ZOFIA ZALESKA: W jednym z wierszy nazywa się pani „językową fetyszystką”, która język odbiera zmysłowo, a książkami się narkotyzuje. Jakie są pani relacje z językiem?
GWYNETH LEWIS: Niezdrowe. Cechuje mnie niezdrowe zainteresowanie językiem, a na pewno niektórymi jego częściami. Jako poetka spędzam wiele czasu, zastanawiając się nad jego tajemnicami, nie uważam jednak, że poeci czy pisarze mają większą niż inni wrażliwość na właściwe mu niuanse. Język jest istotny dla każdego, sprawne posługiwanie się mową pomaga odnieść sukces w życiu społecznym, towarzyskim czy uczuciowym. Nie zawsze mamy tego świadomość, ale szalenie ważne jest, aby już wieku szkolnym wzmacaniać kompetencje językowe dzieci, uczyć krytycznego i twórczego podejścia do języka. Pisarze nie mają żadnych specjalnych praw względem języka, ale niewątpliwie mają wobec niego zobowiązania, są też pewnie bardziej świadomi jego mocy. Język może być groźną bronią, może zwodzić i omamiać. Oczywiście to też jego cudowna właściwość, bo tworząc dzieło sztuki, chcemy czasem wodzić czytelników na manowce. Gdy mówię o fetyszyzowaniu języka, mam na myśli niezdrową obsesję, którą język czasem budzi, a także to, że może on umożliwiać swego rodzaju zawieszenie.
Pisze pani w dwóch językach – po walijsku i po angielsku, czy ta obsesja wiążę się jakoś z dwujęzycznością?
Niewątpliwie. Julia Kristeva pisała o dwujęzyczności jako sposobie na oddalenie od siebie trudnych uczuć. Każde dziecko musi w pewnym momencie zmierzyć się z tym, że matka, którą woła, nie przyjdzie, skonfrontować się z uczuciem smutku, osamotnienia i opuszczenia po tym, jak wołanie zostanie bez odpowiedzi. W ten sposób uczy się radzić sobie z trudnymi uczuciami, oswaja się z nimi. Jeśli jednak dziecko może zawołać matkę w dwóch językach, to daje mu to złudzenie większej mocy i sprawczości, a tym samym opóźnia konfrontację z tym, co nieprzyjemne. To jednak tylko złudzenie, które opóźnia nieuniknione. Dwujęzyczność pozwala chyba dłużej pozostawać w pozornym poczuciu bezpieczeństwa.
W wierszu „Welsh was the Mother Tongue” z poświęconego doświadczeniu dwujęzyczności tomu „Keeping Mum” zawarła pani część własnej historii.
To opowieść o ojcu i córce. Ojciec uczy córkę angielskiego, w czasie gdy matka jest w szpitalu, gdzie rodzi drugie dziecko. Jest w wierszu sugestia, że zachodzi tu jakieś nadużycie, że mamy do czynienia z kazirodztwem, bo w intymności między ojcem a córką jest pewna doza przemocy. Opisana sytuacja jest wzięta z mojej biografii, ale zasugerowane kazirodztwo to tylko metafora specyficznej sytuacji językowej, która wytwarza się, gdy obok siebie występują dwa języki o nierównym statusie. Dziewczynka z wiersza zostaje wyrwana z języka matki i wciągnięta w język ojca. Moi rodzice w rzeczywistości nie spierali się, w jakim języku mnie wychować, w domu mówiliśmy po walijsku. Obraz, który zawarłam w wierszu, wydał mi się jednak wygodny do oddania napięcia, jakie rodzi dorastanie w dwujęzyczności. Niektórzy opacznie rozumieją ten wiersz, dlatego zapytałam kiedyś mojego ojca, czy chciałby, abym przestała go czytać na spotkaniach z czytelnikami, ale powiedział, żebym tego nie robiła, za co jestem mu wdzięczna.
Dorastała pani w kulturze, w której poezja ma specjalny status, jest rzemiosłem, którego uczy się w szkołach, a potem praktykuje w codzienności dla rozrywki i z potrzeby pielęgnowania rodzimej mowy.
