Jak działają okulary
Jared Rodriguez, Truthout / CC BY-NC-ND 2.0

20 minut czytania

/ Obyczaje

Jak działają okulary

Rozmowa z K. Kłosińską i M. Rusinkiem

W języku PiS-u nowe jest to, że wróciło stare. Przesiąknięty propagandą język znany z PRL-u wrócił – w innej formie, ale mechanizmy jego działania są niestety podobne – mówią autorzy książki „Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów”

Jeszcze 5 minut czytania

ZOFIA ZALESKA: Skąd pomysł na stworzenie książki pod tytułem „Dobra zmiana”, słownika zbierającego wyrażenia, które kształtują współczesną rzeczywistość polityczną?
MICHAŁ RUSINEK: Wziął się on z poczucia, że przegapiamy jakieś istotne zjawisko, że coś niepokojącego dzieje się z polszczyzną w ustach polityków, a my nie doceniamy wypaczającej i niszczącej siły tych zabiegów. Mniej więcej dwa lata temu poprosiłem moich przyjaciół na Facebooku, aby podsyłali mi przykłady współczesnej nowomowy, odzew był bardzo duży. Do dziś ktoś czasem dodaje do tego wpisu jakiś komentarz, jest pod nim już pięćset przykładów politycznej nowomowy ostatnich lat. Gdy lista rosła, zrozumiałem, że muszę o języku „dobrej zmiany” napisać, ale wiedziałem, że nie stworzę takiej książki sam, bo brak mi niezbędnego warsztatu. Na szczęście pani profesor zgodziła się ze mną kolaborować. Cieszę się, że ta książka powstała, i biję się w piersi – już dawno powinniśmy zacząć poświęcać więcej uwagi dyskursom politycznym w Polsce.

KATARZYNA KŁOSIŃSKA: One były na bieżąco analizowane, ja sama napisałam książkę o polskich dyskursach politycznych po 1989 roku. Była to jednak praca naukowa, a o tych sprawach warto też pisać językiem popularnonaukowym. Tak właśnie myśleliśmy o naszej książce – pisaliśmy ją w miarę przystępnie, ale nie rezygnowaliśmy z naukowego warsztatu. Mieliśmy różne pomysły, jak taka książka mogłaby wyglądać, jesteśmy oboje naukowcami i zależało nam, aby była przede wszystkim rzetelna i napisana językiem obiektywnym i niewartościującym.

Powstało sześćdziesiąt dziewięć haseł, które prezentują język serwowany nam przez rządzących od 2015 roku. Jak wyglądało wybieranie słów do książki?
KK: Materiał jest ogromny, więc najdłużej siedzieliśmy właśnie nad listą haseł. Zależało nam na tym, żeby w książce znalazły się słowa, które konstruują świat współczesnej polityki i tworzą filary dyskursu „dobrej zmiany”. Wszystkie hasła pokazują język, który chce kreować rzeczywistość, a poszczególne jego elementy mają do tej wizji przekonywać i ją utrwalać. W książce opisujemy słowa zawłaszczone i wypaczone. Gdy polityk PiS-u używa słów „lewak”, „rodzina” czy „postkomunista”, robi to w odmienny sposób niż zwykły użytkownik języka. W języku „dobrej zmiany” znaczenia słów zostają celowo rozmyte, na przykład „lewakiem” jest każdy, kto nie jest wyborcą PiS-u. To język, w którym słowa są deformowane i używane w arbitralny sposób – „bojówki” to ludzie protestujący wobec jakichś posunięć rządu, a krytyka rządu to „atak na Polskę”. W książce omawiamy też słowa i wyrażenia, które weszły do naszego codziennego języka za sprawą polityków, jak na przykład sama „dobra zmiana”. To sformułowanie pojawiło się po raz pierwszy w 2015 roku, w sloganie kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy – „Andrzej Duda. Dobra zmiana”, a potem stało się hasłem całej Zjednoczonej Prawicy.

