ZOFIA ZALESKA: Czy można dziś mówić o charakterystycznych cechach kolonializmu portugalskiego w Afryce?
MICHAŁ LIPSZYC: Portugalczycy przybyli do Afryki jako pierwsi ze wszystkich europejskich narodów, a opuścili ją jako ostatni. Zaczęli penetrować zachodnie wybrzeże kontynentu w XV wieku, a zrzekli się praw do kolonii dopiero w latach 70. XX wieku. Przez pięć stuleci Portugalczycy zajmowali – oczywiście w znacznej mierze tylko nominalnie – tereny dzisiejszej Angoli, Mozambiku, Gwinei Bissau, a także Wysp Zielonego Przylądka oraz Wysp Świętego Tomasza i Książęcej. Warto dodać, że poza kontrolą ważnych portów i pozyskiwaniem niewolników na niesłychaną skalę, bardzo niewiele robili w imię „cywilizowania” tych terenów. Interior pozostawał nietknięty. Wycofanie się z kolonii było sprzężone z przewrotem politycznym w Portugalii, gdzie w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego wieku zaczęła się sypać długoletnia dyktatura Antónia Salazara.
Michał Lipszyc
Iberysta, tłumacz i pisarz. Z portugalskiego przekładał m.in. utwory Fernanda Pessoi, Mii Couto, valtera hugo mãe, Gonçalo M. Tavaresa, Paula Coelho i Ondjakiego. Współpracuje z „Literaturą na Świecie”, współtworzył numery pisma poświęcone literaturze brazylijskiej, portugalskiej oraz luzoafrykańskiej i postkolonialnej. Laureat przyznawanej przez czasopismo nagrody dla tłumaczy w kategorii nowego głosu za przekład „Księgi niepokoju” Fernanda Pessoi (wyd. Świat Literacki, 2008). Autor książek dla dzieci.
Salazar marzył o odtworzeniu dawnej zamorskiej potęgi. Podczas jego rządów ogromne sumy z budżetu narodowego przeznaczane były na inwestycje w Afryce, promowano osadnictwo w koloniach i szczycono się afrykańską misją cywilizacyjną. Ludzie byli zmęczeni megalomańską i kosztowną ideą Estado Novo – Nowego Państwa?
Portugalczycy mieli dość dyktatury i jałowego utrzymywania kolonii, a Afrykanie mieli dość Portugalczyków. Przez wszystkie lata panowania Salazar starał się mamić naród imperialnymi wizjami; izolował kraj, a równocześnie grał na tęsknotach za mocarstwową, dawno przebrzmiałą przeszłością. W latach 60., gdy dawne kolonie Francji i Wielkiej Brytanii uzyskały już niepodległość, a w portugalskich koloniach – prawem naturalnej osmozy – działały już narodowowyzwoleńcze partyzantki, głosił, że Portugalia nie ugnie się pod naciskiem lewackiej opinii publicznej i nie opuści swych „zamorskich prowincji” – taki nominalnie nadano koloniom status. Oczywiście była to polityka mocno oderwana od rzeczywistości i rozwój wypadków wydawał się już przesądzony, choć na zmiany trzeba było jeszcze trochę poczekać. Sam Salazar ustąpił w 1968 roku, ale jego reżim trwał jeszcze sześć lat, do Rewolucji Goździków w 1974 roku, kiedy obalił go spisek oficerski. Portugalczycy chwalą się, że przewrót był niemal bezkrwawy – ale stało się tak zapewne tylko dlatego, że to wojsko obróciło się przeciw władzy, nie było więc komu strzelać do ludzi. A gwoździem do trumny reżimu okazało się właśnie kurczowe trzymanie się kolonii: wojskowi mieli dosyć kosztownej, beznadziejnej wojny z czarnymi, zaś ludność w metropolii miała dosyć ogłaszanych raz po raz list rekrutów poległych w Afryce, dokąd wysyłano ich przymusowo.
Portugalczycy toczyli wtedy w Afryce regularną walkę z niepodległościowymi partyzantkami.