To prawda, mamy specyficzne podejście do poezji. Walijski wzór brzmieniowy zwany cynghanedd (co dosłownie oznacza „chiming”) to skomplikowany system asonasów i powiązań, które występują w pojedynczych wersach. Polega on między innymi na tym, aby poprzez uzyskiwanie podobnych brzmień, tworzenie ech między spółgłoskami i akcentami, zwiększyć dźwiękową ekspresyjnosć wersu. Ten sposób pisania wywodzi się z XIV wieku i narodził się jako połączenie poezji francuskich trubadurów i celtyckiej miłości do wszelkiej maści misternych gier i ornamentów językowych. Skomplikowane reguły miały uczynić z poezji zajęcie elitarne, ale wraz z upływem czasu tworzenie wierszy stało się w Walii coraz bardziej popularne. Dziś w nadającym w języku walijskim Radio Cymru jedną z najbardziej lubianych audycji jest konkurs, w czasie którego drużyny rywalizują ze sobą w tworzeniu poezji.
W Walii nikt nie widzi nic niezwykłego w napisaniu wiersza dla kogoś w podziękowaniu, z okazji rocznicy czy urodzin, dzieci piszą wiersze w ramach szkolnej pracy domowej. Nikt też specjalnie nie idealizuje poetów, choć cieszą się dużym szacunkiem. Ten brak specjalnego traktowania jest całkiem dobry, jeśli zajmujesz się poezją zawodowo. Łatwo uwznioślać tę profesję, tymczasem bardzo trudno jest żyć z pisania wierszy i nie ma w tym zajęciu na co dzień wiele romantyzmu. Niewątpliwie jednak nasz stosunek do poezji niektórych dziwi. Ostatnio, gdy leciałam LOT-em z Amsterdamu do Warszawy, miałam okropnie niewygodne miejsce na samym końcu samolotu tuż przy toalecie. Zagadnięty przeze mnie steward powiedział, że zobaczy, czy uda mu się mnie gdzieś przesadzić, i zapytał, czym się zajmuję. Gdy odpowiedziałam, że jestem poetką, wyglądał na bardzo zdziwionego, myślę, że nigdy nie poznał osobiście żadnej poetki. Zaproponowałam, że w podziękowaniu za jego pomoc – bez względu na to, co z niej wyniknie – napiszę dla niego wiersz. Gdy wręczyłam mu karteczkę z zadedykowanym mu tekstem, był kompletnie zszokowany, być może był zawstydzony, bo całkiem zaniemówił. Tymczasem z mojej perspektywy była to zupełnie normalna reakcja, nic ekscentrycznego. I niewątpliwie jeden z najlepszych interesów, które ubiłam w życiu, bo udało mu się przenieść mnie w wygodne miejsce i nie musiałam nic dopłacać.
W jaki sposób to podejście do poezji wpływa na walijską twórczość?
No właśnie, wszystko to brzmi pięknie, ale wcale nie oznacza, że w Walii istnieje różnorodna, bogata scena poetycka. Nie mamy na przykład wielu awangardowych poetów, to walijskie poetki częściej porywają się na eksperymenty i moim zdaniem w tej chwili tworzą ciekawsze teksty. W naszej rodzimej twórczości nacisk kładziony jest raczej na wspólnotę, dostępność, zrozumiałość i na językowy kunszt, nie zaś na inwencję i trudne treści. To bardzo tradycjonalistyczne i konserwatywne spojrzenie na poezję. Dobrze, że towarzyszy ona Walijczykom w codziennym życiu, nie ma niczego nagannego w pielęgnowaniu rodzimego języka, ale poeci powinni eksperymentować z formą, stawiać czytelnikom wyzwania, mówić trudne rzeczy. Chciałabym, aby walijska poezja spełniała cały wachlarz ról, a nie występowała jedynie w roli pocieszycielki czy nośnika tradycji.
