Haneke o końcu świata

11 minut czytania

/ Film

Haneke o końcu świata

Krzysztof Świrek

Poczucie końca nie opuszcza filmowców, szczególnie tych, którzy mają ambicję uchwycenia w rzeczywistości czegoś symptomatycznego. Należy do nich Michael Haneke – twórca, którego skłonność do diagnozowania chorób współczesności sytuuje się gdzieś na granicy między genialnym szóstym zmysłem a natręctwem

Jeszcze 3 minuty czytania

Najlepszy Haneke to autor niejednoznacznych w wymowie filmów o alienacji zamożnej klasy średniej: „Siódmego kontynentu” (1989), „Kodu nieznanego” (2000) czy „Ukrytych” (2005). Filmów na różne sposoby dotykających widza, drażniących – jak w starej anegdocie o tym, że widzowie „Siódmego kontynentu” opuszczali kino w trakcie sceny, w której bohater spuszczał w toalecie gruby plik banknotów. Zaiste, w przeróżnych miejscach sytuują się granice odporności przyzwoitego człowieka na wolność słowa – dla jednych są to progi kościoła, dla innych rejestry konta bankowego.

Haneke niejako wyspecjalizował się w analizie mieszczańskich potworności, w demaskowaniu koszmaru tam, gdzie zwykło się widzieć to, co najbardziej godne poważania. Jednym z bardziej spełnionych przykładów jest „Pianistka” (2001), film słusznie nagradzany, który sam jeden wystarczyłby za dowód aktorskiej wielkości Isabelle Huppert i biegłości Hanekego w eksplorowaniu tego, co odrażające i niepokojąco bliskie zarazem. Pomysł fabularny, wzięty z powieści Elfriede Jelinek, oparty jest na znanym banale. Kiedy widzi się kogoś, kto osiągnął perfekcję w jakiejś dziedzinie, ma się przykre wrażenie nieludzkości, jakby ideał stawał się w jednej chwili własną karykaturą. Perfekcjonizm musi być przykrywką czegoś innego, niemającego nic wspólnego z porządkiem i harmonią. Na pewno – myśli się w takich przypadkach – istnieje tam jakieś drugie dno kompleksów, perwersji. I tak właśnie jest z bohaterką „Pianistki”, nauczycielką fortepianu z konserwatorium muzycznego. Surowa i wirtuozerska, daje się uwieść nachalnemu podrywaczowi, a wtedy ukazuje jemu (i widzom) swoje prawdziwe oblicze: zgoła niemuzyczną podszewkę cierpienia, które tak wspaniale potrafi przywoływać podczas gry.

Haneke inny, cierpiący na moralizatorskie natręctwo, to autor filmów banalnych, a upozowanych na arcydzieła, takich jak „Biała wstążka” (2009). W największym skrócie to film, który zdaje się przekonywać, że jeśli ktoś będzie źle traktował dzieci, to wyrosną mu na faszyzujących morderców. Piszę „zdaje się”, ponieważ Haneke jest specjalistą od pozostawiania różnych interpretacyjnych furtek otwartych na oścież, co czasem bywa pieczęcią artyzmu, a czasem – jeszcze jednym reżyserskim chwytem, takim jak inne. Najlepszym przykładem jest „Funny Games” (1997) – opowieść o dwóch młodych sadystach, torturujących przypadkowo spotkaną rodzinę. Film świetnie zrealizowany, mający opinię mrocznego arcydzieła, o którym trudno jednak orzec, czy jest mistrzowską „analizą”, czy raczej „eksploatacją” pozbawionego sensu okrucieństwa.

Na granicy moralizatorstwa

W niektórych filmach granica między istotnością a banałem przebiega wewnątrz samego filmu. Tak jest choćby w przypadkuWideo Benny'ego” (1992): wyjściowa diagnoza jest płytka (bohaterem jest młody chłopiec, którego zdolność do współczucia została zabita przez okrutne obrazy oglądane na wideo), ale satyra nabiera ostrości w miarę rozwoju akcji. Dokładnie w momencie, kiedy do gry wkraczają rodzice chłopca, na pozór normalni obywatele. Ale normalność ta skrywa poważny defekt, ten sam, na który cierpi ich okrutny syn: niezdolność do wyjrzenia poza świat własnych wyobrażeń, gdzie w centrum są oni sami, ich poczucie własnej wartości. To, co Benny, okrutny narcyz, zmalował, naśladując ekranowe horrory, oni pomagają zatuszować. Skoro już mają synka-potwora, to nie znaczy jeszcze, że mają ryzykować skandal… Haneke wychodzi w tym filmie od popularnej paniki moralnej („wideo i gry komputerowe wychowują małych morderców”), by przenieść temat w rejony klasycznych moralistów, gdzie opisuje się już nie gazetowe strachy, ale mentalność ludzi, którzy dają się nimi epatować.