Tak. Od lat 60. w Angoli, Mozambiku i innych koloniach działały ugrupowania partyzanckie, o ideologiach lewicowych w różnych wariacjach. Ich członkowie obserwowali sytuację w wyzwalających się koloniach brytyjskich i francuskich, szkolili się m.in. w Algierii, a potem wracali do siebie walczyć o niepodległość. W broń skwapliwie zaopatrywał ich ZSRR, który traktował Afrykę jak teren walk o wpływy między Wschodem a Zachodem. Związek Radziecki i jego satelici mieli tam swoje interesy, zresztą tak samo jak państwa zachodnie. Wszyscy dobrze wiedzieli, że ziemia Angoli kryje wszystkie najcenniejsze minerały, diamenty, a także ropę. Wiadomo było, że ten, kto zapracuje na dobre układy z przyszłym rządem – a formował się on jeszcze przed odzyskaniem niepodległości – zyska intratne umowy handlowe oraz kontrakty na wydobycie bogactw. Dzięki takim kontaktom do Angoli sprzedawano później na przykład nasze samochody Star. Ale oczywiście największą karierę zrobił tam kałasznikow, nazywany przez Afrykanów aką. Wszystkie te polityczno-handlowe machinacje odbywały się naturalnie pod szczytnymi hasłami wspierania ludów uciśnionych.
Michał Lipszyc / fot. Joanna Rutkowska
W numerze „Literatury na Świecie” poświęconym literaturze luzoafrykańskiej piszesz, że Angola bywa nazywana „Czarną Matką Nowego Świata” – co drugi mieszkaniec Brazylii, Karaibów i USA doszukałby się w którymś pokoleniu przodków z terenów dzisiejszej Angoli. Do Nowego Świata trafiali w niewolniczych transportach organizowanych pierwotnie przez Portugalczyków.
Tak, Portugalczycy jako pierwsi biali zapoczątkowali w Afryce masowe wywózki rdzennej ludności na inne kontynenty. Ktoś musiał uprawiać tę kawę, bawełnę, trzcinę cukrową w Nowym Świecie. Indianie się nie nadawali; zazwyczaj woleli zginąć niż parać się agrokulturą, w dodatku za darmo. Oczywiście wkrótce pod lukratywny biznes handlu niewolnikami podpięli się też inni: Anglicy, Francuzi, Holendrzy itd.
Jednocześnie można dziś często spotkać się z przekonaniem, że rządy portugalskie w Afryce były łagodne w porównaniu do poczynań innych europejskich nacji. To prawda?
Stereotyp dobrych kolonistów dotyczy sytuacji na miejscu, odnosi się do stosunku białych osadników do pracujących dla nich czarnych. Rzeczywiście często mówi się, że Portugalczycy – w przeciwieństwie do innych – nie stosowali w swoich koloniach tortur i przemocy, oraz że chętnie mieszali się z tubylcami. Takie głosy słychać na przykład na iberystykach, sam się z nimi zetknąłem. Ludzie zakochani w Portugalii i całej „luzosferze” lubią powtarzać, że w portugalskiej Afryce nie działy się takie rzeczy, jak na przykład we francuskim Maroku czy Algierii, gdzie profilaktycznie strzelano do Berberów z działek maszynowych z jadących pociągów. Oczywiście teraz badacze dogrzebują się różnych niechlubnych spraw i okazuje się, że Portugalczycy, podobnie jak Francuzi i Anglicy, mają sporo na sumieniu. W latach 60. i na początku 70. ubiegłego wieku zdarzały się na przykład egzekucje jeńców wojennych lub ludzi rzekomo wspierających partyzantów. Niektórzy podkreślają, że były to tylko jednostkowe ekscesy, ale to nie do końca prawda. Takie sytuacje mnożyły się w gęstniejącej atmosferze poprzedzającej rok 1975, czyli datę wycofania się z Afryki, kiedy niektórzy wojskowi dawali się ponieść frustracji i panice. Rabunkowa gospodarka, eksploatacja terenów (w tym wycięcie wielkich połaci angolskich lasów) i sporadyczne mordy – to fakty. Z drugiej strony, mimo uznania własnych win w dyskusji na temat byłych kolonii pojawiają się głosy, że Afryka bez białych sobie nie radzi. Zwolennicy tej tezy podkreślają, że gdy tylko kolonizatorzy opuścili kontynent, miejscowi rzucili się sobie do gardeł, w domyśle – są dzikusami i nie potrafią rządzić się sami.
Ta sytuacja – długoletnie, krwawe wojny domowe i brak poczucia narodowej tożsamości – nie dziwi, gdy się pamięta, że współczesne afrykańskie państwa to w większości sztuczne twory, których granice wytyczono za pomocą linijki na konferencji w Berlinie w latach 80. XIX wieku.
