ZOFIA ZALESKA: Wydaje się, że to wymarzony czas na pisanie o obłędzie. Rzeczywistość inspirowała cię przy pracy nad „Historiami polskiego szaleństwa”?
MIRA MARCINÓW: Przekleństwo: „Obyś żył w ciekawych czasach!” można by sparafrazować: „Obyś żył w wymarzonych czasach na pisanie o obłędzie!”. W opowieści o historii polskiego szaleństwa chodziło mi o coś przeciwnego: o wyjście poza ograniczenia i zainteresowania teraźniejszością. Oczywiście, nie da się całkowicie wyrugować dzisiejszej rzeczywistości z badań historycznych. Udawalibyśmy jedynie, że nie wiemy tego, co wiemy, i nie czujemy tego, co czujemy. W tym sensie obecne czasy zainspirowały mnie do napisania pierwszego tomu polskiej trylogii psychiatrycznej, jak przewrotnie wobec trylogii Sienkiewicza lubię nazywać trzy tomy „Historii polskiego szaleństwa”, które odpowiednio dotyczą: melancholii, histerii i psychozy.
Dlaczego interesuje cię badanie historii polskiej psychiatrii?
Stworzenie osobliwego muzeum polskiego szaleństwa samo w sobie jest ekscytujące. Dzieje rodzimej psychiatrii to niemalże ziemia nieznana. Taka robota pozwala zaspokoić potrzebę odkrywcy, detektywa, wiąże się też z przemyśleniem własnej tożsamości zawodowej psychologa, który zajmuje się zaburzeniami psychicznymi. Dałam się też sprowokować powtarzanej u nas opinii, że z punktu widzenia historiografii medycznej dzieje polskiej psychiatrii są nieinteresujące, bo Polacy nie przyczynili się do rozwoju tej dyscypliny. Klasyczna wizja historii psychiatrii zakłada, że obecny stan wiedzy jest najlepszy z możliwych, uczymy się na błędach, a historią warto zajmować się tylko po to, by dowiedzieć się, jakie głupstwa popełniali dawni medycy. Moja perspektywa jest inna. Nie zajmuję się przeszłością myśli psychiatrycznej, aby opisywać dawne ekscentryczne pomysły czy dawne czasy gloryfikować. W przeszłości szukam pytań, których współczesna psychologia nie stawia. Uprawiam swego rodzaju niepoprawną politycznie psychologię kliniczną, zastanawiam się na przykład, czy istnieje coś takiego jak wprawianie się w stan obłędu.
A więc czy możemy wybrać szaleństwo?
Tak, czy jest coś takiego jak przyzwolenie na szaleństwo. Nie interesuje mnie jednak obłęd jako katalizator zachowań twórczych – bo jak wiadomo, często nawet dzisiaj utożsamia się niestabilność emocjonalną z geniuszem i kreatywnością. Już Michel Foucault ostrzegał przed tym monotonnym dyskursem ustalającym relację między sztuką a szaleństwem. Zajmuję się raczej stanem cierpienia psychicznego, interesuje mnie moment, w którym dana osoba czuje, że jest o krok od obłędu, że jeśli pozwoli sobie na pewne myśli lub działania, to ryzykuje utratę kontroli. To przyzwalanie na szaleństwo postrzegam jako swego rodzaju metawybór. Intryguje mnie, czy jest taki etap w powstawaniu zaburzeń psychicznych. W szpitalu psychiatrycznym spotkałam pacjentów opowiadających o poczuciu sprawczości w pierwszej fazie choroby, o cierpieniu psychicznym jako granicy ludzkiej wolności.