Być może każdy filmowiec, który podejmuje się krytyki moralności, skazany jest na ciągłe balansowanie na granicy banału, a więc moralizatorstwa. Każdy musi się pilnować, żeby nie poprzestać właśnie na typowych tematach paniki moralnej. Bo te zawsze są „pod ręką”, wygodne, same się narzucają i pozwalają dalej milczeć o sprawach naprawdę trudnych i wymagających myślenia.

„Happy End”

Znane rejony piekła

Nie inaczej jest z „Happy Endem”, najnowszym filmem Hanekego. Zaczyna się jak najgorzej, bo od kadru wypełnionego ekranem smartfona. Komunikuje się za jego pomocą kilkunastoletnia dziewczynka, o której dowiadujemy się, że właśnie pomogła zejść z tego świata znienawidzonej, rozwiedzionej, pogrążonej w depresji matce. Czyli dziecko pochłonięte przez internet, z rozbitej rodziny, niezdolne do empatii, bezwzględne… Gdyby miał to być film o tym, że dzieci epoki internetu są złe, mielibyśmy powtórkę z początkowych partii „Wideo Benny'ego”, tyle że ze zaktualizowaną technologią w tle – czyli autoparodię. Ale to tylko początkowa sekwencja, dość zwodniczy wstęp, bo film jest o czym innym. Do właściwego zawiązania akcji dochodzi dopiero, gdy dziewczynka trafia pod opiekę ojca, żyjącego w luksusowej posiadłości razem ze swoją drugą żoną, siostrą i jej synem oraz starym patriarchą rodziny.

Jak można się domyślać, każdy ma tu coś za uszami i wcześniej czy później zostanie skompromitowany. Pominę konkrety, żeby nie psuć zabawy tym, którzy na film Hanekego chcą się wybrać, choć katalog mieszczańskich dwulicowości jest skądinąd znany i nie pojawia się w nim wiele nowego: ktoś kogoś zdradza, ktoś jest zajęty karierą tak mocno, że nawet nie zauważa, jak niszczy ludzi wokół siebie. Wszyscy używają siebie nawzajem, każdy chce od kogoś innego coś uzyskać, nie dając nic w zamian, a wszystko to odbywa się we w miarę cywilizowanych formach, co ma odróżniać dobre towarzystwo od całej reszty. Jednak nie o nowość w końcu tu idzie, tylko o to, czy obraz wypada autentycznie, a tu trudno coś Hanekemu zarzucić.

Tęsknota za miłością

Ciekawiej się robi, kiedy opowieść wychodzi poza to piekiełko, gdy pewien fragment obrazu zaczyna być malowany inną barwą. Taką odmienną postacią, wprowadzającą do historii inny ton, jest najstarszy człowiek w domu, Georges. Gra go Jean-Louis Trintignant, znany widzom Hanekego z „Miłości” (2012) – filmu o tym, czym miłość jest, a czym na pewno nie, o regułach, których w miłości należy przestrzegać, i o tym, jak łatwo rozpoznać ludzi, którzy uczucia markują tam, gdzie tak naprawdę ich nie ma. Na przykładzie tych dwóch ostatnich filmów w twórczości Austriaka widać pewne przesunięcie akcentów. Tak jakby demaskacja, aż nadto łatwa, aż nadto zbanalizowana, przestała mu wystarczać. Jakby po latach pracowitego obrazoburstwa Haneke chciał dać swoją pozytywną odpowiedź na dobrze znane bolączki.

Postać grana w „Miłości” przez Trintignanta miała pokazać, że prawdziwe miłosne oddanie (którego nie należy mylić z jego sentymentalną imitacją) wiąże się z ryzykiem i odpowiedzialnością za drugą osobę. Spełnieniem miłosnego wezwania w tamtym filmie było ukrócenie cierpień nieuleczalnie chorej żony. Ukrócenie wbrew miłości własnej, która podpowiada, by kochanego człowieka zatrzymać przy sobie jak najdłużej. Bohater „Miłości” zadawał więc śmierć jako akt miłosierdzia. W „Happy Endzie” Trintignant, który gra niemal tę samą postać, szuka śmierci dla siebie. Można więc uznać „Happy End” za uzupełnienie „Miłości”, bodaj jeszcze bardziej gorzkie.

