58,3 m2 na jedno bezdzietne małżeństwo to całkiem przyzwoita powierzchnia, zwłaszcza że kubatura nie jest standardowa i wysokie wnętrza pozwalają zmieścić więcej niż zazwyczaj obrazów i, przede wszystkim, regałów; obaj z Piotrem pracujemy jednak w domu, obaj też mamy pracę, która wymaga sporej podręcznej biblioteki, nie mówiąc już o tym, że po prostu lubimy mieć książki i z nimi mieszkać. Szkopuł jednak w tym, że jestem i odkąd pamiętam, byłem kolekcjonerem: sam proces życia łączy się u mnie z gromadzeniem przedmiotów, niekoniecznie cennych, niekoniecznie potrzebnych, ale takich, z którymi dobrze się czuję.
Przyjechałem do Warszawy prawie dwadzieścia lat temu i od samego początku zachłysnąłem się tym, co oferował bazar na Kole. Z Gdańska przywiozłem jakieś odrzuty z dna kuchennych szafek w rodzinnym domu: pojedyncze talerze nie od kompletu, szklanki, byle jakie sztućce; ale zamiast, jak większość znajomych studentów, kupić sobie od razu wyprawkę w Ikei, wolałem powoli zbierać angielski fajans czy stare platery, sprzedawane po parę złotych z rozłożonego na ziemi brezentu. Z czasem gorsze zamieniałem na lepsze, wyszczerbione i wytarte – na takie w lepszym stanie. Nadal jestem jednak przekonany, że tamte przedmioty, wykonane z niedzisiejszych materiałów, po prostu ładniej się starzeją. Secesyjna łyżeczka, z której dotyk palców starł przez lata srebrzenie z wypukłych ornamentów, wygląda po stu latach znacznie lepiej niż łyżka z plastikową rączką po piętnastu. Tanie plastiki, płyty wiórowe, wyroby czemuśpodobne bardzo szybko zdradzają swoją podrzędną, bękarcią naturę – i nie nadają się do niczego, prócz wyrzucenia. Rzeczy stare, nie tylko rodowe srebra i tabakiery z diamentami, ale też porządne ludowe zydelki, kamionkowe garnki czy nawet peerelowskie porcelity, są obliczone na inne trwanie.
Nie żebym mówił tu o planecie.
Ale jednak trochę o niej mówię.
*
Przez ostatnich dwadzieścia lat rzeczy przenosiły się ze mną, znajdowały swoje miejsca, czasem lepsze, czasem gorsze, trafiały na pawlacz, to wracały na ścianę albo do szafki. I nieustannie przyrastały. Czasami czuję się jak ten stary włoski antykwariusz, który powiadał, że w jego zawodzie zaczyna się z jednym krzesłem i tysiącem lirów, a kończy się z jednym lirem i tysiącem krzeseł. Wprowadziliśmy z Piotrem zasady bezpieczeństwa: jeśli kupujemy jakiś mebel, inny, takiej samej wielkości, musi wyjechać. Fotel za fotel, sekretera za sekreterę, lustro za lustro. Inaczej naprawdę się nie da. Przestałem właściwie zbierać wszystko prócz starych fotografii, które mają to do siebie, że kilkaset może zmieścić się w jednym pudle. Ale nawet przy zachowaniu takich środków ostrożności mieszkanie ma określoną pojemność i czasem trzeba je radykalnie przewietrzyć.
Półtora roku temu strajk ogłosiła biblioteka, która nie była w stanie przyjąć kolejnych tomów. Nie wystarczały już doraźne statusy na fejsie „Oddamy książki, z którymi nie chcemy już mieszkać” (książek z zasady nie wyrzucam do śmieci, zawsze więc pozycje ciekawe oddajemy z różnorakim chłamem; jest to rozwiązanie Piłatowe, nie sprawdzamy, kto co robi potem z chłamem, ale lepsze to niż wyrzuty sumienia nad kubłem z makulaturą). Konieczna była zorganizowana selekcja: kilkaset tomów przekazaliśmy organizacji pożytku publicznego, setkę co ciekawszych i rzadszych sprzedałem na Allegro. Rozładowaliśmy ileś podwójnych rzędów, stert i kupek rosnących niebezpiecznie na podłodze (spojler: na długo to nie wystarczyło).
