„Tajny Detektyw: Ilustrowany Tygodnik Kryminalno Sądowy” pojawił się w moim życiu po raz pierwszy bardzo dawno, w dodatku incognito – czyli, zgodnie z nazwą, faktycznie na sposób tajny. Babcia Lala, opowiadając, że w latach 20. mój pradziadek chadzał po gościńcu na Kielecczyźnie z odbezpieczonym rewolwerem, jak w westernie, dodawała: „Po latach, już jako dorosła, znalazłam na strychu stare roczniki jakichś gazet kryminalnych z czasów mojego dzieciństwa, i tam były mrożące krew w żyłach historie o bandycie Byku”. Dziś jestem niemal pewien, że gazety, które leżały na strychu dworu w Lisowie, były numerami „Tajnego Detektywa”, który o bandzie Byka i Maczugi pisał wielokrotnie, opatrując notki i reportaże rozlicznymi fotografiami.
Jeśli chodzi o drugie spotkanie, to nie wiem, czy faktycznie do niego doszło, czy tylko tak sobie roję. Kiedy jako dziesięcioletni może chłopiec po raz pierwszy obejrzałem w telewizji „Vabank”, nie wiedziałem, że nazwiska „Duńczyk”, „Kwinto” i „Przygoda” miały swoje historyczne pierwowzory, i że Juliusz Machulski pisząc scenariusz mógł je zaczerpnąć właśnie z archiwalnych numerów tego pisma. Ale może to przypadkowa zbieżność lub reżyser odgrzebał te nazwiska w innych gazetach?
Trzecie spotkanie było już pewne, ale przypadkowe – i z początku stanowiło tylko odprysk szerszych poszukiwań. W grudniu 2009 roku kupiłem album zdjęć policyjnych – wspaniały, unikatowy zbiór podobizn międzywojennych przestępców, mający tę wszakże wadę, że mało kogo z nich dało się zidentyfikować. Dowiedziałem się jednak, że istnieje pismo, które pozwoli mi może odnaleźć historie tych ludzi – i tak w styczniu kupiłem swój pierwszy numer „Tajnego Detektywa”, a pół roku później zacząłem pisać blog poświęcony temu tabloidowi. Dziś, po pięciu latach, mam tych numerów blisko sto siedemdziesiąt i liczę, że kiedyś skompletuję całość – i choć tygodnik był umiarkowanie przydatny w mojej misji identyfikacyjnej, to okazał się wielką przygodą czytelniczą, estetyczną, poznawczą, wreszcie: pisarską. Pismo bowiem doprowadziło mnie do bloga, blog zaś – do płyty i książki, która właśnie wyszła.
*
Pierwszy numer „Tajnego Detektywa” ukazał się 24 stycznia 1931 roku, ostatni – w początkach roku 1935; jego wydawcą był największy przedwojenny koncern prasowy, krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”, popularny IKaC. Jego założyciel, Marian Dąbrowski (1878–1958), od roku 1910 rozwijał swoje imperium, skupując, a następnie zakładając kolejne tytuły, m.in. satyryczne „Wróble na Dachu”, sportowe „Raz, dwa, trzy”, społeczno-reporterskiego „Światowida” czy lajfstajlowego, jakbyśmy dziś powiedzieli, „Asa”. Pomysł na stworzenie tygodnika o tematyce kryminalno-sensacyjnej wziął z Francji, gdzie od roku 1928 Gallimard — kojarzący się w Polsce nader szacownie — wydawał bardzo popularnego „Detective'a”. Dąbrowski był też oficjalnie redaktorem naczelnym pisma, a Jan Stankiewicz, jego prawa ręka — redaktorem odpowiedzialnym.
Projekt Tajny Detektyw
Projekt Tajny Detektyw to płyta, multimedialna wystawa i blog, przybliżające opisywane w tabloidzie międzywojenne przestępstwa, oraz książka, której fragmentem jest publikowany przez nas tekst.