MR: Słowa zebrane w książce można podzielić na dwie kategorie: takie, które weszły do codziennego języka, jak „totalna opozycja”, i takie, które pojawiły się tylko raz, ale mają charakter emblematyczny. Te drugie to na przykład znane z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego z lipca 2017 roku sformułowanie „zdradzieckie mordy”. Padło ono tylko raz, ale od tamtej pory opozycja przywołuje je jako przykład agresywnego języka władzy. Podobnym emblematycznym wyrażeniem jest „bez żadnego trybu”, które pojawiło się w tej samej wypowiedzi Kaczyńskiego.

Katarzyna Kłosińska

Językoznawczyni, pracownik naukowy Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, przewodnicząca Rady Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk. Prowadzi audycję „Co w mowie piszczy?” w radiowej Trójce. 

Michał Rusinek

Pracownik naukowy Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek Rady Języka Polskiego Polskiej Akademii Nauk. Specjalizuje się w retoryce. Autor książek, m.in. „Nic zwyczajnego” i „Pypcie na języku”.

Wszyscy politycy, bez względu na to, do jakiej partii przynależą, liczą, że założymy skonstruowane przez nich okulary. Ci związani z PiS-em są wyjątkowo skuteczni w kreowaniu świata za pomocą słów?
KK: Wszystkie dziedziny życia tworzą swój specyficzny język, mamy dyskursy naukowe, edukacyjne, światopoglądowe i wiele innych. Politycy nie są wyjątkiem, każdy dyskurs polityczny musi zdekonstruować zastany świat w języku, aby zaproponować jakąś nową wizję rzeczywistości. Bez rozbijania i krytykowania starego świata programy polityczne nie mają racji bytu, w tym sensie język polityki zawsze istnieje w pewnym napięciu, zawiera pewną dozę manipulacji i w pewien sposób kreuje świat. W języku PiS-u nowe jest to, że wróciło stare. Przesiąknięty propagandą język znany z PRL-u wrócił – w innej formie, ale mechanizmy jego działania są niestety podobne.  

MR: Wyjątkowa na przestrzeni ostatnich dekad jest spójność językowego projektu „dobrej zmiany”. Nie chcę powiedzieć, że wreszcie mamy do czynienia ze zjawiskiem, które zasługuje na książkę, ale na pewno jest to coś wyjątkowego, co wymaga zbadania i oddzielnego opracowania. Propagandyści czasów komunizmu tworzyli język złożony z pewnych frazeologizmów stylowych, które potem były powtarzane przez państwowe media, to samo robi dziś „dobra zmiana”. Od czasów PRL-u nie było tak skrupulatnie wcielanego w życie projektu językowego, odwykliśmy od tej skali językowej manipulacji.

Dlaczego opozycja nie potrafi być równie skuteczna w narzucaniu swej wizji świata?
MR: Ciężko jest być dziś w defensywie, bo język proponowany przez władzę wikła i zagarnia każdego, kto próbuje jakoś z nim dyskutować. Chcąc nie chcąc, powtarza się słowa, z którymi chce się polemizować, tym samym je uprawomocniając. Zarzekając się, że nie jest „totalną opozycją”, opozycja używa języka, któremu się sprzeciwia. Chyba tylko raz udało się stronie opozycyjnej wykorzystać ten mechanizm i wciągnąć drugą stronę w jej własną grę, stało się to po tym, jak posłanka Lichocka pokazała obraźliwy gest na sali sejmowej. Opozycja ogłosiła, że jest to środkowy palec pokazany przez PiS osobom chorym na raka, na co rządzący zaczęli tłumaczyć, że „nie jest to środkowy palec pokazany chorym”, utrwalając niepochlebne dla nich stwierdzenie.