James Norris jako pacjent w Bethlem Royal Hospital w Londynie, rys. G. Arnald, 1815
O tym problemie napisałam swoją pierwszą książkę: „Na krawędzi wolności. Szaleństwo jako wybór w filozofii Henryka Struvego”. To kontrowersyjny temat, książkę musiałam opatrzyć obszernym komentarzem, w którym zastrzegam, że konsekwencją tak postawionego problemu nie musi być obarczanie odpowiedzialnością pacjentów psychiatrycznych za stan, w jakim się znaleźli. Chodzi raczej o przywrócenie im utraconej podmiotowości. Niestety nawet obecnie w Polsce wiele osób traktuje nie tylko uzależnienie od alkoholu, ale i depresję jako słabość osobową. Polacy twierdzą, że chorzy sami sobie są winni. Antoni Kępiński pisał, że stawianie człowieka na tak wysokim piedestale odpowiedzialności za wszystko, co mu się w życiu przydarza, wzmaga w nim poczucie winy, czyni go w jego własnych oczach złym i niegodnym.
Dlaczego pracę nad trylogią o szaleństwie zaczęłaś od badania melancholii, czyli – jak powszechnie mówiono dawniej w Polsce – zadumy?
Melancholia wydaje się najbliższa codziennemu doświadczeniu. O ile histeria i psychoza niejednokrotnie przekraczają nasze możliwości wczucia się, o tyle melancholię możemy sobie wyobrazić. Zaczęłam więc od toposu melancholii, o którym tak pięknie pisał Marek Bieńczyk. Historia zadumy przygotowuje czytelnika na mniej znaną opowieść o siostrzanej histerii. Poza tym bardzo długo melancholię utożsamiano po prostu z chorobą umysłową. Chociaż historia melancholii ma u nas najdłuższy rodowód, to teksty jej poświęcone są objętościowo najskromniejsze. O histerii pisano w Polsce tak wiele, że zostawiłam to sobie na później. Nie mówiąc o psychozie, która – mam nadzieję – doprowadzi do odpowiedzi na pytanie, czym było polskie szaleństwo.
W książce przypominasz, że w dawnej polszczyźnie istniało wiele zapomnianych dziś słów na opisanie smutku. Jak mówiono o melancholikach?
W najróżniejszy sposób. W staropolszczyźnie pojawia się na przykład tszczyca, rodzima odmiana acedii – apatii i zobojętnienia. Polski jest też frasunek, słowo pochodzące od niemieckiego fressen – gryźć. To głęboka, przejmująca zaduma nad światem z nutą pewnej zgryzoty. Jej symbolem jest figura Chrystusa Frasobliwego, którą spotkać można w wielu przydrożnych kapliczkach. Mnie interesuje słownictwo dotyczące cierpienia psychicznego, a nie melancholii heroicznej i uwznioślonej, która w sztuce występuje jako stan twórczy, inspirujący i pożądany. W poemacie „Anhelli” Słowacki pisał: „Dwie są bowiem melancholije: jedna jest z mocy, druga ze słabości; pierwsza jest skrzydłami ludzi wysokich, druga kamieniem ludzi topiących się”, mnie interesuje melancholia tonących. Na ziemiach polskich w XVIII i XIX wieku na jej określenie najczęściej używanym słowem była właśnie zaduma, pojawiają się jeszcze takie określenia jak: smutnodur, posępnica, ponurowatość czy śledziennictwo (dotyczące ściśle melancholii hipochondrycznej). Melancholik to splennik, malkontent, człowiek zadumowy czy po prostu czubek – określenie używane początkowo bez pejoratywnego zabarwienia na oznaczenie obłąkanych przebywających w zakładach prowadzonych przez Bonifratrów, zakonników noszących habity o spiczastych kapturach, czyli czubkach właśnie. Jest jeszcze melankoliczek, czyli ktoś zagrożony popadnięciem w zadumę.
Mnie spodobało się jeszcze jedno określenie – ludzie luźni.