Być może demokracja czy europejskie pojęcie narodu zwyczajnie Afrykanom nie leżą. Argument, że nie potrafią się rządzić bez nas, czyli bez białych, jest z gruntu zakłamany. Czy ktoś pytał wrogie sobie od wieków plemiona, czy chcą tworzyć wspólnie jedno państwo, nim wytyczono granice? Czy pytano Afrykanów o to, w jakim chcą żyć ustroju? Do dziś narzeka się i pomstuje na powszechne tam łapówkarstwo i nepotyzm, miejscowi zaś widzą te zjawiska zupełnie inaczej niż mieszkańcy Zachodu. Te zachowania wywodzą się bezpośrednio z ich kultury plemiennej, w której wódz zazwyczaj obsadza ważne stanowiska swoimi najbliższymi, a w trakcie sprawowania władzy każdy stara się nachapać jak najwięcej, nim go usuną lub zabiją. Takie podejście to czysty, osadzony głęboko w historii i tradycji pragmatyzm. Trudno z marszu uznać dobrodziejstwa demokracji parlamentarnej, skoro nie ma się żadnego odniesienia do tej formy organizacji państwa we własnej historii.
Spośród byłych kolonii portugalskich po wyzwoleniu i przejściu wyniszczającej wojny domowej to Angola i Mozambik wydają się tworami państwowymi z prawdziwego zdarzenia.
Tak, są to dziś jedyne zasobne i potencjalnie samowystarczalne państwa spośród byłych kolonii portugalskich. Gwinea Bissau jest zupełnie niestabilnym tworem, w którym królują narkotykowe gangi. Na Wyspach Zielonego Przylądka oraz Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej sytuacja też jest trudna – pod względem ekonomicznym, nie politycznym. Przed przybyciem Portugalczyków wszystkie te wyspy były bezludne – wulkaniczne Wyspy Zielonego Przylądka były do tego zupełnie nieurodzajne, Wyspy Świętego Tomasza i Książęca zaś objęte morderczym, malarycznym klimatem. Dopiero Portugalczycy zaprowadzili tam jakieś uprawy, a przede wszystkim uczynili z tych terenów stacje przeładunkowe w handlu niewolnikami. Ich dzisiejsi mieszkańcy to w większości potomkowie byłych niewolników lub zgwałconych czarnych kobiet. W tych krajach nie ma starych lokalnych wierzeń i tradycji, bo zamieszkujące je narody nie mają długiej historii. Są zlepkami różnych plemiennych tradycji, przewiezionych tam niegdyś przemocą z kontynentu. Dla Kabowerdyjczyków czy obywateli Wysp Świętego Tomasza i Książęcej tereny te właściwie nigdy nie były własne w pełnym tego słowa znaczeniu, stąd ogromne problemy z zakorzenieniem i poczuciem wspólnoty.
Ondjaki, „Babcia 19 i sowiecki sekret”.
Przeł. Michał Lipszyc, Karakter, Kraków,
216 stron, w księgarniach od lutego 2013W rozmowie, którą przeprowadziłeś kiedyś z afrykanistą i byłym ambasadorem w Angoli Eugeniuszem Rzewuskim, pada zdanie, że nie ma sensu porównywać ze sobą współczesnych losów byłych portugalskich kolonii, bo te kraje są różne jak pięć rozwiedzionych żon poligamisty. Zgadzasz się z diagnozą Rzewuskiego?
Eugeniusz Rzewuski to znakomity znawca tematu i można go najwyżej słuchać, nie polemizować. Dowodził w rozmowie, że podobieństwa byłych portugalskich kolonii w Afryce są fasadowe i tak naprawdę występowały tylko we wczesnej fazie po uzyskaniu niepodległości. Można wśród nich wymienić na przykład lewicowość działających w tych krajach partyzantek, które opierały się na dość karykaturalnych i wypaczonych wersjach ideologii marksistowskiej bądź maoistycznej. Partyzantów, a później młode państwa w broń zaopatrywali Sowieci. Wielka część oświaty i służby zdrowia w pierwszych latach niepodległości opierała się zaś na Kubańczykach. Wskutek panicznego, masowego exodusu Portugalczyków często brakowało wszelkiej maści specjalistów – wypełniali tę lukę właśnie Kubańczycy, a częściowo także Portugalczycy, którzy opowiedzieli się za swoją nową afrykańską ojczyzną, i inni.