21 listopada w Narodowym Instytucie Audiowizualnym odbędzie się Dzień z Nowym Tajnym Detektywem, na który złożą się warsztaty, wykład o metodach śledczych, wystawa, premiera książki oraz koncert.
Wydawcami książki są Fundacja Picture Doc i Narodowe Centrum Kultury, płyta powstała dzięki współpracy Fundacji Picture Doc, Narodowego Centrum Kultury i Narodowego Instytutu Audiowizualnego.
Projekt tworzą:
Grupa tekstowa: Jacek Dehnel – tekst książki i piosenek, wybór materiałów; Barbara Klicka –tekst piosenek, wybór materiałów
Grupa wizualna: Igor Kubik – opracowanie graficzne książki i płyty; Monika Proba – multimedia, materiały wizualne; Dominique Roynette – koncepcja graficzna i opracowanie graficzne książki i płyty; Piotr Wójcik – materiały wizualne
Zespół „Tajny”: Mewa Chabiera – śpiew; Przemek Borowiecki – perkusja; Barbara Klicka – współpraca koncepcyjna, produkcja; Grzegorz Kosowski – instrumenty strunowe; Marcin Młynarczyk – instrumenty klawiszowe; Paulina Owczarek – saksofon barytonowy; Małgorzata Tekiel – koncepcja muzyczna, gitara basowa.
„Tajny Detektyw” był świadectwem na wskroś nowego myślenia o prasie, jednym z pierwszych tabloidów na polskim rynku. Równocześnie jednak nie sposób myśleć o nim jak o tabloidach dzisiejszych, bowiem nie był wcale adresowany do mas — ale raczej, jak można wnioskować choćby po zamieszczanych na łamach zdjęciach z serii „Nasi Czytelnicy”, do drobnomieszczaństwa i ówczesnej klasy średniej (choć niewykluczone, że głównie do jej niższych rejonów). Artykuły, nawet jeśli epatowały przemocą i seksem, pisane były językiem literackim, z pewnymi ambicjami reporterskimi oraz licznymi odniesieniami do kultury wysokiej — arii z „Rigoletta”, wierszy perskiego poety Rumiego czy tragedii Schillera, co wyróżnia je na tle prasy brukowej.
Graficznie tygodnik był nieodrodnym dzieckiem swojej epoki: zwracał uwagę nowoczesną, pełną ekspresji typografią i wspaniałymi, pełnymi inwencji fotomontażami, wykorzystującymi zarówno operacyjne zdjęcia policji, jak i filmowe fotosy. Grafikiem pisma został świeży nabytek IKaC-a, Janusz Maria Brzeski (1907–1957). Brzeski w roku 1930 został ściągnięty przez Mariana Dąbrowskiego prosto z Paryża, gdzie zapoznał się z surrealizmem i pracował w agencjach fotograficznych, przy produkcji filmów dla Paramount i w redakcji tygodnika „Vu”; nabuzowany tamtejszym artystycznym fermentem, zaczął go przeszczepiać na grunt rodzimy. Pod wpływem Mana Raya stworzył serie fotomontaży: tekę „Seks” i cykl „Narodziny robota”. W roku 1931 ze swoim współpracownikiem Kazimierzem Podsadeckim zorganizował w Krakowie pierwszą w Polsce wystawę fotografii modernistycznej, gdzie pokazano prace m.in. takich tytanów awangardy, jak Man Ray, Hans Richter i László Moholy-Nagy. Rok później założył Studio Polskiej Awangardy Filmowej, w którym zrealizował dwa filmy eksperymentalne: „Przekroje” i „Beton” (oba przepadły w czasie wojny i dziś są znane ze strzępków i opisów). To mniej więcej tak, jakby dziś naczelnym grafikiem „Faktu” zostali Wilhelm Sasnal albo Katarzyna Kozyra. Przy okazji warto tu wspomnieć innego jeszcze grafika. Na przedostatniej stronie „Tajnego Detektywa”, w dziale „Humor i rozrywki umysłowe”, publikowano nieśmieszne dowcipy i równie nieśmieszne żarty rysunkowe autorstwa Charliego. Charlie to pseudonim ucznia Wojciecha Weissa na krakowskiej Akademii, Karola Ferstera (1902–1986): karykaturzysty, satyryka i ilustratora. Po wojnie stworzył postać arystokratycznego buca, który nie może odnaleźć się we wspaniałej komunistycznej rzeczywistości, niejakiego Augusta Bęc-Walskiego. Portretował go w licznych karykaturach na łamach nowego fenomenu krakowskiej prasy, „Przekroju”, gdzie głównym grafikiem został znany nam Janusz Maria Brzeski (był on, dodajmy, również autorem jego tytułowej winiety, stosowanej przez blisko siedemdziesiąt lat).
