Jesteś samo śpiewa
fot. Filip Łepkowicz

20 minut czytania

/ Literatura

Jesteś samo śpiewa

Rozmowa z Krystyną Miłobędzką

Co mi z fregaty i Morza Śródziemnego, którego w życiu nie widziałam? Do dziś nie potrafiłabym się zmusić do napisania tekstu, dla którego punktem odniesienia jest sztuka i kultura

Jeszcze 5 minut czytania

KRYSTYNA MIŁOBĘDZKA: Boję się tych rozmów z panem, bo pisanie i mówienie o pisaniu jest u mnie zawsze sprawą beznadziejną…
JAROSŁAW BOROWIEC: Dlaczego beznadziejną?
Na samym początku, kiedy powstawały „Anaglify”, zapisywanie wydawało mi się cudem. Ta możliwość własnego zobaczenia świata i zobaczenia siebie w tym świecie, była dla mnie niezwykła. Potem zaczęły się zmartwienia…

Chętnie posługiwałabym się językiem niemym, językiem, który pozwala wymienić słowa na rzeczy, w nim czułabym się najswobodniej. Nie mówić, ale mieć to w rękach. Rozmawialiśmy kiedyś o tym niezwykłym wspomnieniu Tymka Karpowicza z jego wyjazdu do Chin. Na jednej z odległych prowincji zobaczył starszego człowieka, który siedział przy drodze ze stertą patyków i coś z nich układał. Kiedy zapytał przewodnika, co on robi i kim jest, usłyszał, że to jest tutejszy niepiśmienny poeta, który nie zna języka i gramatyki, i układa swoje wiersze z patyków. I to jest wspaniałe, że słowa wcale nie są nam potrzebne do wyrażania naszych związków ze światem.

Słowa przychodzą łatwo i trudno. Dla mnie, to zawsze wielki wysiłek. Pan jest od lat słuchaczem tego, czego nie umiem powiedzieć i co potrafię powiedzieć. Pamięta pan ten fragment, od którego zaczyna się „Przedmowa = przed mowa” do mojego zbioru gier słownych dla teatru „Siała baba mak”? »Mała dziewczynka wbiega do pokoju pełnego gości i mówi: „Jestem tata zatatarzona”. Nie wymawia jeszcze zgłoski „k” i wszyscy głośno się śmieją. Odtąd, kiedy nikt nie widzi, wchodzi na stół i wygłasza przemówienia we własnym języku, w którym nie ma ani jednego znanego innym słowa, za to ileż okrzyków, śmiechu, płaczu, tupania, oklasków« – to jest o mnie, to ja byłam tą dziewczynką.

Zapisała pani także w tym tekście, że „myślami i uczuciami tkwimy zawsze w osobach, zwierzętach, roślinach i rzeczach, i tylko działając nimi możemy siebie powiedzieć”.
Ależ tak! Każdy z nas jest w dzieciństwie właścicielem teatru. Każdy z nas poznaje i oswaja świat poprzez zabawę. A w niej bierze udział wszystko, co mamy pod ręką – własne ciało, przedmioty, dźwięki. To jest ten niezwykły czas, kiedy nasze myśli i uczucia nie są dla nas tylko „samymi słowami”. Potem tracimy tę zdolność, zaczynamy tworzyć świat ze słów, zapisywać i zagadywać życie.

Krystyna Miłobędzka

Poetka, autorka sztuk teatralnych i prac teoretycznych poświęconych teatrowi dziecka. Debiutowała w roku 1960 cyklem „Anaglify”, pierwszy tom poetycki „Pokrewne” wydała w 1970 roku. Opublikowała również: „Dom, pokarmy” (1975), „Wykaz treści” (1984), „Pamiętam” (1992), „Imiesłowy” (2000), „Po krzyku” (2004), „gubione” (2008). Jej sztuki teatralne zostały zebrane w książce „Gdzie baba siała mak” (2012). Wydała także zbiór szkiców o teatrze dziecka „W widnokręgu Odmieńca” (2008). Laureatka m.in.: Nagrody im. Barbary Sadowskiej (1992), Nagrody Fundacji Kultury (1993), Nagrody Ministra Kultury (2001), Nagrody Artystycznej Miasta Poznania (2009) oraz Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej SILESIUS za całokształt twórczości.