Akcja przetłumaczonej przez ciebie niedawno książki angolskiego pisarza Ondjakiego, „Babcia 19 i sowiecki sekret”, rozgrywa się we wczesnych latach 80. ubiegłego wieku. Pojawiają się w niej i Sowieci, i Kubańczycy, ale tylko ci ostatni w przyjaznym kontekście.
Tak, to dość charakterystyczne. W wywiadach Ondjaki wyraźnie podkreśla, że równie ciepło wspomina Kubańczyków, jako swych czarnych braci. Relacje z przedstawicielami obu tych narodów są w Angoli ambiwalentne. Dla Ondjakiego Kubańczycy, którzy pracowali w szpitalach i szkołach, to ludzie autentycznie poświęcający się dla dobra biednego, zacofanego społeczeństwa. Istotnie, z tego, co mi wiadomo, często nie byli to nawiedzeni pseudobojownicy à la Che Guevara, tylko ludzie idei. Kończyli na Kubie lub w Europie pedagogikę i medycynę, a potem przyjeżdżali do Afryki, aby pomagać młodym socjalistycznym narodom. Nie ma powodu nie wierzyć we wspomnienia Ondjakiego, tym bardziej, że podobne odczucia ma wielu Afrykanów. Na pewno dużo z tych osób działało ze szlachetnych pobudek i wykonywało dobrą robotę.
Mauzoleum Agostinho Neto, Luanda / fot. PQz, Flickr CC
Za to pracujących przy budowie Mauzoleum zmarłego prezydenta Agostinha Neto Rosjan dziecięcy bohaterowie książki nie darzą specjalną sympatią. Przedrzeźniają ich obcą mowę i pogardliwie nazywają „niebieskimi langustami”, bo noszą niebieskie mundury, a od tropikalnego słońca są czerwoni jak wrzucone do wrzątku skorupiaki.
Nie lubią ich, bo o Rosjanach rzeczywiście można powiedzieć, że się tam wtedy panoszyli. Spaskudzili Luandę, stawiając w mieście kilka bombastycznych, monumentalnych budowli, z których najsłynniejsza to właśnie opisane przez Ondjakiego Mauzoleum. Zabalsamowane ciało prezydenta miało tam spocząć lata temu. Uroczystość otwarcia jednak wciąż się odwleka, a mumia Agostinha Neto do dziś leży chyba w pałacu prezydenckim.
Wracając do nielicznych podobieństw między byłymi portugalskimi koloniami – wszystkie te kraje łączy język. „Portugalski to nasze wojenne trofeum” – to zdanie poety Luandina Vieiry przez długi czas określało stosunek do języka najeźdźcy. Czy portugalski to szansa na porozumienie w tym zróżnicowanym świecie?
Takie slogany są zawsze trochę na wyrost. Język portugalski był trofeum przez pierwsze lata niepodległości, a także wcześniej – w czasie walk partyzanckich, gdy służył jako lingua franca i umożliwiał porozumienie użytkownikom licznych języków lokalnych. Pomógł stworzyć zręby państwowości, infrastrukturę i rządy. Na początku było więc zupełnie naturalne, że zostanie językiem urzędowym.
A dzisiaj?
Mr Angola / fot. manbeastextraordinaire, Flickr CCTa kwestia jest wciąż żywo dyskutowana i nadal pozostaje bez odpowiedzi. To charakterystyczne, że po blisko czterdziestu latach niepodległości mieszkańcy byłych kolonii nie są w stanie określić swego stosunku do języka portugalskiego. Portugalski jest wciąż używany z przyczyn praktycznych, ale jednocześnie lekko pogardzany. Mieszkańcy Angoli i Mozambiku chętniej chyba mówiliby po angielsku, a na studia wyjeżdżali do Stanów, nie do Lizbony. Jadą do Portugalii, bo zwykle tylko na to mogą sobie pozwolić – jeśli w ogóle. Głośną rozprawę na temat roli języka napisał jakiś czas temu mozambicki pisarz, były minister i narodowy autorytet Luís Bernardo Honwana. Tytuł jego tekstu brzmi: „Portugalski: język, który tworzy Mozambik?”. Ten znak zapytania jest znaczący. Dziś, aby stwierdzić, czy portugalski wciąż jest powszechnie używany w krajach „luzoafrykańskich”, należy po prostu odwiedzić te państwa. Ja w trakcie podróży przekonałem się, że w krajach sąsiadujących z największą ekonomiczną potęgą Afryki – RPA – coraz częściej słychać angielski. Wydaje się całkiem możliwe, że w Mozambiku, bardziej niż w Angoli, portugalski będzie w przyszłości wypierany przez angielski. Siła wpływów RPA – i ekonomiczna zależność Mozambiku od tego kraju – jest ogromna. Podróżując po Mozambiku, zauważyłem, że mieszkańcy nieraz mówią po portugalsku niechętnie bądź byle jak. Mimo że edukacja jest prowadzona w tym języku, wiele dzieci z prowincji ma na tyle krótki kontakt ze szkołą, że nie jest w stanie porządnie nauczyć się portugalskiego. Wiele z nich zostaje przy swoim ojczystym języku afrykańskim. W konsekwencji portugalski jest na prowincji znany bardzo pobieżnie. Podczas podróży często spotykałem się z sytuacją, że ludzie – ku mojej rozpaczy – uparcie chcieli rozmawiać ze mną po angielsku. W ich przekonaniu było to nobilitujące, świadczyło o większej kulturze i umiejętnościach. W ogóle w państwach „luzoafrykańskich” nieraz słychać pogląd, nie do końca bezpodstawny, że kraje te miały pecha do kolonisty.