„Tajny Detektyw” był czarno-biały i liczył stron szesnaście, w numerach wielkanocnych i bożonarodzeniowych nieco więcej; we wrześniu 1933 roku (1933/39) wprowadził kolor na okładki (co charakterystyczne, przez długi czas ostatnia strona powtarzała układ graficzny pierwszej) i, od święta, na wewnętrzne rozkładówki. Większość dziennikarzy pisała pod pseudonimami (m.in. Pomer i Emeres, choć z reguły były to inicjały), niekiedy oddawano też łamy czytelnikom, dla których zorganizowano na przykład konkurs na najlepszy reportaż o zbrodni; czytelnicy byli też autorami licznych rozrywkowych zagadek detektywistycznych, które pojawiały się niemal w każdym numerze. „Tajny Detektyw” miał swoich korespondentów zagranicznych we Francji i USA, jednak dowolność w relacjonowaniu faktów, nagminne pomyłki w imionach, nazwiskach i pisowni nazw miejscowości, a nawet stanów (New Yersey!), wskazywałyby, że ta „zagraniczna korespondencja” powstawała przy kawiarnianych stolikach w Krakowie na podstawie materiałów z prasy amerykańskiej i francuskiej. Jeśli brakowało źródeł ikonograficznych, Brzeski dość swobodnie zastępował prawdziwe postaci zdjęciami, jakbyśmy dziś powiedzieli, „stockowymi”, na przykład wyciętymi z filmowych fotosów. W przypadku niektórych tekstów nie można opędzić się od wrażenia, że cały „reportaż” jest w istocie kompletną blagą, dopisaną do garści fotografii, przedstawiających np. amerykańską jaskinię gry czy scenki z życia Harlemu — z reguły pojawia się tam piękna lecz nieszczęśliwa heroina, strzały zza okna, tajemniczy Chińczyk, przemytnik opium, i tak dalej, i tak dalej, cała galeria doskonale znanych chwytów i postaci płaskich jak malowana blaszka. Ale to nie rzetelne dziennikarstwo interesowało czytelników, a końska dawka sensacji. Po trzech latach pismo osiągnęło zawrotny nakład stu tysięcy egzemplarzy.
Popularność szła jednak w parze z gwałtowną krytyką — na „Tajnego Detektywa” ciskano gromy jako na rozsadnik zbrodni i perwersji. Stefan Wyszyński, późniejszy prymas, a wówczas tylko ksiądz i szef katolickiego periodyku „Ateneum Kapłańskie”, wytaczał w nim sążniste filipiki przeciwko zepsuciu społeczeństwa.