Gwyneth Lewis
Urodzona w 1959 r. w Cardiff poetka i pisarka, tworzy w językach walijskim i angielskim. Pierwsze wiersze pisała po walijsku, jej tomy poetyckie wydane po angielsku to m.in. „Parables & Faxes” (1995), „Zero Gravity” (1998), „Keeping Mum” (2003), „A Hospital Odyssey” (2010) i „Sparrow Tree” (2011). Jest również autorką książki „Sunbathing in the Rain: A Cheerful Book about Depression” (2002), przedstawiającej walkę z depresją, a także tomu „Two in a Boat: A Marital Voyage” (2005), w którym opisała rejs z Walii do Afryki Północnej, który odbyli wspólnie z mężem na pokładzie niewielkiego jachtu. W latach 2005-2006 pełniła w Walii funkcję Poety Laureata. Uhonorowana licznymi nagrodami literackimi, m.in. National Eisteddfod Crown, walijskim odznaczeniem przyznawanym autorowi poematu stworzonego na zadany temat. Poza poezją i prozą zajmuje się także tłumaczeniem, na walijski przełożyła m.in „Burzę” Szekspira. Pisze sztuki teatralne, scenariusze filmowe i telewizyjne, jest także autorką librett dla walijskiej Opery Narodowej. Po polsku wybór jej wierszy w przekładzie Magdy Heydel ukazał się w antologii „Poetki w Wysp” (2015).
Co pani, jako poetce, dało dorastanie w otoczeniu języka, który nie jest dominujący na Wyspach? W jednym z wywiadów powiedziała pani, że siła bycia poetką walijską polega nie na poczuciu mocy, lecz na bezsilności. Bezbronność jako źródło siły?
Przynależność do wielkiej, uprzywilejowanej kultury i tworzenie w dominującym języku, choć na pewno miłe, bywa alienującym doświadczeniem, czyni bowiem ślepym na doświadczenie innych. To komfort, który przeszkadza czasem dostrzec, że większość ludzi na świecie żyje zupełnie inaczej i doświadcza zgoła odmiennych uczuć, niż my. Uczucie bezsilności, bezbronności towarzyszy milionom ludzi na świecie. Dlatego jeśli mówisz językiem, który rozumie tylko garstka, lub twój kraj poddany jest dominacji innej, silniejszej kultury, to pocieszająca rzecz w tym wszystkim polega na tym, że uczucia, których doświadczasz, są właśnie normą, a nie odwrotnie.
Mimo wszystko brzmi to jednak jak nikłe pocieszenie.
Oczywiście, każdy chciałby znaleźć się po tej drugiej stronie, ja na przykład fantazjowałam kiedyś o tym, jak by wyglądało moje życie, gdybym była poetką amerykańską. Z wiekiem zrozumiałam jednak, że jest wiele zalet zdawania sobie sprawy z własnej bezbronności, słabości czy niemocy. Dlaczego? Ponieważ są to kluczowe uczucia dla każdego pisarza. Wobec języka zawsze jesteśmy bezbronni, wszyscy nieustannie próbujemy znaleźć właściwe słowa do wyrażenia swoich opinii, uczuć i emocji i porozumienia się z innymi. Można też spojrzeć na to z szerszej perspektywy: każdy z nas jest bezbronny wobec śmierci. Jeśli zaakceptujesz swoją bezbronność wcześniej niż inni, stawia cię to na lepszej pozycji w tej grze, jaką jest życie i tworzenie. I nie grożą ci pewne nonsensy, które powstają czasem w zadowolonych z siebie, sytych i przekonanych o swojej mocy kulturach. Są więc zalety zdawania sobie sprawy z tego, że koniec końców wszystko i tak skończy się źle.
Wspomniała pani, że walijskie poetki tworzą ciekawe teksty. Ale uważa pani, że sytuacja kobiet pisarek wcale nie zmienia się na lepsze w dzisiejszych czasach, jak chcielibyśmy wierzyć.