Aż tak?
Jeżdżąc po dziurawych drogach w Mozambiku, upchnięty wraz z miejscowymi w furgonetce bez szyb w oknach, razem ze zwierzętami kopytkowymi, oglądałem na przykład tabuny pracowników przewożonych nocą na dachach nieoświetlonych ciężarówek, niemal wysypujących się z nich (czasami dosłownie), podróżujących bez żadnych zasad bezpieczeństwa. Policja – żałośnie opłacana – pojawia się na drogach tylko po to, aby w odpowiednim momencie wziąć od kierowcy łapówkę, przymknąć oko i zniknąć. Wszystkie strony to w pełni akceptują. Gdy narzekałem na stan dróg i panujące na nich obyczaje, mój autostopowy znajomy z Zimbabwe śmiał się i mówił, że w jego kraju przynajmniej drogi są porządne, bo ich skolonizowali Anglicy. Co światlejsi Portugalczycy nie będą się z tym spierać, a wręcz przytakną temu z uśmiechem. Portugalia to biedny kraj, którego nawet na długo przed porzuceniem kolonialnych marzeń nie było stać na utrzymywanie zamorskiego imperium. Biedę i analfabetyzm mieli przecież w samej metropolii. Dziś widać tego efekty.
Mimo to, ostatnio słychać o odwrotnym niż niegdyś kierunku migracji – w obliczu kryzysu i bezrobocia to Portugalczycy jeżdżą dziś w poszukiwaniu pracy do Brazylii, Angoli, a nawet Mozambiku.
Tak, to ciekawy przykład dziejowej sprawiedliwości. Portugalczycy coraz częściej odpowiadają na oferty miejscowych, chińskich czy zachodnich firm, które oferują pracę w Afryce. Luanda to nowoczesne miasto ze wszystkimi udogodnieniami dużej metropolii. Nawet jeśli ktoś jest strachliwy, to wie, których dzielnic musi unikać, może żyć tam wygodnie i przyjemnie. Choć trzeba słono za to życie płacić, bo stolica Angoli to jedno z najdroższych miast na świecie. W enklawach zamieszkanych przez białych ceny są absurdalnie wysokie, nawet dla ludzi z tak zwanego Zachodu.
Czy literatura odgrywała jakąś rolę w walce o wolność, a potem w latach tworzenia młodych państwowości?
Ja bym tej roli nie przeceniał. Narodowa literatura byłych kolonii portugalskich formuje się na dobrą sprawę dopiero po wyjściu z nich Portugalczyków. Zaangażowani w walkę intelektualiści, jak biały Angolczyk Pepetela czy późniejszy prezydent Agostinho Neto byli oczywiście oczytani, ale lektury nie były dla nich raczej inspiracją do walki. Partyzanci faszerowali siebie – i „uświadamianą” ludność – przede wszystkim dyskursem propagandy lewicowej. Tłumacząc książki oraz przygotowując poświęcone „luzoafrykańskim” twórcom numery „Literatury na Świecie”, utwierdziłem się w przekonaniu, że literatura w tamtych krajach do dziś nie ma dużego znaczenia. Czytelnik wnioskujący tylko na podstawie tekstów zebranych w „Literaturze na Świecie” czy niedawno wydanych w Polsce powieści Mii Couto i Ondjakiego, może odnieść mylne wrażenie, że poziom pisarzy „luzoafrykańskich” jest bardzo wysoki, a skomplikowane dziedzictwo tego kontynentu cudownie procentuje w literaturze. Każdy, kto zagłębi się w temat, a tym bardziej ten, kto te kraje odwiedzi, szybko zauważy, że sytuacja nie wygląda tak różowo. W byłych portugalskich koloniach panuje za duża nędza, a potrzeby życia codziennego są zbyt palące, aby ludzie zabawiali się czytaniem czy tworzeniem literatury. Liczba młodych Afrykanów, którzy idą na wydział literatury w Maputo, Luandzie czy Bissau jest znikoma. I trudno się temu dziwić, bo co oni tam po tych studiach będą robić?