Jakie są główne chwyty retoryczne, które służą budowaniu świata „dobrej zmiany”?
MR: Hayden White pisał, że każda epoka ma jakąś nadrzędną figurę, za pomocą której buduje narracje i opowiada o sobie samej; figurą, która rządzi epoką „dobrej zmiany”, jest antyteza. Nastąpił powrót do czasów, gdy świat był dwudzielny – hasła „my” i „oni” to były w czasach PRL-u takie dwa pojemniki, do których władza wrzucała to, co jej akurat pasowało, raz można było się znaleźć w jednym, a raz w drugim pojemniku. W 1989 roku opozycja zaproponowała inną figurę retoryczną. Każda audycja wyborcza strony solidarnościowej rozpoczynała się od wierszyka Ernesta Brylla „Jesteśmy wreszcie we własnym domu. Nie stój, nie czekaj. Co robić? Pomóż!”. Metafora własnego domu miała nam wówczas przypominać, że jesteśmy wspólnotą, odgrodziliśmy przeszłość grubą kreską i teraz spróbujemy razem w tym wspólnym domu wypracować kompromis. Wywodzący się ze środowisk opozycyjnych politycy, którzy przeprowadzali w Polsce transformację, zbudowali narrację budowy III Rzeczypospolitej w kontrze do istniejącej narracji opartej na antytezie. Nie doszło do rewolucji i rozliczeń, których niektórzy się domagali, czyli de facto do kontynuacji antytetycznego myślenia, bo każda rewolucja zamienia tylko znaki plus i minus na szalach tej samej antytezy. Myślenie w kategoriach „my–oni” przez dekady rządziło naszym widzeniem świata, wyznaczało jego ramy. Natomiast po 1989 roku zaproponowano coś innego – brak rozliczeń i funkcjonowanie w obrębie różnych światopoglądów, pluralizm i dążenie do wypracowania konsensusu. To od razu wywoływało różne formy oburzenia, pamiętam z tamtych czasów taką frazę z jakiejś homilii księdza Rydzyka, który mówił, że oni (czyli komuniści) zamienili książeczki czerwone na książeczki czekowe. Czyli że zmiany są pozorne, tak naprawdę nic się nie zmieniło. Odmienne poglądy, mniej lub bardziej zażarte dyskusje to rzecz naturalna, problem powstaje wtedy, gdy jedna ze stron sporu pogardza drugą, a tymczasem ta pogardzana strona rośnie w siłę. W ten sposób dochodzi do tego, co mamy dziś w Polsce, czyli do powrotu antytezy. Pokazuje to wyraźnie słowo „sort”, które uważam za centralne dla dyskursu i języka „dobrej zmiany”. 

KK: Wszelkie niebezpieczne praktyki zaczynają się zazwyczaj właśnie od sortowania. „Dobra zmiana” stosuje słowo „sort” w odniesieniu do ludzi, tymczasem należy ono do innego porządku – ludzi się nie sortuje, sortuje się jabłka. Nazywanie kogoś „gorszym sortem” ma za zadanie go odczłowieczyć. To tylko jedno ze słów w języku „dobrej zmiany”, które przynoszą sugestię, że wszyscy, którzy nie zgadzają się z poczynaniami władzy, należą do gorszej kategorii. Jeszcze bardziej wyraziste przykłady takich językowych zabiegów to „element animalny”, „tęczowa zaraza” czy mówienie o „oczyszczaniu” sądownictwa. Są to znane i bardzo groźne praktyki.