„W artykule pt. «Społeczeństwo i prasa a wychowanie młodzieży» ks. Wyszyński przedstawił ocenę etyczną [pisma «Tajny Detektyw»]” – relacjonuje Małgorzata Laskowska. „Jest ono – jak zauważył – przykładem postępującej w prasie popularności tematów kryminalistycznych oraz erotycznych. W obliczu tych treści teksty informacyjne i oświatowe wydają się być drugorzędne. «Tajny Detektyw» był szczególnym przykładem lekceważenia etyki dziennikarskiej, gdyż pismo to kreowało się jako profesjonalne, by w ten sposób – poprzez pseudonaukową analizę zbrodni – odciągnąć od niej młodzież. Rzeczywisty jednak zamiar wydawcy był inny. Jak zaznaczył ks. Wyszyński, pismo było «wypełnione (...) krwawymi tytułami oraz drobiazgowymi opisami morderstw i rabunków z taką dokładnością i posmakiem odtworzonych, że powstaje wątpliwość, czy pismo to przestrzega przed zbrodnią, czy też do niej zachęca». Ks. Wyszyński zwrócił uwagę na to, że na końcu zeszytów „Tajnego Detektywa” znajdowały się zabawy, rebusy wymagające od czytelnika wejścia w rolę bandyty i przeżycia tym samym różnego rodzaju zbrodni. Innym tego przykładem jest ogłoszony konkurs, polegający na odszukaniu wyjścia z hotelu obstawionego policją. Nagrodą za «prawidłowe» rozwiązanie miała być sensacyjna książka. W tym miejscu ks. Stefan Wyszyński postawił pytanie: «Czyż to nie jest nauka bandyckiej strategii?». Zwrócił on także uwagę na jeszcze inny aspekt tego zjawiska. Skoro prasę tę czytało 200 tysięcy osób, to tak, jakbyśmy żyli w społeczeństwie bandytów. Szkoła, w której uczeń średnio przebywa 4–5 godzin dziennie, nie jest w stanie wystarczająco ukształtować osobowości młodego człowieka. Prasa zajmująca się opisem grzechów, nie ułatwia młodemu człowiekowi dojrzewania do człowieczeństwa, a tym samym – odpowiedzialnego podejmowania zadań obywatelskich”.
Niestety nie wiem, jaki był podówczas nakład „Ateneum Kapłańskiego”, ale podejrzewam, że niewielki – stąd może gorący ton tych wypowiedzi (nawiasem mówiąc, ciekawe ilu późniejszych „Polnische Banditen” jako piętnastoletnie pyrdki z wypiekami na twarzy czytało te historie o włamaniach i strzałach zza węgła, co przydało im się później w pracy partyzanckiej...). Ale „Tajny” miał więcej wrogów — zwalczała go prasa lewicowa, mająca za złe demoralizowanie robotników, a „Kurier Wileński” w notce „Zgubny wpływ literatury kryminalnej. Rewelacyjne zeznania młodocianego szantażysty” podawał co następuje: „Przed kilku dniami donosiliśmy w «Kurierze Wileńskim» o zatrzymaniu ucznia gimnazjalnego Milezina (ul. Werkowska), który nadesłał list z pogróżkami właścicielowi domu nr 25 przy ulicy Werkowskiej, Oszerow-Somachowi, w celu wymuszenia od niego 500 zł. Podczas badania młodociany szantażysta ze skruchą przyznał się do winy, oświadczając, że przestępstwa usiłował dokonać pod wpływem sensacyjnej lektury detektywistycznej czytanej w «Tajnym Detektywie» wydawnictwa I.K.C. W jednym z tygodników przeczytał właśnie o sensacyjnej aferze szantażowej w Łodzi, w której jakiś oszust przy pomocy listów grożących wyłudził 2000 dolarów. Wobec skruchy, liczącego zaledwie 17 lat niefortunnego szantażysty, sędzia grodzki zwolnił go z aresztu”.
Również okręg pomorski Chrześcijańsko-Narodowego Stowarzyszenia Nauczycielstwa wystosował do zarządu głównego apel o zwalczanie „Tajnego Detektywa”. „Nauczyciele uzasadniali swój wniosek tym, że «Tajny Detektyw» udaremniał ich pedagogiczną pracę i wszelkie działania wychowawcze wśród młodzieży. Związek Nauczycielstwa Polskiego przeprowadził w Poznaniu ankietę wśród młodzieży, która dotyczyła «Tajnego Detektywa» w celu ukazania skutków lektury pisma. Badania te wykazały, że po pismo sięgała najczęściej młodzież słabo ucząca się w wieku 10-12 lat ze szkół powszechnych, a więc z rodzin robotniczych. Wśród tych młodych czytelników przeważali chłopcy. Przyczyną tak dużego zainteresowania «Tajnym Detektywem» były szczegółowe opisy zbrodni, samobójstw oraz kradzieży, co potwierdza wypowiedź dziesięcioletniej dziewczynki: «W tej gazecie najciekawsze jest jak jeden pan zabił dwie dziewczynki»”.