Teraz, co obiecywaliśmy sobie od dobrego roku, przyszła kolej na porządki w rzeczach (właściwie powinienem napisać: w „innych rzeczach”, książki są zdecydowanie rzeczami, ale jakoś intuicyjnie odczuwam to inaczej, niech więc tak zostanie).
Przez osiem czy dziewięć dni szliśmy od szafki do komody, od szuflady do wieszaka, przetrząsając wszystko, co się dało, podnosząc każdy przedmiot i oceniając, czy kiedykolwiek nam się przyda, czy tylko leży i – jak mawiało się u mnie w domu na przykład o słoikach z dżemem w lodówce – nabiera mocy urzędowej. Przejrzeliśmy wszystkie ubrania, naczynia kuchenne, kable, przede wszystkim zaś rejony podejrzane: przepastności chińskiego kredensu, pawlacze, odłożone na szafę stare walizki, gdzie kryły się sterty przedmiotów, które mocy urzędowej nabrały już dawno.
I rosła hałda, hałdy. Najpierw nieśmiało, na kanapie, na łóżku, na podłodze, potem z drobnych górek łączyła się w megahałdę, to znów dzieliła na podhałdki: swetry tu, spodnie tam, siatka z notesami i długopisami, wielka ikeowska torba z nigdy niezawieszonymi zasłonami osobno; rozdrabniało się to i schodziło jak na filmie Švankmajera, szukając nowego porządku.
*
Kiedy rzeczy powszednie, jak ubrania, wieszaki, komplety niechcianych naczyń, rozdysponowaliśmy wśród przyjaciół, przez „Uwaga, śmieciarka jedzie” czy oddając misji kamiliańskiej dla bezdomnych, pozostał, jak osad, dział najrozmaitszych staroci o trudnej często do oszacowania wartości.
Jak bowiem wycenić otrzymaną w prezencie koszulę nocną sprzed stu lat? Sosjerkę z Pruszkowa, której nie chciałem wyrzucać do śmieci, kiedy likwidowałem mieszkanie po dziadkach, ale której też nie chciałem używać ani na co dzień, ani od święta? Za ile wystawić straszne wazony z opalizującego szkła, zbierane przez moją niegdysiejszą znajomą, która przeniosła się do Szwajcarii i stamtąd poprosiła, żebym koniecznie kupił to, to i jeszcze to, a ona niebawem przyśle po to męża i przez piętnaście lat jakoś go nie przysłała?
Wiele zatem było tu cudzych pomyłek: nieudanych prezentów, przypadkowych legatów, materialnych resztek wygasłych znajomości. Częściej jednak to, na co teraz patrzyłem, było resztkami moich dawnych żyć oraz scenografii, w których te życia swego czasu się toczyły.
Lakowaną płycinę z chińskiego mebla, pięknie rzeźbioną w dekoracje wróżące szczęście (kostki do gry i biczyk z końskiego ogona) kupiłem na wiedeńskim Naschmarkcie jako dwudziestolatek – było to tak dawno, że miałem jeszcze dziewczynę, i razem z nią wygrzebaliśmy tę płaskorzeźbę na chińskim straganie prosto z przykurzonego pudła, pełnego takich kawałków dawnych mebli, bez większego szacunku posyłanych na europejski rynek kontenerami prosto z jakiejś chińskiej prowincji. Szczęścia nam to nie wywróżyło, rozstaliśmy się wkrótce z pożytkiem dla obojga, ale delikatny rysunek pasm końskiego włosia odsyłał mnie prosto do tamtego słonecznego przedpołudnia, wielkich kamienic otaczających rynek i do samego straganu, prowadzonego przez dość opryskliwą Chinkę, który to stragan od dawna już nie istnieje, zastąpiony jedną z Naschmarktowych bud z jedzeniem.