Przygotowując się do naszej rozmowy odniosłam wrażenie, że nastroje nie są aż tak złe.
W słowach Honwany i innych intelektualistów pobrzmiewa często pozytywizm rodem z pierwszych lat niepodległości, wiara, że jutro będzie lepsze, że trzeba krzewić wiedzę i tak dalej. Trzeźwo ocenia sytuację na przykład pisarz Ungulani Ba Ka Khosa, który właśnie został przewodniczącym AEM – Stowarzyszenia Pisarzy Mozambiku. On bez ogródek mówi, że poza Maputo w kraju dominuje literacka miernota, a twórcza młodzież nie ma perspektyw i punktu odniesienia. Teoretycznie nie powinno to wyglądać tak źle. Na pierwszy rzut oka wydaje się bowiem, że droga do literackiej kariery jest stosunkowo prosta: młody człowiek idzie na uniwersytet, gdzie zapoznaje się z zachodnim kanonem kultury, potem – jeśli jest zdolny i chce pisać – stara się połączyć zdobytą na studiach wiedzę z bardzo ciekawą oralną tradycją mitów i opowieści swojego kraju, czyli pożenić zachodnie formy z lokalną treścią. Czasem to działanie nieco cyniczne – ludzie piszący wiedzą, że trwa moda na realizm magiczny, że Ameryka Południowa z powodzeniem ją wykorzystała, a u nich robi to Couto i myślą tak: jeśli Couto, który jest biały, potrafi tak sprawnie literacko wykorzystać nasze mity, to czemu my sami nie moglibyśmy tego zrobić?
Mimo wszystko nie ma wysypu kolejnych pisarzy pokroju Mii Couto.
No właśnie. Bo Couto umie się promować, ma bardzo dobre kontakty z zachodnimi wydawnictwami, podpisuje książki i spotyka się z czytelnikami na wszystkich większych światowych targach książki. Ungulaniego czy Paulinę Chiziane – ciekawą autorkę mozambicką – rzadko kto tam zaprosi. To niestety trochę błędne koło. Couto jest zapraszany, bo jest znany, a jest znany, bo dużo bywa w świecie. No i jest biały.
Czyli wciąż łatwiej przebić się białym autorom, którzy mają znajomości na Zachodzie?
Raczej tak. Couto odpowiedział na zapotrzebowanie zachodniego świata na zaangażowanego społecznie i politycznie ambasadora spraw afrykańskich, który opowie o swym kontynencie w sposób atrakcyjny i zrozumiały. Taki głos, w duchu lewicowo-humanitarnym, był bardzo potrzebny i Couto umiejętnie tę lukę zagospodarował. Czarny twórca, który lepiej od niego zna afrykańskie realia, bo nie przygląda się im zza muru swej szczelnie ogrodzonej willi, nie zostanie zaproszony na żadne kongresy czy targi. Dzieje się tak dlatego, że brak mu obycia w tym światku, towarzyskich kontaktów, a jego język nie jest czytelny dla zachodniego świata. To rodzi wielką frustrację wśród mniej znanych, a często równie dobrych jak biali, czarnych pisarzy afrykańskich. Pojawiają się głosy, że ta sytuacja to skutek zemsty białych, wina kolonializmu. Wśród młodych twórców dominuje przekonanie, że karierę można zrobić tylko na Zachodzie. Póki to się nie zmieni, nie ma co mówić o szansach na wytworzenie się w Afryce elity literackiej z prawdziwego zdarzenia. Niemal wszyscy twórcy, którym udało się przebić, żyją poza Afryką. Na przykład angolska poetka Ana Maria Tavares, która od wielu lat mieszka w Lizbonie. Tavares może tworzyć piękne wiersze o dziewczętach z paciorkami missanga, ale wystarczy przeczytać z nią jeden wywiad, aby zrozumieć, że to, co opisuje, jest piękne, bo jest utracone. Przenosząc się do Europy, dokonała pragmatycznego wyboru życiowego, który powtórzy za nią mnóstwo wykształconych młodych ludzi z Afryki. Pojadą tam, gdzie za wykłady i pracę można dostać realne pieniądze i w konsekwencji mieć czas na pisanie. W Afryce nie ma takich gwarancji i młodzież to doskonale wie.