Sytuacja kobiet na pewno uległa poprawie w ciągu ostatnich dekad. W latach 20., 30., 40., czy 50. XX wieku w zbiorowych antologiach poetyckich kobiet było jak na lekarstwo. To jednak moim zdaniem była sytuacja skandaliczna. Punkt startowy zmian, które zaszły w kwestii uznania twórczego wkładu kobiet w kulturę, to niemal całkowite wykluczenie ich ze świadomości czytelników. W dzisiejszym krajobrazie literackim poetek, pisarek, artystek czy reżyserek jest oczywiście więcej niż dawniej, ale wciąż nie dość dużo. Proces zrównywania tych proporcji i oddawania kobietom należnego im miejsca w literaturze i sztuce dopiero się zaczyna. Jesteśmy na początku zmian. Nie lubię generalizować, ale mam wrażenie, że w ostatnich latach doświadczamy też jakiegoś uwstecznienia w sprawach związanych z równouprawnieniem kobiet.
Czytałam przekonująca analizę na temat tego, że w Stanach po zamachach z 11 września kobiece głosy w mediach drastycznie ucichły, tak jakby były pewne okresy niestabilności i braku poczucia bezpieczeństwa w ludzkiej historii, kiedy odmawia się nam głosu i znów spycha na dawne pozycje słuchaczek, obiektów potrzebujących ochrony i mających mniej do powiedzenia. Obawiam się, że teraz znów mamy do czynienia z podobną sytuacją – wojna na Krymie, kryzys uchodźczy, zamachy w Europie, Brexit, pogłębiający się konserwatyzm, który sprawił, że kobiety masowo wyszły na ulice na całym świecie, protestując przeciw próbom ograniczenia praw i wolności, które od dawna uznawały za niezbywalne i oczywiste. To burzliwe czasy, uwstecznienie widać dzisiaj niestety nie tylko w podejśu do praw kobiet, ale też wielu innych dziedzinach życia.
Myśli pani o sobie jako o poetce walijskiej, brytyjskiej? Czy w ogóle zaprzątają panią kwestie etykietek?
Identyfikuję się różnie zależnie od czasu i momentu w moim życiu, choć ogólnie nie jestem raczej zainteresowana przypinaniem łatek. Uważam, że pisząc, warto być raczej nieświadomym rzeczy, które nami kierują. Sama do tego dążę, próbuję ten stan nieświadomości osiagnąć i utrzymać. Oczywiście i mnie czasem dopada niepewność i staram się wtedy uchwycić czegoś pewnego, wpisać się w jakąś bezpieczną i kojącą klasyfikację. Mimo wszystko myślę, że trudno samemu się określać i klasyfikować, to raczej chyba zadanie dla innych.
Gwyneth LewisJestem raczej samotniczką, dla której każde spotkania autorskie i wystąpienie to spory wydatek energii. Normalnie nie prowadzę tylu rozmów, nie spotykam tylu osób naraz, spędzam czas głównie sama, spaceruję z psem, piszę i czytam. Temperament niektórych ludzi skłania ich do spędzania czasu z innymi, ja jednak do takich osób nie należę. Towarzyskość zależy też od tego, w jakim środowisku się obracamy, moje wcale nie znajduje się w Cardiff, gdzie mieszkam na co dzień, a przynajmniej nie tylko tam. Jest rozrzucone po różnych kontynentach. Pamiętam, jak zwierzałam się kiedyś mojemu polskiemu koledze, też poecie, że czuję się w Cardiff bardzo samotna, a on mi na to odpowiedział: ja jestem do samotności tak przyzwyczajony, że już jej nawet nie zauważam. To mi pomogło, bo pomyślałam, że ja też sobie z tym moim uczuciem osamotnienia w końcu poradzę. Polska tradycja poetycka jest dla mnie istotna od czasu studiów, to znaczy od lat 70. Studiowałam w Ameryce, wśród moich wykładowców był między innymi Josif Brodski, który dał nam do czytania antologię polskiej poezji XX-wiecznej autorstwa Czesława Miłosza. Tego, gdzie znajdziesz swoich przyjaciół i wspólnotę, nie determinuje więc wcale miejsce zamieszkania ani nawet czas, w którym się urodziłaś.