Tak, to złodzieje, żebracy, włóczędzy, smutnodurni, wszyscy społecznie niezaszeregowani, wymykający się kontroli poprzez swą nieokreśloność. Dziś te wszystkie wspaniałe określenia przepadły. W środowisku naukowym i medycznym używamy po prostu zapożyczonego terminu depresja, potocznie oczywiście pojawiają się takie określenia jak mieć doła czy chandra, ale oficjalny, medyczny język jest bardzo ubogi. Przyznaję, że patrzę na dawne słownictwo psychiatryczne nieco melancholijnie i z nieskrywaną tęsknicą czy domaradem, jak nazywano u nas nostalgię. Od końca XVIII do początku XX wieku nasz język melanchologiczny pełen był swoistego uroku. Przyczyniał się do tego kontekst historyczny i polityczny, czyli fakt, że kraj znajdował się pod zaborami. Psychiatrzy często kształcili się na zagranicznych uczelniach. A mimo to, a może właściwie dlatego, bardzo dbali o polską terminologię medyczną.
Hieronim Bosch, Statek szaleńców, około 1510–1515
Dawne słownictwo lepiej oddawało niejednoznaczność melancholii niż powszechnie używane dziś słowo depresja.
Tak, określenie depresja jest właściwie mylące – oznacza przygnębienie, obniżenie nastroju. Tymczasem leki stosowane dziś najczęściej w leczeniu chronicznego smutku nie działają chemicznie bezpośrednio na poprawę nastroju, lecz na to, w jaki sposób przetwarzamy informacje. Dlatego na ich skutki musimy czekać około 3-4 tygodni, bo tyle potrzeba, aby pod ich wpływem nasz mózg zaczął inaczej przetwarzać dane, co wpływa z kolei najpierw na nasze postrzeganie świata, a dopiero pośrednio na nasz nastrój. Potwierdza to popularną w XIX wieku hipotezę, że melancholia nie jest przede wszystkim zaburzeniem nastroju, ale zaburzeniem poznawczym, które objawia się przywiązaniem do konkretnej idei, rozpamiętywaniem jakichś wydarzeń, czyli wiąże się ze sposobem, w jaki selekcjonujemy i odczytujemy informacje.
Mira Marcinów
Urodziła się w 1985 roku w Szczecinku. Zajmuje się teorią szaleństwa, ze szczególnym uwzględnieniem polskiego dziedzictwa. Adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk, filozofka, doktor psychologii, autorka ponad dwudziestu prac o obłędzie. Wydała dwie książki z historii i filozofii psychiatrii („Na krawędzi wolności. Szaleństwo jako wybór w filozofii Henryka Struvego” i „Historia polskiego szaleństwa”, t. 1: „Słońce wśród czarnego nieba. Studium melancholii”). Stworzyła „Radio Głosy” i kilka performance’ów o zabarwieniu psychiatrycznym, pracowała przy projekcie Katarzyny Kozyry „Szukając Jezusa”. Współorganizatorka Otwartych Seminariów Filozoficzno-Psychiatrycznych. Przez wiele lat wykładowczyni w Instytucie Psychologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Laureatka Nagrody Premiera za rozprawę doktorską, stypendium Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Funduszu im. Adama Krzyżanowskiego i Nagrody Jerzego Perzanowskiego. W ramach stypendiów naukowych mieszkała w Oksfordzie, Nowym Jorku i Buenos Aires. Obecnie mieszka w Warszawie.
Jaki portret melancholika wyłania się z dawnych tekstów?
To zwykle mężczyzna w średnim wieku, który stroni od ludzi, oddaje się pisaniu, chodzi ze spuszczoną głową, czasem się modli, czasem ucieka, bywa przesadnie skupiony na sobie, nieumiarkowany w piciu, lub przeciwnie – przesadnie powściągliwy. Ma też osobliwe spojrzenie, bardzo często natrafiałam na opisy tego, w jaki sposób melancholik patrzy, a właściwie nie patrzy: po Beckettowsku „widzi nic”. Człowiek zadumowy przywiązuje się obsesyjnie do jednej myśli, nadmiernie analizuje pewne kwestie, ale wcale nie musi odczuwać nadmiaru negatywnych uczuć. Czasem jego cierpienie wynika z braku emocji, co dobrze oddają słowa pewnego pacjenta z Krakowa: „Jestem nieszczęśliwy, bo zgubiłem smutek”. Dziś podobny stan obserwujemy czasem u pacjentów na antydepresantach, którzy skarżą się na brak dostępu do emocji – tak zwaną aleksytymię.