Zawsze poruszałam się po dwóch krańcach, z jednej strony wiem, że bardzo źle mówię, z drugiej, że jestem mocna w języku. Wychowałam się w domu, w którym mówiło się językiem kresowym, moja rodzina Woszczyńskich i Łuczkiewiczów pochodzi ze Lwowa. To był świat wielu kultur. Nie wymyślam słów, posługuję się zwykłym, potocznym językiem, ale jednocześnie wiem, co odrzucam. Potrafię odwrócić słowa, rozbić zużyte zlepki, łączyć przeciwne. To wynika z ich rzeczowości, z brzmieniowej i znaczeniowej bliskości – „ściegi ścięgna ścieżki ściągi” z rodziny słów czy – jak mówię niekiedy – rodziny przedmiotów.

Zdarzało mi się pisać teksty tygodniami i miesiącami, bo szukałam odpowiedniego słowa. Wstawanie po nocach, zapisywanie, czekanie na słowa. Zastanawiałam się ostatnio, czy pan te moje pierwsze teksty złożył, zebrał czy zgarnął w jedno miejsce? Zawsze szukam powrotu do tej pierwszej materii słowa, czy uda się je sprowadzić do fizycznej czynności. Ta praca wydaje się idiotyczna i zbyteczna, bo przecież nikt tego nie zauważy, nigdy się o tym nie dowie, nie da się tego policzyć, ale zawsze starałam się być bezwzględna wobec siebie. Czy jednak wobec tekstu?

Szukanie słów, żeby później wykreślić je z zapisu.
To jest właśnie moje szaleństwo, z którego nigdy nie mogłam się wyzwolić. Pan zna moje zeszyty, z których powstało kilka tekstów. Zawsze dużo notowałam, na wszystkim – rachunkach, pudełkach od zapałek, biletach – podchodziłam siebie z wielu stron. Notowanie to próba zdobycia niemożliwego, czyli dotarcie do tego miejsca, które wywołało zapis. Żeby tam trafić, trzeba odgarnąć niepotrzebne.

Od lat wykreślam słowa z moich tekstów, żeby pozostały tylko te konieczne. W książce, o której wiem, że jest ostatnia, udało mi się zamknąć siebie i moje życie w sześciu słowach – „wiatr którym żyłam / piasek po odejściu”.

Z „Anaglifów” Krystyny Miłobędzkiej

Na szybie pokrytej parą rysujemy dwa kółka dodając uszy, wąsy i ogon. W ten sposób powstaje kot. Można także narysować świerk, kwiat albo człowieka.

Dopóki różnica temperatur po obu stronach szyby utrzymuje się – ludzie, zwierzęta i rośliny istnieją w sposób niebudzący wątpliwości. Istnieją z zewnątrz i od środka. 

Zawsze mnie to zdumiewało, że pani świetnie pamięta swoje teksty, nawet te zapisane pół wieku temu.
Jestem ze swoim pisaniem połączona organicznie. Piszę niemal całym ciałem, to ono ma ten tekst, ten obraz. To jest sprawa nie tylko samej głowy, o wiele bardziej zetknięcia czułością z innym. „są na fotografii! / matkaojciec klombkońjesion piwonie / wemniewzięci, nareszcie bezpieczni”. Jestem tu z panem, ale jednocześnie stoję tam na werandzie w Margoninie, widzę tamto światło, klomb z kwiatami, patrzę na konia zaprzężonego do bryczki. Mogłabym powiedzieć, że pamiętam tamtą mgłę, ale proszę mi wierzyć, czuję wilgoć tamtego powietrza.