Chciałam zapytać panią o doświadczenie autoprzekładu. Tłumaczy pani swoje utwory z walijskiego na angielski. A może powinnam powiedzieć, że po angielsku pisze je pani na nowo?
Oryginał bywa dla mnie rzeczywiście tylko punktem wyjścia. Przekładanie swoich własnych tekstów na inny język to dość nieprzyjemna robota. U Nabokova wiązało się ponoć na przykład z poważnym kryzysem twórczym. Doskonale to rozumiem, bo takie doświadczenie zmusza do skonfrontowania się z własnymi pisarskimi brakami i słabościami, które w dodatku jesteśmy zmuszeni powtórzyć w innym języku. W tej chwili zastanawiam się akurat nad przełożeniem na angielski niektórych moich wczesnych utworów napisanych po walijsku i wydaje mi się, że nie mogę zachować ich w tłumaczeniu w oryginalnym kształcie. Potraktuję raczej każdy z tych wierszy jako pretekst do napisania nowego tekstu.
Pierwsze utwory pisała pani po walijsku. Czy dziś czuje się pani równie swobodnie w obu swych językach?
Niezupełnie. Nie potrafię być równie twórcza w obu. Muszę przestrzegać form kształtujących każdy z nich i czasem czuję, jakbym prowadziła pojazd zaprzęgnięty w dwa konie, z których każdy ciągnie w inną stronę. Łatwiej byłoby pewnie powozić jednym. Często w jakiś dziwny sposób moje wiersze powstają równocześnie po walijsku i po angielsku. Na przykład wiersz zatytułowany „Macierzysta mowa” oryginalnie napisałam po walijsku, ale potem, gdy przekładałam go – z jakiegoś powodu w pośpiechu – na angielski, zrobiłam to właściwie za jednym posiedzeniem, nie poprawiłam ani jednego zdania, jeden wers wyszedł mi tylko dłuższy niż w oryginale. To mnie skłania do myśli, że właściwy angielszczyźnie rytm już w oryginale był. Może osoby wielojęzyczne po prostu od razu myślą w kilku językach naraz i to ujawnia się w pisaniu?
Jeden język rzuca cień na drugi?
Coś w tym jest. Wszystko zależy od tego, w którym z nich akurat pracujesz, który z nich cię otacza i jest istotniejszy z jakiegoś powodu w tym konkretnym czasie twojego życia. Czasem prowadzi to, jak wspominałam, do konfuzji i problemów, ale w wiekszości wypadków jednak da się nad tym zapanować. Nie mogę powiedzieć, że wolę pisać po walisku lub po angielsku, jestem po prostu wdzięczna za wszystko, co do mnie przyjdzie, w każdym z tych języków.
A przychodzą do pani bardzo różne rzeczy: pisze pani wiersze, ale też powieści, libretta dla Walijskiej Opery Narodowej, sztuki teatralne i scenariusze telewizyjne.
Staram się być ambitna i często podejmuję nowe tematy, inaczej mam wrażenie, że marnuje czas. Bardzo ważna jest dla mnie jakość moich tekstów i to, żeby nie popaść w lenistwo. Jesienią ukaże się nowy wybór moich tekstów po walijsku, pracuję też teraz nad scenariuszem filmowym, a także nad przekładem utworów jednego z najwcześniejszych poetów walijskich dla serii Penguin Classics. Na szczęście współpracuję przy tym zadaniu z innym tłumaczem, ale i tak jest to dla mnie prawdziwe wyzwanie.
Co sprawia pani największą satysfakcję?
Zdecydowanie poezja. Gdy jesteś już publikowanym i rozpoznawalnym autorem, to pojawia się pokusa, aby pisać pod publikę, tworzyć rzeczy, które już raz się spodobały i przyniosły uznanie. Staram się tej pułapki unikać. Tworzę przede wszystkim po to, aby uchronić się od stania się jeszcze gorszą osobą, niż jestem. Gdybym nie pisała, na pewno byłabym nie do zniesienia. Szybko dopadłaby mnie frustracja, stałabym się zgorzkniała. Właściwie mogę powiedzieć, że piszę dla radości, którą pisanie mi przynosi. Mam też domu szafkę porażek, w której przechowuję nieudane teksty. Jest ona całkiem spora i zapełniona, ponieważ zachowuję wszystko, co napisałam. To moja szafka wstydu.