Kobiety nie cierpiały na melancholię?
Cierpiały, i to jak! Wiele miejsca poświęcam tym podwójnym standardom w rozpoznawaniu posępnicy. Melancholia kobieca niemal całkowicie utożsamiona została u nas z jej histeryczną odmianą. Melancholiczki to bliźniacze siostry histeryczek. Wszystkiemu winna macica – „słabość kobiecego ciała”. Melancholia histeryczna mogła rozwinąć się po porodzie, ale i w wyniku czytania książek, które rozbudzały wyobraźnię, a co za tym idzie „okolice pępka”, „podbrzusze”. Kobieta czytająca powieści, szczególnie te francuskie, ryzykowała nimfomanią, u nas nazywaną chłopodurem. Tej, której przyszło do głowy czytanie dzieł filozoficznych, groziły najpoważniejsze odmiany melancholii.
Wszyscy znamy słynną ofiarę książek, Emmę Bovary.
Tak, w powieści Flauberta jest kilka bardzo interesujących momentów dla badacza szaleństwa. Na przykład scena, w której zakochani Emma i Leon godzinami krążą karetą po ulicach Rouen i wiadomo, co się w tej karecie dzieje. Istotne jest, że ich miłosne działania skrywają się za żółtymi firankami. Kolor wydaje się tu nieprzypadkowy, żółć bowiem od dawna łączono ze zdrajcą Judaszem, ale też z obłąkanymi. W Krakowie do połowy XIX wieku powozami z żółtymi firankami przewożono osoby chore psychicznie, dzięki temu wszyscy wiedzieli, że powóz wiezie szaleńców. Dziś ostały się w naszym języku żółte papiery jako określenie choroby umysłowej. Wzięło się to z tego, że dawniej kolor papieru z diagnozą psychiatryczną był właśnie żółty.
Portrety pacjentek z Surrey County asylum, około 1855, fot. H. W. Diamond.
Ale wracając do twojego pytania o kobiety – w XIX wieku obserwujemy widoczny podział na melancholię męską i kobiecą. Doktor Łowicki wyróżnia na przykład męską melancholię piersiową i piersiowobrzuszną oraz kobiecą melancholię podbrzuszną, która do niczego dobrego nie prowadzi. Melancholicy mogą pisać wiersze czy inne dzieła, melancholiczki też tworzą, ale ich teksty nie mają wielkiej wartości i wszystkie pisane są na jedną modłę. Melancholik bywa geniuszem, ale melancholiczka jedynie rozpustnicą. Bartłomiej Frydrych, autor pierwszego podręcznika psychiatrii w Polsce, pisze, że melancholia kobieca jest jak koń, na którego łeb trzeba nałożyć uzdę, żeby nie była „wy-uzda-na”. Przez bardzo długi czas wszelkie zaburzenia kobiecej psychiki były sprowadzane do sfery seksualnej. Wynikało to z głębokiego niezrozumienia kobiecych potrzeb i przeżyć oraz z silnej kontroli społecznej i obyczajowej, jakiej podlegały kobiety. Wprawdzie w tekstach lekarzy pojawiają się wzmianki, że masturbacja u mężczyzn może prowadzić do zaburzeń psychicznych, ale to kobieta pocierająca swój „język wstydliwy” (clitoris) była nimformanką, na co najlepszym lekarstwem miało być wycięcie łechtaczki. Psychiatrzy diagnozowali kobiety, których sposób życia w jakikolwiek sposób odbiegał od ówcześnie akceptowanego obrazu kobiecości.
Kiedy szaleniec stał się chorym psychicznie?