Mam wyłącznie pamięć wzrokową, zapisałam w jednym z tekstów – i jest to prawda – myślę obrazami. To jest zawsze ruchome, ja do tego idę. Powiedziane lub przypomniane nagle jedno słowo, wywołuje cały obraz-tekst. A jeszcze do tego miejsce, w którym go zapisywałam – „nałożenia / nie ma na jest / jest na będzie / przedchwila na chwilę / przesunięcia / o łzę o nic o jeden wiersz”.

Jakie to jest uczucie czytać po latach własne teksty, które są początkiem pisania?
„Anaglify” nie byłyby napisane, gdyby nie czekał na nie Andrzej. Mogłabym hodować króliki, uprawiać ogród, zajmować się innymi sprawami. Filologia polska, którą ukończyłam, nie uczy przecież, ani nie wymusza pisania. Wiem, że gdyby nie spotkanie z Andrzejem Falkiewiczem moje wejście w świat tekstów na pewno nie zdarzyłoby się w taki sposób.

Czasami mam uczucie, jakbym w kółko mówiła to samo, chociaż może jest to tylko moje przekonanie, a dla czytających będzie to zupełnie nieprawdziwe, inne. Dla mnie są to wciąż bliskie rzeczy. Myślę o tych tekstach dobrze, tak samo, jak o dwóch linijkach zapisanych w ostatnich latach. Jeżeli coś mi w nich przeszkadza, to może to, że niektóre są za długie. Chociaż to nie jest sprawa długości czy krótkości tekstów, to bardziej kwestia trafienia. Bo czasami się w siebie dobrze trafi, czasami się to nie udaje. Wiele tekstów wyrzucałam, Andrzej ukrywał je, żebym ich natychmiast nie zniszczyła.

Z „Anaglifów” Krystyny Miłobędzkiej

Badanie strumieni wcale nie jest łatwe.

Patrzymy na dno, oglądamy kamienie i piasek. Chcąc ustalić kształt kamieni, ilość piasku, pochylamy się – i wtedy widzimy tylko siebie.

Całe życie uczyłam się i nadal uczę pisać. Pewnie to głupie, ale za każdym razem chciałam zacząć od zera. Miałam nawet kiedyś pomysł na książkę, która miała nazywać się „0” (zero). Miał to być symbol początku, ale potem zaczęło się zastanawianie, że zero, to przecież nie zawsze zero. To były te moje wygórowane ambicje, dlatego że człowiek potrafi od siebie powiedzieć bardzo niewiele. Zawsze liczyło się dla mnie tylko to, co zaczynając od początku właśnie teraz się zapisze.

Anaglify” to były pani pierwsze zapisy poetyckie, które powstawały w latach 1960-1962 w Puszczykowie i Rewie. To był zarazem czas zmian w Pani życiu, wyjście z pierwszego małżeństwa z Jerzym Miłobędzkim i decyzja o wspólnym życiu z Andrzejem Falkiewiczem.
Historię naszego spotkania opowiedzieliśmy panu oboje kilka lat temu w „Szarym świetle” (2009). Zanim się pobraliśmy w 1964 roku i zaczęliśmy wspólne życie, napisaliśmy do siebie dwie walizki listów. Oboje mieszkaliśmy w Puszczykowie, dzieliła nas odległość kilku ulic. Andrzej jesienią 1961 roku wyjechał do Koszalina, pracował wówczas jako instruktor teatralny w Wojewódzkim Domu Kultury, potem był kierownikiem literackim w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Ja zostałam w Puszczykowie, pracowałam w Instytucie Technologii Drewna w Poznaniu, zajmowałam się redakcją i korektą technicznych tekstów. Pan zna rozległość naszych listów, tam są pojedyncze pocztówki, ale także kilkunastostronicowe maszynopisy i rękopisy naszych prób literackich. Andrzej był już po druku swoich tekstów w „Dialogu”, gdzie od 1958 roku publikował szkice o współczesnej dramaturgii. Te eseje złożyły się na jego pierwszą książkę – „Mit Orestesa”, która ukazała się dopiero w 1967 roku. A ja? Nie byłam wówczas osobą piszącą, raczej próbowałam notować, próbowałam też tłumaczyć wiersze Aleksandra Błoka i Siergieja Jesienina.