W odpowiedzi na liczne ataki, „Tajny Detektyw” prowadził na swoich łamach gorliwą akcję samoobrony, publikując nie tylko reklamy o treści: „Dowodem olbrzymiej popularności tygodnika «Tajny Detektyw» są telegramy z Berlina i Paryża, zamawiające cały materjał ilustracyjny do reportażu o Napadzie na Profesorów U.J. w Krakowie” (1931/20), lecz także znacznie poważniejsze teksty o pożyteczności prasy kryminalnej w ogólności i tego tygodnika w szczególności. Z okazji trzeciej rocznicy wydawania pisma ukazał się całostronicowy materiał „Co mówią o popularnej prasie kryminalistycznej uczeni i literaci?”, wybór krótkich cytatów z pism kryminologów, prawników, sędziów, pisarzy i komisarzy kryminalnych, łącznie z orzeczeniem Sądu Najwyższego i paragrafem konstytucji. Ale już w początkach istnienia pisma niejaki dr Bolesław Czuchajewski, „sędzia okręgowy śledczy w Krakowie”, przedstawił obszerny list, wydrukowany kawałkami w pięciu kolejnych numerach (1931/21–25), „Prasa jako ramię wymiaru sprawiedliwości”, gdzie w tonie oficjalno-naukowym, w sposób metodyczny i nieskończenie nudny, wymienił rozmaite pożytki płynące z działalności periodyków takich jak „Tajny Detektyw”. Przeprowadził też kwiecistą apologię nazwy pisma, która „zawiera w sobie wiele treści, która doskonale ujmuje cel, zadania i drogi postępowania tego czasopisma. Nazwę tę należy tylko dobrze zrozumieć. Detektyw walczy z przestępcą, wykrywając go, ujmując i gromadząc poszlaki i dowody jego winy. Jeśli Redakcja nazwała tem mianem czasopismo, musiała widocznie zakreślić mu ten sam cel, t.j. walkę z przestępczością. Jeśli zaś dodała słowo «tajny», sądzę, że rozumiała przez to konieczność prowadzenia tej walki w taki sposób, by idea zwalczania przestępczości mogła wsiąkać w szerokie warstwy drogą pośrednią, powiedzmy w sposób podświadomy”. Dalej Czuchajewski postuluje swoisty barter. Władze zamieszczałyby w piśmie wkładkę z listami gończymi, podobiznami zbiegów, fotografiami niezidentyfikowanych zwłok — a tygodnik publikowałby ją bezpłatnie, w zamian za co „władza musiałyby ustosunkować się do pozostałej treści czasopisma w sposób przychylny o tyle, o ile mieściłaby się ona w granicach zasadniczego i wspólnego celu, t.j. walki z przestępczością. A że dobrze zorganizowany koncern «Ilustrowanego Kuryera Codziennego» w Krakowie rozporządza świetnym aparatem redakcyjnym, technicznym i rozsyłkowym”, to „Tajny Detektyw” miał być jedynym pismem, które w ten sposób mogłoby wspierać policję, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Ministerstwo Sprawiedliwości.