Przyjmujemy, że stało się to w roku 1793, kiedy francuski lekarz Phillipe Pinel rozkuł obłąkanych z kajdan. Wskazuje się, że jest to data narodzin psychiatrii jako dyscypliny wiedzy, ale i humanitarnej dziedziny praktyk terapeutycznych. Wtedy dopiero dostrzeżono w szaleńcu już nie zbrodniarza, lecz człowieka chorego. Z tą klasyczną, progresywną wizją historii psychiatrii nie zgadzał się między innymi Foucualt w swojej słynnej „Historii szaleństwa w dobie klasycyzmu”, do której nawiązuję w swojej książce. Akt Pinela miał w istocie utrwalić izolację obłąkanych poprzez wykluczenie ich ze sfery rozumu. W późniejszych tekstach, m.in. w wykładach zatytułowanych „Władza psychiatryczna”, Foucualt pokazuje Pinela nie jako bohatera, który uwolnił obłąkanych, ale jako przedstawiciela władzy dyscyplinarnej.
Abraham Solomon, Lekarz mierzący puls hipochondrykowi, „Illustrated London News” z 22 czerwca 1861.
To wielka debata, którą anglosasi opatrzyli mianem mad or bad. Przed powstaniem nowoczesnych szpitali psychiatrycznych szaleńców traktowano jak złoczyńców. Złoczyńca nie znajduje się jednak automatycznie poza społeczeństwem, nie traci podmiotowości, jest niebezpieczny, budzi strach, a tym samym należy mu się pewien rodzaj szacunku. Tymczasem człowiek chory psychicznie jest ubezwłasnowolniony, nie ma nic do powiedzenia w sprawie swojego stanu. Status chorego i jego praw był tematem wielu debat w psychiatrii – kluczowy dla zrozumienia, czym jest psychiatria, jest problem kontroli i władzy.
Wydaje się, że w Polsce szaleniec stał się chorym również w 1793 roku, kiedy Ludwik Perzyna w swym poradniku medycznym zatytułowanym „Lekarz dla włościan, czyli rada dla pospólstwa” stworzył pierwszą polską klasyfikację chorób umysłowych. Ten kierunek medykalizacji wzmacniają systematycznie pojawiające się od tej chwili teksty psychiatryczne. Warto wspomnieć, że czasopisma medyczne w Polsce były miejscem, gdzie pod pretekstem wywodów naukowych i medycznych poruszano kwestie wolnościowe. Historia polskiej psychiatrii w sposób oczywisty związana jest z historią naszego kraju. Polscy lekarze pisali teksty o psychicznych konsekwencjach upadku kolejnych powstań i stworzyli termin „melancholia patriotyczna”. Epidemia melancholii po klęsce zrywów niepodległościowych była dla nich ważnym wyzwaniem i tematem. Niewątpliwie specyfiką polskiej XIX-wiecznej melancholii, choć zastrzegam, że nie jesteśmy w stanie podać jej dokładnej i jednoznacznej definicji, była tęsknota za utraconą ojczyzną. Przy czym była to tęsknota za krajem od morza do morza, za wielkim imperium, czyli za czymś, czego de facto nigdy nie było.
Są i dziś tacy, którzy dalej kwestionują niepodległość i wciąż tęsknią. Brak nam realnego obrazu samych siebie – jako zbiorowość zawsze byliśmy bohaterscy, tolerancyjni, ratowaliśmy Żydów w czasie Zagłady, broniliśmy słabszych. Kto odważy się ten zestaw narodowych przymiotów zakwestionować, natychmiast staje się wrogiem. Tkwimy w błędnym kole melancholii?
Od góry: Mężczyźni ćwiczący w Metropolitan lunatic asylum, Kew, Australia; Hydroterapia – szafki parowe stosowane w szpitalach psychiatrycznych, 1910; Elektroterapia, pacjent psychiatryczny, około 1900, fot. S.B. Burns.Na to wygląda. Są rzeczy, które naprawdę jako zbiorowość traciliśmy – niepodległość albo nasze rodziny podczas kolejnych powstań, wojen, po takich stratach przeżywanie żałoby jest czymś naturalnym. Ale ten rodzaj bólu ma jasno określoną przyczynę, daje szansę na przepracowanie traumy. Natomiast melancholią rządzą zgoła inne prawa, powód przygnębienia jest często niejasny, a proces pogodzenia się ze stratą trudny, jeśli nie niemożliwy. W tym sensie zbiorowa tęsknota za czymś, czego nigdy nie było, smutek po kraju, który nie istniał, jest bardzo melancholijny.