Z listów wiem, jak bardzo bałam się zapisywania. Bałam się każdego człowieka, który przeczytałby to, co napisałam. Bałam się publikacji, bo w moim przekonaniu, było to źle napisane, tak niepodobne do tego, co wówczas było publikowane. Ale przede wszystkim wstydziłam się odkrywania samej ludzkiej biedy, własnej nieporadności. I nagle gwałtowne otwarcie pisarskie, które daje miłość.

Z „Anaglifów” Krystyny Miłobędzkiej

Grzyby dzielimy na smutne i wesołe. 

Jeśli się zobaczy smutnego grzyba, nie należy płakać, bo to jest grzyb prawdziwy. Jeśli się zobaczy wesołego grzyba, nie należy się śmiać, bo to jest grzyb trujący.

Pamięta pani pierwszy zapisany „Anaglif”?
Pierwsze „Anaglify” pisałam w Puszczykowie i nad Bałtykiem, to był nasz wspólny wyjazd z Andrzejem w październiku 1960 roku do Rewy – wtedy była to mała rybacka miejscowość. Morze, meduzy, łodzie, mina morska, broszki. Pamiętam, że miałam parasol z długim szpikulcem, którym rysowałam na piasku.

Teraz sobie uświadomiłam, jak często w moich tekstach pojawia się „piasek”. Ileż funkcji on spełnia! To, po czym się idzie i to, co po nas zostanie. „Którędy wraca bezpowrotne – przed sobą gubiąc ślady nie o drogę pytam, ale o wydrążone miejsce wśród małego życia, o mój dołek w piasku, czy nie zasypany”...

A pierwszy zapisany „Anaglif” to był to ten, który potem w zestawach „Anaglifów” stał się pierwszym tekstem. „Na szybie pokrytej parą rysujemy dwa kółka dodając uszy, wąsy i ogon. W ten sposób powstaje kot. Można także narysować świerk, kwiat albo człowieka. Dopóki różnica temperatur po obu stronach szyby utrzymuje się – ludzie, zwierzęta i rośliny istnieją w sposób niebudzący wątpliwości. Istnieją z zewnątrz i od środka”.

Ta oczywistość była wtedy moim wielkim odkryciem, które natychmiast zapisałam. Pamiętam, że był to pociąg pośpieszny relacji Warszawa-Poznań, narysowałam te stwory na szybie, miałam dwadzieścia osiem lat.

fot. Filip Łepkowicz

Jak pani znalazła to tajemnicze słowo, „Anaglify”?
Podpowiedziało je życie. Tytuł powstał dokładnie 11 października 1960 roku. Skąd to wiem? Właśnie z naszej korespondencji z Andrzejem. Jan Łęcki, który pracował ze mną w Instytucie Technologii Drewna, przyniósł pewnego dnia tajemnicze okulary, z informacją, że jest to anaglif – tak je nazywał. Patrzę na płaski rysunek i nagle on staje się przestrzenny. Powstawanie tych brył wzbudziło we mnie zachwyt. Dla mnie to był cud, nie mogłam się od tego oderwać. Wiedziałam wtedy, że będzie to nazwa tego, co napisałam.

Fragment rozmowy „Jesteś samo śpiewa” pochodzi z książki Krystyna Miłobędzka „Spis z natury”, Wydawnictwo Wolno, Lusowo 2019, która swoją premierę będzie miała 15 maja 2019Fragment rozmowy „Jesteś samo śpiewa” pochodzi z książki Krystyny Miłobędzkiej „Spis z natury” (Wydawnictwo Wolno, Lusowo), która swoją premierę będzie miała 15 maja 2019. 