Luanda, Angola / fot. mp3ief, Flickr CC
A Ondjaki? Czy on nie mieszka w Luandzie?
Mieszka od czasu do czasu. Ondjaki ukończył socjologię w Lizbonie, kobietę ma w Rio, a wykłada i pomieszkuje w Lizbonie, bo tam jest centrum życia literackiego, także „luzoafrykańskiego”. W Luandzie też bywa, ale stale porusza się w trójkącie Rio de Janeiro, Lizbona, Luanda, nie licząc innych miejsc, dokąd zapraszany jest jako uznany już na świecie pisarz. Angola wyłaniająca się z jego prozy jest pełna rodzinnego ciepła i dziecięcych wspomnień, ale każdy inteligentny czytelnik szybko się domyśli, że tak wygląda jedynie we wspomnieniach. Dziś Ondjaki wybiera komfort pracy na Zachodzie, a nie luandyjski kurz – bez względu na to, jak magicznie by się on malował na kartach jego książek. Każdy pisarz potrzebuje czytelników, a wykładowca słuchaczy, dlatego obaj osiądą tam, gdzie mogą na takowych liczyć. Poza tym trzeba pamiętać, że afrykańscy twórcy są bezpośrednio sprzężeni z portugalskimi wydawnictwami – bez nich nie zaistnieją. Wspomniany już Ungulani pisze ciekawą, gęstą, psychodeliczną prozę, mniej cukierkowo-bajkową niż Couto i – czasem – Ondjaki; nie odniósł jednak sukcesu na Zachodzie, a przy takiej czy innej promocji mógłby, bo jest autentycznym talentem. Stało się tak, bo on właśnie został w Afryce i nie walczył o rozgłos w świecie zachodnim. Teraz siedzi w Maputo i pije – miejmy nadzieję, że nie tylko na smutno – i jest chyba świadomy, że już nigdy nie zajedzie tam, dokąd mógł zajechać; właśnie dlatego, że dochował wierności ojczyźnie.
Przy całym zapatrzeniu w zachodnią kulturę – czy jest coś wyjątkowego w luzofońskiej literaturze Afryki?
Połączenie kultury śródziemnomorskiej z kulturą tropików na pewno jest fascynujące. „Luzoafryka” to ogromny, barwny świat, który wciąż czeka na odkrycie i bez wątpienia zasługuje na uwagę. Na tym etapie po prostu trudno stwierdzić, co w twórczości luzofońskich Afrykanów pozostaje zapożyczeniem, przejęciem zachodnich form i nowinek, a co jest oryginalne i własne. W Mozambiku – mówię o tym kraju, bo znam go najlepiej – drzemie wielki niewykorzystany potencjał opowiadaczy. Na razie jednak większość czarnych twórców ma poczucie, że ich szanse są ograniczone już na starcie – nie dziedziczą rodzinnych bibliotek, nie są od urodzenia obyci z portugalskim i nie mają kontaktów na świecie. Być może sytuacja się zmieni, gdy Afryka wyzwoli się od dyktatu zachodnich mód literackich, a pisarze wynajdą odrębną, odpowiednią dla siebie formę wyrazu. Na razie to jednak puste gdybanie.
Farol do Lobito w Angoli, zniszczona w trakcie wojny domowej / fot. Afrobrasil, Flickr CC
Dawniej literatura próbowała odzyskać Afrykę dla Afrykanów, ukazać siłę tradycji, lub przeciwnie – pustkę zniszczonego przez najeźdźców świata. Dziś pisarze odzyskują ją dla prywatnych opowieści. Czy młodzi twórcy nie czują już na sobie obowiązku politycznego i społecznego zaangażowania?