MR: Jeżeli uznamy, że polityka to dyskurs różnych światopoglądów, rodzaj komunikacji, to musimy zgodzić się, że politycy są dla siebie partnerami w dialogu. Natomiast w języku „dobrej zmiany” nie ma mowy o żadnym partnerstwie, nie ma w nim nawet metaforyki sportowej, z której wywodzi się sformułowanie „przeciwnik polityczny”. Dobra zmiana posługuje się metaforyką militarną, na co dzień słyszymy więc nieustannie o „wrogach” i „bitwach”. Kolejnym krokiem jest odczłowieczenie i dehumanizacja wszelkich politycznych oponentów. Poza operowaniem antytezą i arbitralnością sądów charakterystyczne dla tego języka jest jeszcze to, że ma on zwalniać nas z myślenia. To język, który zawiera gotową i kompletną interpretację rzeczywistości, paski informacyjne są wiedzą w pigułce, którą widz ma zapamiętać i przyswoić. W tym języku każde słowo jest wartościujące – ma znak plus albo minus, niczego nie pozostawia się w domyśle. A ponieważ my, ludzie, generalnie jesteśmy leniwi, to jeśli coś mamy podane pod nos, chętnie z tego korzystamy. Zanim PiS doszedł do władzy, telewizja publiczna pokazywała obraz świata, który wymagał od widzów pewnego wysiłku interpretacyjnego, wyrabiania sobie własnego zdania na dane tematy, konfrontowania się z odmiennymi poglądami. Teraz świat został jasno podzielony – wcześniej było źle, a po zwycięstwie PiS-u jest dobrze, ten dobrobyt pragnie zburzyć „totalna opozycja”, za którą stoją jakieś niejasne, podejrzane siły. Rząd reprezentuje dobro i troskę o obywateli, daje pieniądze i poczucie godności – tak mamy myśleć. Po to używa się słowa „suweren”, to taki rodzaj sofistycznego pochlebstwa, które ma sprawić, że wyborcy poczują się dobrze, umoszczą w złudnym poczuciu sprawczości i samozadowolenia, gdy tymczasem rząd będzie zyskiwał coraz większą władzę i przegłosowywał kolejne kontrowersyjne ustawy.

Katarzyna Kłosińska, Michał Rusinek, „Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów”. Znak, 256 strony, w księgarniach od grudnia 2019Katarzyna Kłosińska, Michał Rusinek, „Dobra zmiana, czyli jak się rządzi światem za pomocą słów” . Znak, 256 stron, w księgarniach od grudnia 2019Piszą państwo, że język „dobrej zmiany” to regres w stosunku do języka polityki, który wypracowywaliśmy przez dekady, że po 1989 roku budowano narrację różnorodności, a dziś mamy powrót języka wykluczenia. Czy rzeczywiście jest to regres? A może raczej konsekwencja zaniedbania, braku porozumienia i tego, że po upadku komunizmu nie udało się stworzyć języka, który rzeczywiście by nas wszystkich łączył?
KK: Pewnie warto się nad taką tezą zastanowić, my wspominamy o tym w książce tylko na marginesie, bo nie jest to analiza historyczna ani socjologiczna. Po 1989 roku rozwinęły się dwa główne sposoby opowiadania o Polsce, na potrzeby swoich badań nazwałam je dyskursem etycznym i pragmatycznym. Pierwszy zasadza się na symbolice narodowej i na politykę patrzy przez pryzmat moralności. Ten dyskurs ma swoje początki już w czasach demokracji szlacheckiej, a w polskiej historii posługiwała się nim zarówno prawica, jak i lewica. Oczywiście w przypadku lewicy nie było w nim obecnych odwołań do Boga i wątków metafizycznych, ale były moralność związana ze sferą bytową, mówienie o wolności od biedy i o godności pracy. Dyskurs etyczny zwykle opisuje świat jako siedlisko zła moralnego i przekonuje, że z tym złem trzeba walczyć. Podstawową kategorią drugiego języka – dyskursu pragmatycznego – są skuteczność, wolność jednostki i wolność gospodarcza. W ostatnich dekadach tym językiem mówili przede wszystkim politycy związani z Platformą Obywatelską. Wartości wyższe, które się w tym dyskursie pojawiają, są wartościami nakierowanymi na jednostkę, a tylko w niewielkim stopniu na wspólnotę. Choć moim zdaniem była przynajmniej jedna próba, na początku tego stulecia, kiedy starano się zbudować kampanię Platformy na nawiązaniu do wspólnoty, opierając ją na haśle „wyzwalania energii Polaków”. To był przekaz pozytywny, bo w dyskursie pragmatycznym świat opisywany jest jako przestrzeń przyjazna, w której ludzie odnoszą sukces. Kategoria sukcesu była w pewnym czasie w przestrzeni publicznej tak eksploatowana, że zamiast powiedzieć, że ktoś poniósł porażkę, mówiło się, że nie udało mu się odnieść sukcesu. Niewątpliwie przez lata w polskiej polityce brakło odwołań do wartości wspólnotowych, a pogardę, cynizm i relatywizm moralny widać było po wszystkich stronach politycznego sporu.