Polska melancholia przypomina rozsławiony przez Orhana Pamuka hüzün – specyficzny rodzaj smutku właściwy dla tureckiej kultury. Jest to nostalgia za rzeczywistością, która się nie zrealizowała, za dawną świetnością, która przeminęła i przepadła w odmętach przeszłości. Pamuk przypisuje tę emocję mieszkańcom Stambułu. W krajach, które doświadczyły w jakimś sensie upadku dawnej, nawet idealizowanej, świetności, gdzie ludzie pielęgnują o niej wspomnienia, mierzenie się z krytyką własnego dziedzictwa i przeszłości jest bardzo trudne. Trzeźwe spojrzenie jest utrudnione przez poczucie krzywdy i doznane cierpienia. Dlatego jakakolwiek krytyczna uwaga o zachowaniach Polaków spotyka się dziś natychmiast z zarzutem o antypolskość i brak patriotyzmu. Jako naród wysoko cenimy lojalność wobec własnego kraju. Ta lojalność często wynika z poczucia winy. Przypomina to mechanizm obserwowany w rodzinach z problemem alkoholowych, w których dzieci – pomimo złego traktowania – są wobec rodziców bardzo lojalne. Ale też przepracowanie traumy związanej ze stratami, których doświadczyliśmy jako naród, bywa przeżywane jako zdrada wobec tych, którzy nie przeżyli. Tkwimy więc w błędnym kole melancholii.
Podobno twoja książka spotkała się z gwałtownymi reakcjami niektórych czytelników. Emocje wzbudził już sam tytuł, sugerujący, że istnieje coś takiego jak polskie szaleństwo?
Tak, czytelnicy zadają mi pytanie o polskie szaleństwo wykraczające poza „napady zadumowe”. Jeśli istniałyby zaburzenia psychiczne, które dałoby się rozpoznawać u całych narodów, Polska dostałaby może diagnozę: narcystyczne zaburzenie osobowości, przedłużona reakcja żałoby i uzależnienie od alkoholu. Ja takiej diagnozy w swojej książce nie stawiam. Ale i tak wpisuję się w figurę „kalającego własne gniazdo” – psychiatrycznego Nestbeschmutzera. Niektórym nie spodobało się, że pokazuję blaski i cienie polskiej psychiatrii, że nie gloryfikuję polskich osiągnięć. Złość wzbudziło też to, że zastanawiam się nad związkiem melancholii i sposobu, w jaki przeżywamy nasze narodowe traumy, w tym także te z ostatnich dekad. Warto przypomnieć przy tej okazji słowa Gałczyńskiego: „Ja jestem Polak, a Polak jest wariat, a wariat to lepszy gość”. Możemy być wariatami, ale tylko wtedy, gdy jest to szaleństwo rozumiane pozytywnie – szał patriotyczny, ułańska fantazja.
Tymczasem bardzo silnie tkwimy w melancholii, gloryfikujemy straty i z upodobaniem pozostajemy w niekończącej się żałobie. Od czasu do czasu mierzymy się jednak z przeszłością. Myślę tu o polskich publikacjach ostatniego czasu, o pracach Jana Tomasza Grossa, Andrzeja Ledera, Jana Sowy, ale też o „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk, o specjalistycznych opracowaniach historyków z Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Zajmujemy się urealnianiem naszej przeszłości, rozmontowywaniem mitów, ale nie zaczął się jeszcze proces uzdrawiania, nie znamy sposobów na przyswojenie sobie przez Polaków wiedzy o negatywnych wydarzeniach z historii naszego narodu. Silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej sprzeciw przed przyjęciem tych wiadomości może jednak zwiastować coś dobrego. Nasilenie oporu oznacza, że jesteśmy blisko źródła problemu. Mówiąc psychoanalitycznie, minął okres latencji, rozpoczynamy etap gotowości do przerwania zmowy milczenia.