Nowa publikacja to powrót do pierwszych utworów poetyckich, rozproszonych dotąd w literackiej prasie, a także niepublikowanych, odnalezionych w archiwum autorskim. Wydawnictwo Wolno przygotowało trzyksiążkową edycję, na którą złożyły się dwa tomy poetyckie oraz rozmowa z autorką o czasach i okolicznościach debiutu, spojrzeniu po latach na własną twórczość.  „Nie ma w moim pisaniu rzeczy, której nie widziałam, nie dotknęłam, nie kochałam i nie straciłam” – mówi o swoich tekstach Krystyna Miłobędzka.
Kilka wybranych tekstów, jak pan wie, Andrzej bez mojej wiedzy zgłosił potem na konkurs podczas Festiwalu Młodej Poezji w Poznaniu, to było 13/14 listopada 1960 roku. Kiedy dowiedziałam się o tym, a później jeszcze o przyznanej mi nagrodzie, byłam przerażona. Publikowały potem te teksty „Nowa Kultura”, „Ziemia Kaliska”, „Współczesność”. Druk w „Twórczości” był dla mnie nobilitacją, w tamtym czasie wiedziałam, że jestem w najlepszym z możliwych miejsc. Zawdzięczałam to w dużej mierze Ziemowitowi Fedeckiemu, wówczas redaktorowi działu poezji w „Twórczości”, który wierzył w te teksty od samego początku.

Myślę teraz po latach, że to jest rzeczywiście udany tytuł, podwójnie tajemniczy. Byłabym szczęśliwa, gdyby chociaż część moich zapisów nie była dla ludzi czymś nudnym i płaskim, ale potrafiła wstawać, stać się przedmiotem.

Lata 60. to czas neoklasycyzmu, poetyckie wyprawy jednak nad Morze Śródziemne, a nie do Rewy. Jak pani wtedy spoglądała na to, że jest w innym miejscu niż ówczesne życie literackie?
Dla mnie takie pojęcie, jak „życie literackie”, było i jest pojęciem podręcznikowym. Naturalnie miałam świadomość tego, kto z kim jest połączony, dlaczego jedni częściej publikują, a na drugich jest zapis. Ale tak, jak nie interesowały mnie klasyfikacje tekstów, tak nigdy nie zabiegałam o żadne wpływy w środowisku literackim. Więcej o nim wiedział Andrzej, który był krytykiem. Pisałam o sobie, o tym, co widzę, czuję, pisałam dla siebie i dla Andrzeja.

Neoklasycyzm wydawał mi się bardzo nieautentyczny, wykalkulowany – naokoło realia ówczesnej rzeczywistości, błoto, kufajki, a my opowiadamy sobie świat piękną i poukładaną mową. Nie mogłam zrozumieć, do kogo tamte zapisy były adresowane, w jaki sposób piszący doświadcza takiego tekstu? Co można wiedzieć o orfickich wazach? Po co raz jeszcze zapisywać coś, co zostało już powiedziane i namalowane? Co mi z fregaty i Morza Śródziemnego, którego w życiu nie widziałam? Do dziś nie potrafiłabym się zmusić do napisania tekstu, dla którego punktem odniesienia jest sztuka i kultura.

Z „Anaglifów” Krystyny Miłobędzkiej

Motyl. Otwiera skrzydła gotowe do lotu. Jak lekko niosą! Twarze boga, strach oczu, kolory bez oparcia.