MR: Być może ma pani rację i obecna sytuacja wynika z naszego wspólnego zaniedbania. Wciąż nie potrafimy promować ważnych dla nas wartości bez protekcjonalizmu, działać inkluzywnie, a nie ekskluzywnie. Nieprzypadkowo w dyskursie „dobrej zmiany” pojawia się słowo „pogarda”, rzeczywiście przez lata wielu ludzi w Polsce czuło się pogardzanych i lekceważonych przez osoby – często będące u władzy, lepiej wykształcone i bogatsze – o poglądach liberalnych. Słyszeli, że są „ciemnogrodem”, „moherami”, „nierobami”. Trochę w tym i naszej winy, winy językoznawców i badaczy, że takie językowe praktyki nie były na bieżąco dostatecznie komentowane. To poczucie pogardy wykorzystała formacja, która teraz rządzi w naszym kraju. To nie jest tylko odreagowanie, jak w przypadku buntu wobec nakazów politycznej poprawności, takie odetchnięcie, że oto nie musimy już kryć się ze swoimi poglądami czy odczuciami. To jest przemyślany projekt polityczny napędzany frustracją i zemstą. Także projekt językowy.

KK: Dzisiejsza sytuacja to też wynik zaniedbań kolejnych rządów na polu edukacji. Od lat regularnie recenzuję podręczniki szkolne i widzę, jak ich treść się zmienia. Przez krótki czas, kiedy funkcjonowały gimnazja, nasze szkolnictwo traktowało świat jako całość, uczyło patrzenia z szerszej perspektywy. Niestety od jakiegoś czasu następuje zwrot w przeciwną stronę. Szkoła nie uczy postaw obywatelskich, odpowiedzialności za to, jak żyjemy. A jeśli nie uczymy takich rzeczy, to w jakimś sensie dajemy przyzwolenie na wszelkie narracje wykluczające. W książce mamy hasło „rowerzyści i wegetarianie”, którego twórcą jest Witold Waszczykowski. Okazuje się, że dbanie o zdrowie można dziś przedstawić jako coś sprzecznego z polską tradycją i wartościami. Nie wiem, czy wykluczając rowerzystów i wegetarian z polskiej wspólnoty, Waszczykowski miał świadomość, że nie on pierwszy wpadł na taki pomysł. W latach trzydziestych XX wieku miał krążyć żart, który w Polsce rozpropagował Antoni Słonimski, głosząc, że wszystkiemu winni są „Żydzi, cykliści, ale najczęściej literatura”.

Nie korciło państwa, aby w książce zawrzeć też ironiczne użycia zwrotów powtarzanych przez polityków?
MR: Mieliśmy pomysł, aby stworzyć osobną kategorię dla słów, które zaczęły funkcjonować ironicznie, w książce pojawiają się nawet takie pojedyncze hasła, na przykład „Adrian”. Jednak tego typu słowa nie są językiem „dobrej zmiany”, ale odpowiedzią na nią, i dlatego dla nich należałoby stworzyć osobną książkę. Ironia jest znaną strategią obronną, ale wymaga pewnej świadomości. Myślę, że problem pojawia się wtedy, gdy zapominamy, że język jest pewną konkretną materialnością, której można używać na różne sposoby. Niedobrze się dzieje, gdy przestajemy zauważać język. Na szczęście Polacy lubią o nim dyskutować, język wywołuje u nas w kraju emocje. Myślę, że w tym jest nadzieja, bo gdy ludzie zorientują się, że ktoś zawłaszcza i psuje im język, to jest szansa, że obudzi się w nich także świadomość obywatelska i społeczna. Pewnie to utopijne, ale chcę wierzyć, że droga do buntu i jakiejś zmiany może prowadzić poprzez refleksję nad językiem.