Czy myśli pani o swoich czytelnikach, gdy siada do pracy?
I tak i nie. Na pewnym etapie pracy nie myślę o niczym innym, a są momenty, gdy nie myślę o nich wcale. Nie pobłażam sobie jednak w tej mierze. Uważam, że porozumienie z czytelnikami jest bardzo istotne, nie warto pisać dla samej siebie, jeśli nikt cię nie rozumie, to pisanie traci sens.
W wywiadach wspomina pani o pewnej dziwnej przypadłości, która towarzyszy pani przy pisaniu – o tym, że tekst wyprzedza czasem realne zdarzenia, fikcja niejako stwarza rzeczywistość.
To prawda, myślę, że to po prostu odwrócenie zwykłej sytuacji. Nie piszemy tylko o czymś, co przeżyliśmy, pisanie może wyprzedzić doświadczenie. Wordsworth napisał w przedmowie do „Ballad lirycznych”, że poezja to zapis emocji przywołanych w chwilach niczym niezakłóconej kontemplacji: „emotion recollected in tranquility”. To była jego definicja poezji. Niekiedy tak to właśnie działa, ale innym razem jest inaczej, to wszystko dotyczy bardzo tajemniczych i trudnych do zdefiniowania związków między życiem a twórczością. Czasem nasze wiersze nie wynikają z wcześniej przeżytych emocji i doświadczeń, ale je wyprzedzają. Innym razem wloką się gdzieś z tyłu i żywią przeszłością.
Nie wiem, czy widziała pani kiedyś wyścigi niewidomych biegaczy, które odbywaja się podczas Paraolimpiady. Każdy ze sportowców startujących w wyścigu ma towarzysza-przewodnika, który jest z nim połączony linką. To piękna sprawa, oczywiście sportowiec jest w tym wyścigu najważniejszy, ale jednak polega też na pomocy swojego towarzysza. Podobnie widzę te tajemnicze związki, o które pani pyta. Nas też wiąże z tekstem jakaś lina, czasem on nas prowadzi, a czasem my biegniemy przodem, czasem lina jest poluzowana, a innym razem napięta. W końcu chodzi przecież o to, aby wiersz trafił do innych, ale także każdorazowo odmienił tego, kto go stwarza.
W jaki sposób powstają pani wiersze? Czytałam, że przed pisaniem robi pani rozpoznanie, dużo czyta wokół interesującego panią tematu. Jak wyglądały na przykład przygotowania do napisania tomu „Sparrow tree”, którego głównymi bohaterami są ptaki?
Forma jest niezwykle ważna w poezji, ale wiersz musi przecież też o czymś mówić. Dlatego przed pisaniem czytam i robię notatki. Staram się też nieustannie rozwijać słownictwo, jestem zapaloną kolekcjonerką słów. Te poszukiwania nie służą jednak temu, aby mój język stał się bardziej uczony, są raczej próbą nadążania za zmianami i przeobrażeniami, jakim język nieustannie ulega. To, o czym mówisz w wierszu, jest równie istotne jak to, w jaki sposób to mówisz. Tymczasem tendencja jest raczej odwrotna, większość twórców zdaje koncentrować się na formie. Jeśli chodzi o tom „Sparrow tree”, to o ptakach miałam już pewną wiedzę wcześniej, bo od dawna je obserwuję. „Royal Society for the Preservation of Birds” ma na Wyspach więcej członków niż jakakolwiek partia polityczna, jesteśmy zapalonymi ornitologami amatorami. Ale zawsze można się jeszcze czegoś nauczyć, dlatego ten temat także wymagał ode mnie wcześniejszych studiów, jak większość moich tekstów. Na przykład wiersz pod tytułem „How to knit a poem” powstał przy okazji programu radiowego, który przygotowywałam dla radia BBC. Tematem audycji było dzierganie, zgłębialiśmy związki między dzierganiem i literaturą, poezją, nauką – w matematyce istnieje na przykład teoria węzłów, badaliśmy historię wzorów i wykrojów. Siadając do pisania wiersza, należy jednak zapomnieć wszystko, czego się wcześniej dowiedzieliśmy. Jest czas poszukiwań, chłonięcia wiedzy i informacji i czas zapominania, czyli pisania. Koniec końców trzeba wyrzucić z głowy wszystko, czego się dowiedzieliśmy, i starać się myśleć i pisać jak najprościej.