Nie wiem, czy ostatecznie ramy prawne współpracy z tymi instytucjami były aż tak oficjalnie dookreślone, ale z pewnością do współpracy takiej doszło. „Z chwilą pojawienia się naszego pisma, wychodzącego przy użyciu najdoskonalszej techniki reprodukcyjnej” — czytamy w apologetycznym artykule „Sąd-Prasa-Ogół” (1932/21) — „władze i urzędy zajmujące się opieką socjalną i ściganiem przestępstw, zaczęły się zwracać do naszej redakcji o pomoc i współdziałanie. Poczta przynosiła nam z dalekich urzędów gminnych i odległych kresowych posterunków policyjnych fotografje osób, które «wydaliły się z domu i nie powróciły», to znów podobizny ofiar mordu, przy których nie znaleziono żadnych dowodów identyczności”. Jeśli to prawda, to zadziałały raczej inicjatywy oddolne jakichś posterunkowych spod Grodna czy Równego niż decyzje ministerialne.
Tak czy owak, „Tajny Detektyw” otrzymywał zdjęcia z policyjnych kartotek, którymi ilustrował swoje materiały, wykorzystując nierzadko fotografie zwłok czy twarzy przestępców do śmiałych kolaży (sądzę też, że jego fotoreporterzy byli wpuszczani na miejsce zbrodni). W zamian za to pełnił rolę swoistej papierowej wersji PRL-owskiego programu telewizyjnego „997”, czyli publikował wizerunki osób ściganych i zaginionych (w rubryce „Ścigamy! Poszukujemy!”), czy wręcz, w wypadkach szczególnych, jak ogólnopolska akcja tropienia Byka i Maczugi — całostronicowego listu gończego lub okładki z wizerunkiem przestępcy. Prowadził też „Kącik policyjny” z wiadomościami o innowacjach technicznych i trudnej doli funkcjonariuszy, czy nawet pochlebstwami pod adresem policyjnego ruchu spółdzielczego. Od czasu do czasu publikował większy materiał, jak choćby zajmujący trzy strony i okładkę propagandowy tekst, jakiego nie powstydziłby się „Żołnierz Wolności”: „Co robi policja — gdy «nic się nie dzieje» (1932/32). Funkcjonariusz w tym ujęciu okazuje się być człowiekiem niezastąpionym: ratuje tonących, jest niańką dla dzieci, wypełnia szczegółowy regulamin (który, między innymi, mówi, że „należy wystrzegać się szkodliwego i brzydkiego przyzwyczajenia obgryzania paznokci”); słowem: robi — jak głosi jeden ze śródtytułów — „Wszystko dla innych, nic dla siebie”. „Tajny Detektyw” czynił też próby zaprowadzenia w Polsce – kraju niedawno zrośniętym, gdzie stójkowy czy żandarm kojarzył się jak najgorzej – angielskiego stosunku do policjantów, co widać choćby na okładce, gdzie obok policjanta stoi wpatrzony w niego chłopczyk: „W mroźny dzień wigilijny nasz sympatyczny «Bobby» rozgrzewa swe przemarznięte dłonie nad ciepła maską samochodu” (1932/52). W ogóle w numerach świątecznych usiłowania, by ocieplić wizerunek służb mundurowych, widać było szczególnie.
Stanowiło to element szerszego przekazu propaństwowego pisma. „Tajny Detektyw” był piłsudczykowski, walczył z tym, z czym walczył rząd: z endecją i komunizmem, z terroryzmem ukraińskim i propagandą nazistowską. Zdarzały się nawet takie kurioza, jak zdradzająca ówczesne napięcie między Polską a Litwą krótka notka o gimnazjaliście-hochsztaplerze z Kowna, gdzie pojawiają się cytowane z Mickiewicza „tępe żmudzkie łby, dalej mała i buńczuczna republika litewska, a nawet wąsate matrony kowieńskie” (1931/9). I choć jeden z numerów (z nieznanych mi powodów) został zatrzymany przez cenzurę i ukazał się ponownie z nadrukiem: „DRUGIE WYDANIE!! PO KONFISKACIE!!” (1932/25), to tygodnik usiłował sprawiać wrażenie bez mała agendy państwowej, pożytecznego społecznie organu (który przypadkiem tylko napędza zysk prywatnemu koncernowi medialnemu).