Na razie fałsz w języku głównie obśmiewamy, albo zmieniamy w poezję. Na Facebooku istnieją profile, które w całości bazują na przerabianiu czy ironicznym komentowaniu wypowiedzi polityków, na przykład „Wiersze Jarosława Kaczyńskiego pisane nocą”, „Wiersze Mateusza Morawieckiego pisane w Excelu” czy „Tymczasem w »Wiadomościach«”.
MR: To są działania twórczo-obronne. Dzielenie na wersy politycznych przemówień pełni podobną funkcję, jak cudzysłów w ironii. Przerabianie tych tekstów na wiersze zwraca uwagę właśnie na materialność języka, pokazuje, że mowa polityków jest pewnym tworem, któremu można się przyglądać, a nie tylko bezrefleksyjnie je wdychać. Wiem, że takie gry to przede wszystkim zabawa lewicowej inteligencji, ale mimo wszystko jestem optymistą, bo to dowód na to, że dla wielu ludzi językowe zabawy wciąż są atrakcyjne.

KK: Bardzo ciekawie byłoby zbadać recepcję języka „dobrej zmiany”, ironiczno-obronną, ale i tę całkiem serio. Na przykład przeanalizować sondy uliczne, w których ludzie odpowiadają na pytania, mówiąc językiem żywcem wyjętym z gazet czy „Wiadomości”. To nie jest wyłącznie język polityków czy publicystów „dobrej zmiany”. Dobrze pokazuje to w swoich książkach Dorota Masłowska, która oczywiście nie zajmuje się językiem polityki, ale świetnie oddaje to, w jaki sposób ludzie posługują się szablonem językowym. Gdy przestajemy być uważni i postrzegać język jako konkretną materię, to on zaczyna mówić nami, a nie odwrotnie. Dlatego świadomość językowa jest tak ważna, dlatego warto zastanawiać się nad sensem tego, co do nas mówią i co my mówimy. Bo gdy tej refleksji brakuje, to dajemy się nabrać, że istnieje coś takiego jak „ideologia LGBT” i nie widzimy absurdalności wyrażeń typu „seksualizacja dzieci”.

Od kilku tygodni na językach wszystkich jest jeden temat – pandemia. Jak więc „dobra zmiana”, która realizuje się w zarządzaniu strachem, radzi sobie, gdy sytuacja wymaga spokoju i konkretnych działań?
MR: Wydaje mi się, że PiS może mieć spory problem z koronawirusem, narracja rządu powinna być uspokajająca, a oni nie są dobrzy w pozytywnych przekazach, trudno jest w sytuacji pandemii zarządzać strachem. Nadaje się do tego sytuacja w ochronie zdrowia, ale oczywiście byłby to polityczny samobój. Rzeczywiście jest to nowa sytuacja i jestem ciekawy, jak oni zbudują tę narrację. Gdyby PiS był dziś w opozycji, to jego politycy czuliby się w swoim żywiole. Ciekawe też, czy w maju rzeczywiście odbędą się wybory. I jak politycy PiS-u będą zachęcać do wzięcia w nich udziału, zarazem zniechęcając do wychodzenia z domu – bo przecież wiele wskazuje na to, że epidemia jeszcze nie wygaśnie. Spodziewam się jakichś karkołomnych konstrukcji retorycznych. Nie mogę uwierzyć, by było prawdą tuszowanie zgonów spowodowanych koronawirusem i skłanianie lekarzy, by w kartach zgonów wpisywali „choroby współistniejące”, żeby tylko zaniżać statystyki dotyczące śmiertelności i za wszelką cenę nie zmieniać terminów wyborów. Jeśli to jednak prawda, to w kolejnym wydaniu „Dobrej zmiany” powinno się pojawić hasło „choroby współistniejące”.

KK: A ja widzę zaklejanie i zaklinanie rzeczywistości słowami. Pakiet przepisów mających złagodzić gospodarcze skutki epidemii został nazwany „tarczą antykryzysową” (nie można było niemetaforycznie: „przepisy antykryzysowe”?), a na przykład nauczanie w domu – „zdalnym nauczaniem” (a przecież zdalne nauczanie to prowadzenie lekcji na odległość, przez internet, a nie – co jest powszechną praktyką – udostępnianie uczniom materiałów z sieci i zadawanie im związanych z tym poleceń). Słowa więc albo wykoślawiają rzeczywistość, albo ją tworzą.