Na razie wygląda na to, że dobrze czujemy się w zaklętym kręgu cierpień, i znaleźliśmy sposób, aby nigdy się niego nie wydobyć. Jak pisała Maria Janion: „Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać”.
Dodatkowo działa tu silny mechanizm – grupa chroni przed poczuciem winy, dlatego tak trudne jest mierzenie się z kolektywnym poczuciem winy w zbiorowościach. Możemy odnieść wrażenie, że choć jako jednostki jesteśmy w stanie realnie odnieść się do przeszłości, to w momencie, gdy pojawiają się kwantyfikatory takie, jak „naród” czy „polska wina i odpowiedzialność”, emocje sięgają zenitu i jakakolwiek racjonalna dyskusja staje się niemożliwa. Dla mnie interesujący jest obraz polskości, który wyłania się z małego wycinka naszej historii, z opowieści o polskiej psychiatrii, która pokazuje, w jaki sposób odnosiliśmy się do najsłabszych. Polscy psychiatrzy także ulegali pewnym złudzeniom na temat swego kraju, badając historię swojej dziedziny zwykle dowodzili, że byliśmy bardzo humanitarni i traktowaliśmy swoich szaleńców w sposób wyjątkowo nowoczesny. Tymczasem, tak jak wszędzie, u nas też bywało z tym różnie.
Czy poprzez patologizację smutku, lęków czy nieśmiałości psychiatria nie przyczyniła się jakoś do tego, że dziś nie potrafimy doświadczać negatywnych emocji, które – mimo, że nieprzyjemne – są potrzebne? Czy wszechobecny nakaz bycia szczęśliwym nie skutkuje zdwojonym nawrotem melancholii? Dziś hasło „Don’t be happy, worry!” brzmi całkiem sensownie, a nawet pociągająco.
W książce wspominam o współczesnym przymusie szczęścia i przebojowości, odnoszę się jednak przede wszystkim do sytuacji w Stanach Zjednoczonych. Piszę o kontrowersjach, jakie wzbudza tam tak zwana psychofarmakologia kosmetyczna, o popularności i dostępności antydepresantów. Gdy pracowałam nad książką, nie było jeszcze tak zatrważajacych danych na temat diagnozy depresji w Polsce. Dziś dysponujemy konkretnymi, niepokojącymi liczbami, nigdy dotąd nie mieliśmy do czynienia z tak dużą liczbą młodzieży ciepiącej na zaburzenia psychiczne, nigdy nie braliśmy też tyle leków na poprawę nastroju. Dziś ludzie podają antydepresanty nawet swoim psom i kotom. To ogromny biznes, który znakomicie się rozwija. Kluczowe jest pytanie o to, czy większym problemem jest nadmierne leczenie smutku i przygnębienia należącego do ludzkiej kondycji, czy ryzyko niedoszacowania zagrożenia, jakie niesie ze sobą depresja kliniczna. Psychiatrzy są zgodni, że lepiej przepisać komuś leki na wyrost, niż przeoczyć kogoś, kto naprawdę potrzebuje pomocy.
Stwarzamy warunki, w których trudno nam wytrzymać – cierpimy za sprawą nadmiaru pracy, łączenia różnych, często przeciwstawnych ról społecznych, niestabilnych warunków zatrudnienia, wybujałych oczekiwań – a potem bierzemy leki, które pozwalają nam te cierpienia znosić. Nie próbujemy wyeliminować przyczyny problemu, leczymy tylko jego objawy i tym samym sankcjonujemy sytuację, którą krytykujemy. Melancholia i uporczywe pozostawanie w smutku mogą być wyrazem niezgody na zastaną rzeczywistość. Kto wie, może czeka nas fala smutnych buntowników.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).