Krakowski tygodnik miał się również kojarzyć czytelnikom z nowoczesnością, dynamiką i zaawansowaną technologią, stąd też częste wzmianki o chyżości jego reporterów, błyskawicznej reakcji na alarmujący telefon, o pędzeniu na miejsce zbrodni specjalnym samochodem (Dziś może się to wydawać oczywiste, ale pod koniec lat 30. XX wieku na tysiąc mieszkańców przypadało ledwie 7 telefonów i 0,65 samochodu osobowego), który zresztą w pewnym momencie trafił nawet na okładkę: „Zagadka toru pod Bronowicami, w okolicy Krakowa, gdzie zginęła uczennica Orządałówna, jest treścią specjalnego reportażu na str. 4 i 5. Na zdjęciu, nasz współpracownik spisuje relacje posterunkowego Michny — z boku samochód reportażowy «Tajnego Detektywa»” (1931/24). Dziennikarz, z czołem osłoniętym od czerwcowego słońca rondem kapelusza, zapisuje coś w notesie, a za jego plecami widać otwarte na oścież drzwi samochodu i stojące wewnątrz krzesło, na którym leży teczka i plik papierów. To był tygodnik na miarę wspaniałych, nowych czasów, których symbolami były kino, samochód i radio.
Z drugiej strony — i to był wstydliwie ukrywany rewers sprawy — żerował na tych samych najniższych instynktach, co powieści groszowe albo literatura odpustowa. Brutalność „Tajnego Detektywa” nie była jednak niczyim wymysłem. Dziś czarno-biały druk, pożółkły papier, staromodne stroje oddalają nas od obsceniczności tych materiałów, wygładzają ostrość — choć przecież upublicznianie zdjęć zwłok powinno budzić w nas takiż sprzeciw, jak w przypadku niesławnego czasopisma „Zły”. Tygodnik szokował między innymi okładką z „najsłynniejszym tabloidowym zdjęciem dekady”, pstrykniętym nielegalnie tajnym miniaparatem przez Toma Howarda, chicagowskiego fotografa prasowego, przedstawiającym mężobójczynię Ruth Snyder w trakcie egzekucji na krześle elektrycznym (1931/26). Gorszące były również ilustracje i tematy, które dziś wydają nam się z kolei bardzo niewinne: girlsy w rewiowych kostiumach, a w zupełnie nadzwyczajnych przypadkach — artystyczny akt (jak w kolażu ilustrującym materiał „W obiektywie” (1932/26), który dotyczył morderstwa na korzystającym z usług prostytutek łódzkim fotografie). Jednak dla ówczesnej publiczności stanowiły one z jednej strony powód do oburzenia, z drugiej — do ekscytacji.
Dziś bardziej oburzające wydaje się co innego: złamanie naszego tabu prywatności, czyli publikacja wizerunków, imion, nazwisk, a nawet adresów zamieszkania zarówno przestępców, jak i ofiar. Dane osobowe nie były chronione w żaden sposób, przeciwnie, nierzadko żerowano na nich, jak było to w przypadku niejakiego Gagatka, zamieszanego w pomoc kasiarzowi (tytuł: „Czy Gagatek był gagatkiem?” — 1932/10), albo Mieczysława Kochanka, który zasztyletował niewierną żonę. Nikt nie bawił się w zakrywanie oczu czarnym paskiem, a nazwiska zastępowano inicjałem bardzo rzadko i chyba tylko za sprawą jakichś zakulisowych ustaleń środowiskowych, jak w przypadku tragicznego w skutkach romansu dwojga doktorów UJ. Inna sprawa, że dla wielu ludzi pojawienie się w prasie stanowiło nie lada wabik; ciężko ranni siadali na szpitalnym łóżku i uśmiechali się blado, żeby dobrze wypaść na zdjęciu; cała rodzina „Potwora z Rudziszek” (1933/47) ustawiała się do fotografii, łącznie z winowajcą, trzymanym przez posterunkowego Świerko na postronku jak tresowany niedźwiedź. Kiedy niejaki Pawłowski zamordował w Koluszkach żonę i szwagierkę, na miejscu pojawił się fotoreporter i uwiecznił wszystko, jak leci. Pstryknął zdjęcie policjantom, zakładającym kajdanki mordercy, eskorcie prowadzącej go na posterunek, budynkowi, w którym popełniono zbrodnię, a nawet „ogólnemu widokowi Koluszek” (choć to ostatnie akurat mógł wydobyć z archiwum IKaC-a). Oraz, owszem, pozującej pogodnie najbliższej rodzinie ofiary: za ścianą krzepnie krew, a oni stają pod drewnianym domkiem, uśmiechają się i czekają na „ptaszek leci”. To akurat nie budziło słów oburzenia.