Resztki dawnych rzeźb – ornamenty z barokowych ołtarzy, pojedyncze anielskie skrzydełka, roccaille odłamany od jakiejś ramy, neogotycka kapliczka – przez lata były tym, czym dla Himmilsbacha była wódka: w moje zwyczajne życie studenckie „wprowadzały element bajkowy”. Żyłem wówczas we wnętrzach urządzanych tak, jak urządzane były i są mieszkania pod wynajem: zestawy meblościanek i szaf Puszcza 76 po dawno zmarłych lokatorach; monumentalne biurka z płyty laminowanej, resztki wystroju biurowego z czasu, kiedy lokal zajmowała firma; graty, których właściciel nie chce w domu, ale których zarazem nie da wyrzucić. Ohyda tych cmentarzysk wystroju, generujących comiesięczny zysk, była powalająca i potrafiły ją złagodzić tylko zastrzyki z przynoszonych z Koła osobliwości.
W szafce po zegarze stała gumowa lalka: miała jedno oko, chyba wtórnie doklejone, wielkie, jak rybie, nieco przekrwione, a do tego rączkę urwaną i doszytą na okrętkę dratwą.
W oknie za szpetnym biurkiem wisiała zasłona z szaty liturgicznej, a po jej obu stronach – długie haftowane stuły. W pogrzebowej latarni wiszącej na karniszu zapalałem czasem ogryzek świeczki.
Nie chodziło nawet o dandyzm, chodziło o higienę oczu. I radość z dziwności świata, z dziwności rzeczy, wytwarzanych z zapamiętaniem przez ludzkość, a potem korodujących, rozpadających się, niszczonych i ocalanych.
*
Zresztą te sieroty były przecież częścią nie tylko mojego życia. Weźmy to kultowe kuriozum: gipsową figurkę Dzieciątka z jasełek, z poobtłukiwanymi do cna dłońmi i stopami, którą jakaś dusza pobożna a mistyczna postanowiła przyodziać w haftowaną szatę, koronę cierniową z koralików i umieścić na krzyżu ze złocistej satyny. Wisiał kiedyś w kuchni, lata temu, zanim zrobiliśmy remont. A może jeszcze dawniej, w poprzednim mieszkaniu? „O nie! – czytam w SMS-ie od G. – Budzę się, a tu ukrzyżowany Jezusek na sprzedaż! Może się jeszcze rozmyślicie?”. Pomyślałem, że to może wcale nie nabytek z Koła, jak mi się zdawało, tylko prezent od G. i popełniłem jakąś gafę. „Nie! Skąd! On po prostu był od zawsze!” Czy zatem chciałaby go powiesić u siebie? „Nie, on jest creepy. Ja go nie chcę. Chcę go u Was”.
Przez całe lata proces odchodzenia rzeczy ze scenografii do pudeł przypominał nieco odchodzenie kolejnych pokoleń: niektórzy żyją krócej, inni dłużej, ale następuje przecież stała wymiana. Kiedy Piotr sprowadził się do Warszawy i ze mną zamieszkał, kategorycznie zażądał zapakowania do skrzyni upiornej laleczki z doszytym ramieniem oraz jej dwóch kuzynek z pustymi oczodołami i cylindryczną dziurą w brzuchu, gdzie kiedyś mieścił się mechanizm imitujący płacz dziecka (po latach, w Berlinie, znalazłem na targu staroci całe skrzynki lalkowych oczu: błękitnych, zielonych, piwnych, z rzęsami lub bez, w najrozmaitszych rozmiarach, ale nie zdecydowałem się na przywracanie wzroku leżącym na pawlaczu ślepym bobasom). Lampion z miodowego szkła i lampka sprzed ikony, które kiedyś wisiały w łazience i, jeśli zapaliło się w nich świeczki, pełgały na złoto i czerwono, odeszły wraz z remontem, podobnie jak wcześniej z kuchni odeszły neogotycka kapliczka i ukrzyżowane Dzieciątko.