Kiedy chciałoby się powiedzieć, co interesowało Krystynę Miłobędzką w początkach jej pisania, widać, że zajmował panią właśnie początek, jego fenomen i tajemnica. Ale jest także w tych tekstach silna świadomość tego, że wszystko, co żyje, jednocześnie umiera.
Ta świadomość jest ze mną zawsze. Z jakiegokolwiek czasu zobaczy pan moje teksty, pierwsze czy ostatnie, to jednoczesność życia i śmierci jest w nich zawsze obecna. To nie jest u mnie wyznanie wiary, to jest wpisane w mój organizm, w moje rozumienie życia. Kiedy słyszę niekiedy, że po prawej stronie jest życie, a po lewej śmierć nie mogę się nadziwić, że można te dwa pojęcia od siebie oddzielić. Dla mnie one są nierozdzielne. „Cząstka to twoje największe imię, cząstka życia, cząstka śmierci” – ciągle to sobie powtarzam. Coś co się rodzi jest jednocześnie czymś, co umiera i to jest w jednym. Pamięta pan ten fragment z książki Willigisa Jägera „Życie nigdy się nie kończy”, kiedy mówi o kobiecie, do której przychodził anioł? Wychowała dzieci, pomagała wychowywać wnuki, pomagała ludziom, o których zapomniano. Wreszcie, zmęczona życiem, usiadła przed domem i pomyślała, że to jest najlepsza chwila, żeby odejść. „Właściwie teraz anioł śmierci mógłby przyjść. Po tych wszystkich trudach szczęśliwość wieczna musi być przecież czymś cudownym”. Anioł przyszedł i kobieta pyta: „Zabierzesz mnie teraz do wiecznej szczęśliwości?”. Odpowiedział jej: „A gdzie, jak myślisz, byłaś cały czas?”.

Pani wierzy w to przenikanie się światów?
Dla mnie to nie jest kwestia wiary. Kiedy znajdziemy w sobie chwile uważności, zobaczymy, że tak właśnie jest. Wszystko się ze sobą tu łączy, wszyscy mówią sobie świat w tym niesłownym porozumieniu. To tylko nam, ludziom, nie wiedzieć czemu, wydaje się, że mamy ten świat na naszą wyłączność, że tylko my potrafimy go sobie opowiedzieć. Nie mogę zapomnieć takiej chwili sprzed kilkudziesięciu lat – nasz mały paromiesięczny syn Wojtek jadący w wózku w parku we Wrocławiu. Blisko ulica, którą przejeżdża samochód wiozący cielęta do rzeźni i z tej załadowanej ciężarówki, słychać głosy tych dzieci zwierząt. I to spokojnie leżące ludzkie dziecko, zaczyna odpowiadać krzykiem i płaczem na tamten głos. W tym ledwie zaczynającym się życiu ta łączność z innymi w naturze jest niesłychana. Także z ich strachem i bólem. 

Albo takie zdarzenie z jednej z letnich, bardzo ciepłych nocy. Kot, który rozmawia z ptakiem. Bałam się, że spadnie, siedział tuż na skraju balkonu, a niżej na krzaku śpiewał ptak. Kot wychylał się, odpowiadał mu na ten śpiew swoim głosem. To trwało długie chwile. Nie było sposobu, żeby ich rozdzielić. Zrozumiałam, że w tym momencie oni są sobie potrzebni, że coś sobie mówią i kot został na całą noc na balkonie.

Zastanawia mnie fakt, że pani w swoich tekstach nigdy nie mówi wprost o śmierci.
„Umarli głaszczą mnie po głowie oni się już nie wstydzą czułości / śni mi się że żyję z równym trudem przychodzi nam podłoga mowa wyciągnięcie ręki / po coś śnię że jestem”. To jest jeden z bardzo bliskich mi tekstów. Jeżeli mam się panu przyznać, to starałam się nie nadużywać słowa „śmierć”.

Właściwie nie można powiedzieć, że śmierci nie ma, bo równie dobrze można powiedzieć, że życia nie ma. Jeżeli się pomyśli o tym, co mówi zen, to mówi o pustce, o tych szczęśliwych chwilach, w których się wie, że się jest, że jest się pustym miejscem. Nie ma końca tego istnienia, a jednocześnie nieistnienia, bycia i niebycia. Niekiedy trzeba się dobrze uszczypnąć, żeby wiedzieć, że się jest.

Zrozumiałam po śmierci Andrzeja, czym mogłabym zastąpić słowo „śmierć” – słowami „nie ma”. Są jego rzeczy, książki – i jest jego „nie ma”.

Co dziś powiedziałaby pani tej młodej dziewczynie sprzed lat?
„jesteś wspaniały / jesteś wpadające mi do głowy trafne słowo / jesteś, jesteś i jesteś / jesteś samo śpiewa”…