Ale pozostałe zarzuty wystarczyły. Ostatecznie pismo zamknięto w początkach roku 1935 (w którym ukazały się przynajmniej pierwsze trzy numery). Podaje się niekiedy, że przyczyną była jedna z causes célèbres epoki, sprawa Maliszów (przypomniana w roku 1972 debiutanckim filmem Grzegorza Królikiewicza „Na wylot”). Jan i Marta Maliszowie — zdeklasowane, cierpiące biedę młode małżeństwo, należące do tak wielkiej w tamtej epoce grupy „byłych ludzi” — zaplanowali skok na listonosza w wynajętym pokoju sublokatorskim. Nie zamierzali, jak się zdaje, popełniać zbrodni, pistolet miał być jedynie straszakiem — niestety, Malisz położył trupem trzy osoby. Zbrodnię relacjonowała cała ówczesna prasa, która włączyła się w proces identyfikowania i tropienia zbiegłych morderców; Maliszową wydała w ręce policji właścicielka pensjonatu w Rabce, która rozpoznała ją właśnie dzięki zdjęciom w gazecie. W trakcie procesu małżonkowie mieli powiedzieć, że inspirację dla napadu wzięli z zamieszczonego w „Tajnym Detektywie” artykułu o zabójstwie listonosza w Toruniu. „Kilka miesięcy po wyroku na Maliszów i protestach Związku Literatów tygodnik zamknięto” — pisze Monika Piątkowska („Życie przestępcze w przedwojennej Polsce. Grandesy, kasiarze, brylanty”), ale wyrok zapadł w listopadzie 1933 roku, czyli pismo istniało jeszcze ponad rok, więc można się zastanawiać, czy decydujące znaczenie miała ta akurat sprawa, czy ogólny niechętny klimat wokół pisma.
Jego miejsce zajął „As”: salonowe, grzeczne i kulturalne pismo dla pań z towarzystwa lub do towarzystwa aspirujących. W ten oto sposób po czterech latach zakończyła żywot najciekawsza kronika kryminalna dwudziestolecia, niezrównane źródło do badania historii przestępczych epoki, a przy tym periodyk stojący, dzięki Brzeskiemu, na wysokim poziomie estetycznym. W swoim czasie rozchwytywany, do naszych czasów dotarł w nie tak znowu licznych egzemplarzach, często podniszczonych, zjedzonych przez myszy, naddartych i sklejonych (lub nie), zamokniętych albo bardzo przyciętych przez introligatora (co zresztą, niestety, widać czasem na reprodukcjach w naszej książce). Na szczęście został odgrzebany — pojawiły się już publikacje, które z niego obficie korzystają (jak „Życie przestępcze w przedwojennej Polsce” Moniki Piątkowskiej czy „Upadłe damy II Rzeczypospolitej” Kamila Janickiego), a część z numerów została udostępniona przez biblioteki cyfrowe. Pięć lat prowadzenia poświęconego mu bloga też mogło się przyczynić do popularności pisma, które nakreśla zupełnie inną — i prawdziwszą — narrację o przedwojennej Polsce, niż sentymentalne bajania o tym, że w starych, dobrych czasach, panie dziejaszku, każdy miał dworek i galopował na siwym rumaku przez lasy het, w majątku na Grodzieńszczyźnie.