Tu, w naszej własnej przestrzeni, którą kształtowaliśmy tak, jak nam się podobało, a nie jak dyktowały kalkulacje właściciela lokalu na wynajem, dokonało się jakieś przejście, czy może krzepnięcie, które sprawiało, że osobliwości i to, co ze sobą sprowadzały, nie były mi już tak potrzebne.
*
Ale oprócz tych rzeczy, które były po nic, zostały przygarnięte tylko dla dekoracji, mamy przecież i te, które nam służą na co dzień. W domu, w którym mieszkamy, wszystko prawie jest wyłowione z czasu, a zatem poturbowane. Tu coś odszczypane, tam pęknięte, na tym krześle trzeba umieć usiąść, z blatu tamtego stołu (przytarganego zresztą ze śmietnika) odprysnął kawałek forniru.
I kiedy tak patrzyłem na odrzucone przedmioty, wiedziałem, że stanowią przede wszystkim kronikę klęski, wielu klęsk poniesionych w walce z entropią. Brałem do ręki kolejne porażki. Poobijane, pouszkadzane lakowe szkatułki i japoński sepet z górą Fudżi, które miałem kiedyś oddać do renowacji, a może nawet własnoręcznie naprawić. Ale nie oddałem, nie naprawiłem. Cienka laska spacerowa, rzadka, bo wykonana cała z metalu, z rączką ozdobioną grawerowaną lirą – zgiąłem ją kiedyś niechcący i obiecywałem sobie, że zaniosę ją do wyklepania. Nie zaniosłem. Ogromna biedermeierowska taca z papier-mâché, z malowanym na środku bukietem i rantem solidnie ogryzionym przez pracowity ząb czasu. Nigdy nieuzupełnionym. Gablota z kolekcją sześćdziesięciu ciem, której u stolarza dorobiłem skrzydła i szczyt jak w gotyckim ołtarzu – miałem te skrzydła malować w maswerki i dziwaczne poczwarki. Nie pomalowałem. Niedoczyszczone stuletnie krawaty i kołnierzyki, spinki do mankietu kupione na fali jakiegoś niewytłumaczalnego entuzjazmu, a potem niezałożone ani razu. To, co miałem uratować, ale co ostatecznie tylko przechowałem, jak mierni rodzice adopcyjni.
Posyłając te rzeczy dalej w świat, pakując je w folię bąbelkową, w gazety, w grube koperty i kartonowe pudła, myślałem, czy gdzieś znajdą lepsze miejsce; czytałem imiona i nazwiska, adresy z nazwami miejscowości i ulic, czasem zwykłe, czasem zaskakujące, jakby ich dziwność tłumaczyła, dlaczego ktoś postanowił zająć się akurat tymi okruchami osobliwości. Było w tym coś smutnego, jak żegnanie się ze spotkanymi na krótko, niewidzianymi od dawna przyjaciółmi, o których wiemy, że przyjaźń spomiędzy nas wywietrzała i nie wróci, ale i radosnego, że a nuż potwora znajdzie swojego amatora, który jednak zaniesie do fachowca i naprawi. Albo przynajmniej zawiesi w jakimś poczesnym miejscu.
Jeśli chodzenie na targi staroci czegoś uczy, to głównie tego, że jako ludzkość produkujemy niesłychane ilości rzeczy i że są one w większości brzydkie lub bardzo brzydkie. A także zbędne. Empirowa palmeta, zżarta przez korniki, powstała, kiedy było nas na Ziemi koło miliarda. Chromowany artdekowski zegar – w latach 30., kiedy było nas dwa miliardy. Moi rodzice byli świadkami przebicia granicy trzech i czterech, ja – pięciu, sześciu i siedmiu, a niebawem wszyscy zobaczymy osiem miliardów. Wszyscy oni, wszyscy my, otaczamy się rzeczami, nieustannie z nich korzystamy, zużywamy je, wyrzucamy.
Łyżeczka, którą mieszam właśnie herbatę, została odlana i posrebrzona w warszawskich zakładach Frageta jakieś sto lat temu i od tego czasu służyła kilku pokoleniom ludzi. Nie żebym mówił tu o planecie. Ale jednak trochę o niej mówię.