Największy międzynarodowy sukces Nanniego Morettiego, nagrodzony Złotą Palmą „Pokój syna” (2001), opowiadał o śmierci. Syn głównego bohatera, psychoanalityka Giovanniego ginie pewnego dnia w tragicznym wypadku. Ta śmierć staje się figurą czegoś, co niegdyś nazywano losem: zdarzenia, którego nic nie zapowiada i które zmienia wszystko. Nie ma gotowego przepisu na poradzenie sobie z takim zdarzeniem, nie było i nie będzie. Wielkość tego skromnego filmu polega na dyscyplinie, z jaką Moretti i grany przez niego bohater odrzucają wszelkie proste formy pocieszenia. Giovanni buntuje się nawet przeciwko sentymentalnym słowom, za pomocą których mówi się o śmierci.
Wielu twórców filmowych przed nim i po nim podejmowało ten sam problem i wielu z nich na różne sposoby nie potrafiło odmówić sobie przyjemności pouczania, wykładania, łatwej metafizyki, którą unieważnia się ostateczność śmierci. Jeśli porównać film Morettiego z innym głośnym filmem o umieraniu – „Miłością” (2012) Michaela Hanekego, to klarownie widać odmienność „Pokoju syna”: film Austriaka był w dużej mierze wykładem na temat tego, jak powinniśmy patrzeć na śmierć. „My, ze społeczeństwa, które śmierć wygnało i uczyniło ją dziką, które nie potrafi o śmierci myśleć inaczej niż w konwencji ckliwego talk show” – wydawał się mówić Haneke. A może ten wykład z „Miłości” był fałszywy i rację ma Moretti? Może to lepiej, że nie wiemy, co zrobić, że w spotkaniu ze śmiercią jesteśmy niezdarni – może jest to właśnie miara jakiejś cennej wrażliwości?
Moretti powraca do tematu śmierci w swoim najnowszym filmie, „Mojej matce”. Bohaterką filmu jest Margherita, znana i ceniona reżyserka kina zaangażowanego politycznie. Właśnie realizuje historię, w której naprzeciwko dzielnych robotników staje antypatyczny kapitalista. W jej życiu role już nie są tak klarownie rozdzielone. Zmaga się z wątpliwościami, chociaż udaje silną i odpycha od siebie ludzi, którzy mogliby w niej obudzić jakieś krępujące uczucia. W momencie wielkiego twórczego i osobistego kryzysu, kiedy realizowany właśnie film się nie klei i rozpada się kolejny miłosny związek, przychodzi następny cios: do szpitala trafia jej matka.
Margherita reaguje tak, jak potrafi: ucieka od problemu i stara się go zagłuszyć. Ciężar opieki nad gasnącą staruszką w dużej mierze pozostawia swojemu bratu (w tej roli Moretti), który zdaje się dużo lepiej rozumieć powagę sytuacji i panować nad sobą. Dla niego konfrontacja z bliskością śmierci także jest trudnym doświadczeniem, ale on przynajmniej rozumie, co się z nim dzieje. Margherita szuka po omacku, wykonuje pełne dramatyzmu gesty, ale nie wie, jak zareagować. Pozostają jej nawyki, prowadzenie swojego życia tak, jakby czas nie mijał, jakby nic się nie zmieniało, ale ta strategia właśnie przestała wystarczać.
To utknięcie Margherity w miejscu, z którego już dawno powinna odejść, sugeruje nam Moretti już przez samą materię realizowanego przez nią filmu. Margherita kręci swój film o dramatycznym strajku tak, jakby złote lata kina politycznego trwały w najlepsze. Jeśli żadna z nakręconych scen jej nie zadowala, to niekoniecznie dlatego, że szyki psuje ekipie okropny amerykański aktor, który wiecznie myli kwestie wypowiadane łamanym włoskim. Po prostu kino zaangażowane nie może już wyglądać tak samo – o czym opowiadał Moretti w fascynujących filmach z lat dziewięćdziesiątych: „Dzienniku intymnym” (1993) i „Kwietniu” (1998).
Jednym z najważniejszych tematów tych fabularyzowanych filmowych pamiętników jest niemożliwość nakręcenia „wielkiego filmu o konflikcie”: widać to szczególnie wyraźnie w drugim z nich, kręconym w reakcji na sukces Silvio Berlusconiego. W czasach, kiedy we włoskiej polityce królował pewny siebie bufon, Moretti dawał do zrozumienia, że właściwą reakcją uczciwego człowieka lewicy jest raczej gest wierności niż powtarzanie wytartych haseł. Bohater Morettiego z tamtych filmów był zagubiony – jedyne, co dawało mu pocieszenie i orientację, to relacje z innymi, z rodziną i przyjaciółmi, a nawet z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Także relacje z wielkimi nieobecnymi – na przykład z Pasolinim, któremu poświęcił jedną z najpiękniejszych sekwencji w „Dzienniku...”.
„Moja matka”, reż. Nanni Moretti.
Włocha, Francja 2015, w kinach od 13 listopada 2015
Podobnie było w „Pokoju syna”: rodzinie zmartwiałej z bólu po utracie młodego Michele ulgę przynosi dopiero przypadkowe spotkanie z byłą dziewczyną chłopca. Przy czym sama dziewczyna jest właściwie rozczarowaniem: nie ma dla rodziców chłopca jakiegoś przesłania o zmarłym synu, jest do bólu banalna, ale być może właśnie jej normalność odczynia urok żałoby, pozwala rodzinie odetchnąć. W „Mojej matce” nie ma żałobnego stuporu, jest szalona aktywność bohaterki – w końcu o inny rodzaj śmierci tutaj chodzi. Jeśli „Pokój syna” był o śmierci przychodzącej jak grom z jasnego nieba, to ostatni film Morettiego opowiada o śmierci, z którą trzeba się pogodzić. Margherita zachowuje się tak, jakby zawsze mogła zaczynać od nowa, w czym akurat dość łatwo się z nią utożsamić. Nikomu nie jest łatwo przyznać, że wiele ma już za sobą.
I tutaj Moretti proponuje rozwiązanie proste i bez pretensji, podobnie jak w innych filmach. „Moja matka” pozostaje w kręgu jego filmów intymnych, ale podobnie jak pozostałe nie jest narcystycznym prezentem dla samego siebie. Jest za to w tym filmie dużo otuchy, bo lewicowość Morettiego zawsze wyrażała się w odwadze i pogodzie ducha, które w jego filmowym świecie wydają się najważniejszymi politycznymi cnotami. To klucz do Margherity, która z początku musi odgrywać rolę lewicowego mędrca, ale mówi językiem, który nawet jej samej wydaje się nadęty i nieuczciwy. Ten przestarzały język jest pierwszym znakiem lęku przed opuszczeniem zajmowanej od dawna pozycji. A przez swój lęk Margherita stoi w miejscu, choć udaje, że się porusza. Tymczasem wystarczy coś dużo prostszego, choć tak trudnego do osiągnięcia: nie bać się. Umierająca matka Margherity właśnie w tym była mistrzynią.