Georges nie jest samotny, na pozór wydaje się otoczony troską domowników, którzy szanują go. Ale jasne jest, że nie może ich znieść – przejrzał małość swoich bliskich i nie potrafi im jej wybaczyć. Kiedy zapada na nieuleczalną chorobę i staje przed nim widmo ubezwłasnowolnienia, zaczyna szukać śmierci, co w rodzinie staje się od razu jeszcze jednym problemem, z którym trzeba sobie poradzić – najlepiej ukrywając go.

„Happy Endem”„Happy End”

Skończyć ze sobą

„Happy End”, reż. Michael Haneke„Happy End”, reż. Michael Haneke. Austra, Francja 2017, w kinach od 16 mrca 2018

Rzecz dzieje się w Calais, a w tle pojawiają się uchodźcy z Afryki. W jednej ze scen ich grupkę zatrzymuje na ulicy Georges – kamera obserwuje go z dystansu, szum ulicy uniemożliwia usłyszenie, co mówi. Żywo coś tłumaczy napotkanym ludziom i zdejmuje zegarek z ręki, najwyraźniej żeby ich „przekupić”. Możemy domyślać się, co mu chodzi po głowie. W pewnym momencie do niecodziennego zgromadzenia – zamożny staruszek na wózku otoczony przez rosłych mężczyzn – zbliża się przechodzień. Nagabywani zmywają się w obawie przed nieporozumieniem, Georges wyjaśnia sytuację, a mężczyzna odwraca się na pięcie, unosząc do góry ręce, jakby mówił „to już nie moja sprawa”.

To pragnienie starego człowieka, żeby ze sobą skończyć, żeby wymknąć się życiu, jest być może kluczem do całego filmu. To on swoim dążeniem diagnozuje wszystkie inne postaci, rozpoznaje ich defekt, ten sam zresztą, który rozpoznawał bohater „Miłości”: nie potrafią kochać, jedynie udają, i to w sposób nieudolny. Dziewczynka z początku filmu jest jedynie ostatnim owocem tej niemiłości, to nie internet uczynił ją niezdolną do empatii, ale inni ludzie, dla których sieć, tak jak dla niej, to tylko narzędzie – zabiegania o siebie, szukania swojej przyjemności lub komunikowania swoich racji. Od tych racji można zresztą ogłuchnąć, na przyjemnościach strawić życie, tyle że wszystko to razem jest pozbawione znaczenia. W ten sposób u Hanekego przychodzi koniec świata: nie jako kosmiczna czy polityczna katastrofa, ale moment wyczerpania, widziany z perspektywy starego człowieka, który nie rozumie ludzi wokół siebie. Zabiegają o coś, wydobywają z siebie słowa, działają, ale wyraźnie brak im tego, co najważniejsze.

Perspektywa mądrego starca, który przejrzał ludzi wokół siebie, jest oczywiście jedną z klisz najbardziej zużytych, najłatwiejszych. Pewnie coś w tym jest, że ludziom brak dziś prawdziwej miłości, ale dlaczego kiedyś miałoby być inaczej? Jednak chyba nie warto poprzestawać na tej nieufności. Ostatecznie „stary mędrzec” to tylko figura, lepsza lub gorsza, za to pewnie konieczna, by istniał w świecie opisywanym przez Hanekego jakiś kontrast. W końcu to dzięki kontrastowi opowiadana tu historia opuszcza rejony satyry i trąca jakąś strunę – tęsknoty za innym, bardziej ludzkim światem.

Nawet jeśli ta tęsknota jest oparta na złudzeniu jedynie rzutowanym w przeszłość, to być może jeszcze gorzej jest nie dać się temu złudzeniu oszukać? „Happy End” opowiada właśnie o końcu pewnego, z pozoru bardzo dobrze urządzonego, świata, o rozpadzie tego świata od środka. Rozpadzie, który nadchodzi nie dlatego, że ktoś lub coś zagraża temu światu z zewnątrz, ale dlatego że utracono w nim zdolność do widzenia drugiego człowieka w sposób niezbędny do budowania jakichś trwałych relacji. Haneke nazywa to miłością, ale można to nazwać też solidarnością, braterstwem lub jakkolwiek inaczej. W każdym razie już tego nie ma i nie wiadomo, gdzie miałoby się na nowo pojawić. Nie ma dzisiaj istotniejszej dla Europy diagnozy.