Prostota jest dzisiaj zdecydowanie niedoceniana. Zauważyłam, że studenci często są pełni obaw, że nie są odpowiednio dobrzy, wyedukowani, pomysłowi. Tworzą prozę i wiersze napakowane ideami, trudnym słownictwem, co sprawia, że ich teksty często brzmią sztucznie i nieprzekonująco. Za wszelką cenę chcą być oryginalni. Tymczasem wydaje mi się, że samo przekazanie własnych myśli drugiej osobie to ogromna umiejętność, nie trzeba przy tym od razu być porażająco błyskotliwym. Porozumiewanie się to samo w sobie wystarczająco trudna praca. Ja lubię myśleć o poezji jako o dialogu między formą i treścią. Może dlatego, że w ogóle jestem z natury podejrzliwa wobec wszelkich jednostronnych narracji i wolę rozmowę od wykładów.
Podobno prowadzi pani w Cardiff poetycką grupę detektywistyczną, co to takiego?
Kiedyś prowadziłam zajęcia z grupą ludzi, wśród których była kobieta bardzo niechętnie nastawiona do poezji. Starałam się przekonać ją, że klucze do zrozumienia wiersza są zwykle ukryte w nim samym i warto się pomęczyć, aby je odnaleźć, dać szansę tekstowi, zanim się go skrytykuje. Ta kobieta była z zawodu policjantką i na moje zachęty odparła, że może spróbować zdekonstruować wiersz na zasadzie pracy śledczej, niczym detektyw. Po jej słowach przeżyłam iluminację i pomyślałam, że metafora pracy detektywa jest bardzo dobra na oddanie tego, czym jest czytanie i rozumienie poezji. Szczególnie, gdy ktoś czuje się onieśmielony i ma poczucie, że brakuje ma narzędzi, aby zrozumieć i czytać wiersze. To wtedy wpadłam na pomysł, że mogłabym poprowadzić poetycki kurs detektywistyczny w Cardiff, w swojej okolicy.
Udało się – spotykamy się co tydzień i rozmawiamy o poezji, dochodzimy przy tym do niesamowitych wniosków i konkluzji. Wszyscy są mile widziani, kurs jest bezpłatny. Wśród słuchaczy są emerytowany doktor, psychiatra, artysta, student filozofii, ludzie w różnym wieku i różnych profesji. Regularnie spotykamy się w ósemkę, to bardzo miłe godziny, które pozwalają chyba wszystkim poczuć się mniej samotnie. Zwykle ja wybieram tekst, który analizujemy, coś, co będzie dla nas wyzwaniem. Robimy też małe ćwiczenia pisarskie. Kilka razy uczestnicy przynosili coś, co sami wybrali, lubię te momenty, bo sama niekiedy dzieki temu poznaję nowych autorów i autorki. Niedawno czytaliśmy na przykład teksty rumuńskiej poetki Niny Cassian. Grupa była do nich na początku nastawiona niechętnie, a potem powoli wszyscy zmienili zdanie. To wspaniały cel spotkania – nakłonienie kogoś do zmiany zdania.
Cykl tekstów wokół tłumaczeń i tłumaczy publikowany jest we współpracy z Instytutem Kultury Miejskiej w Gdańsku – organizatorem Gdańskich Spotkań Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu” oraz festiwalu Europejski Poeta Wolności.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).