Jest na pewno wola takiej wolności, ale kij zawsze ma dwa końce. Współcześni młodzi pisarze wiedzą, że obraz Afryki, który się sprzedaje, musi zawierać w sobie szczyptę egzotyki, magii, folkloru, melanżu kulturowego, ale także – konfliktu i problemów postkolonialnych; takiego czy innego dramatu. Takie są bowiem oczekiwania zachodniego rynku wydawniczego. Ondjaki – przykład twórcy niby wolnego od historycznych obciążeń – jest bardzo mocno uwikłany w przeszłość Angoli. Czytając jego dzieła, mamy świadomość, że to pisarz z Afryki, że miał białego ojca i matkę Afrykankę, że dorastał w czarnym środowisku podczas wojny domowej. Nie sposób zatem oddzielić go od dziesiątków uwikłań historycznych, które go uformowały. On sam nie zaprzeczy zresztą, że doświadczenia z dzieciństwa w Luandzie są jednym z filarów, na których wspiera się jego twórczość. Pisarze dobrze wiedzą, że afrykańskość ich prozy musi być skrojona pod oczekiwania zachodnich odbiorców. I Ondjaki w swoich książkach potrafi tym oczekiwaniom sprostać. Zresztą według mnie to przede wszystkim wybitny poeta. Widać to wyraźnie w jego prozie, na przykład w książce „Babcia 19 i sowiecki sekret”, gdzie z upodobaniem bawi się językiem i bezwiednie dryfuje w stronę poezji. Jego wcześniejsze wiersze i prozy są dość trudne, a od tłumacza wymagają więcej wysiłku. Myślę tu przede wszystkim o prezentowanych kiedyś w „Literaturze na Świecie” poezjach i o fragmencie powieści „Ile świtów ma noc” – moim zdaniem jego najwybitniejszej prozy.
Czy twórczość luzofońskich Afrykanów wzbogaca język portugalski? Jak to wygląda z perspektywy tłumacza?
Niewątpliwie wzbogaca. I Ondjaki, i Couto stworzyli swój prywatny, osobliwy język, który obficie czerpie z regionalizmów lub wprost z języków afrykańskich. To, że stali się – oni i ich styl – bardzo popularni w samej Portugalii, na pewno o czymś świadczy. To zresztą ciekawe, szersze zjawisko – niektóre zwroty pochodzące z luzofońskiej Afryki (a także z Brazylii) zostały ochoczo zaakceptowane przez Portugalczyków, weszły do slangu, popkultury, i są – by użyć obcego narzecza – na maksa trendy. Tłumacząc książki Afrykanów, starałem się oddać tę specyfikę. Oczywiście natrafiałem przy tym na różne trudności na poziomie semantycznym czy składniowym, kilkakrotnie miałem też problemy z ustaleniem, z którego języka wywodzi się dane słowo – w takich przypadkach ratowałem się słaniem mejli do autorów. Miałem też kłopoty natury bardziej zasadniczej – na przykład z tytułem poświęconych portugalskojęzycznej Afryce numerów „Literatury na Świecie”, gdzie użyte są terminy „Luzoafryka” i „Luzoafrykanie”. W trakcie przygotowań tego drugiego numeru Honwana wysłał mi sążnistego mejla z surowym upomnieniem. Napisał, że nie życzy sobie takiego ujednolicania, ponieważ jest ono echem kolonializmu. Ich literatura to literatura mozambicka, a nie „luzoafrykańska”, tłumaczył; Ondjaki to pisarz angolski, nie „luzoafrykański”. W Afryce termin ten nie jest politycznie poprawny i należy to uszanować. Nie udało mi się jednak znaleźć żadnego innego zgrabnego szyldu, który by zdołał objąć tych wszystkich autorów, których, było nie było, łączy bodaj wyłącznie język portugalski właśnie. Nie mówiąc o walorach prefiksu „luzo-”, który kojarzy się nam z jakże cennym luzem.
Numer „luzoafrykański” cieszył się powodzeniem wśród czytelników?
Powiem krótko: brazylijski numer „Literatury na Świecie”, który też przygotowałem, rozszedł się już dawno jak maniokowe bułeczki, a „luzoafrykański” jeszcze nie, biedulek. Jeśli chodzi o modę, Brazylia bije w Polsce Afrykę na głowę – może w istocie jeszcze niewielu ludzi wierzy, że tamtejsza literatura jest warta uwagi. Ale mnie i tak bardziej niż Ameryka Południowa ciekawi Afryka. I to nie tylko ta portugalskojęzyczna. Nie dlatego, że ma więcej powabu, tylko dlatego, że ma więcej tak zwanej nagiej prawdy. Człowiek prędzej czy później czuje zapotrzebowanie na prawdę.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).