Kultura 3.0: internet dla ludzi
Gerd Leonhard CC BY-SA 2.0

19 minut czytania

/ Media

Kultura 3.0: internet dla ludzi

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Dziesięć lat temu sformułowaliśmy na łamach „Dwutygodnika” wizję Kultury 2.0, która dziś wygląda naiwnie i niewinnie. Dziś potrzebujemy działań, które pozwolą ujarzmić cyfrowe obiegi danych. Kultura 3.0 jest wizją, w której użytkownicy świadomie odzyskują ludzki wymiar technologii

Jeszcze 5 minut czytania

W 2009 roku, w tym samym czasie, gdy ukazał się pierwszy numer „Dwutygodnika”, Komisja Europejska po raz pierwszy użyła terminu „jednolity rynek cyfrowy” w odniesieniu do swojej polityki kształtowania europejskiego internetu. Rok później zaproponowana przez Komisję Cyfrowa Agenda dla Europy – wytyczająca kierunki strategiczne działań do 2020 roku – skupiła się na budowaniu w Europie właśnie rynku, a coraz rzadziej słychać było używane wcześniej terminy, takie jak „społeczeństwo informacyjne”.

A przecież w społeczeństwie oplecionym sieciami komunikacji elektronicznej kształt internetu decyduje o kształcie naszej kultury. Gdy pytamy: „jaki ma być internet?”, to nie prowadzimy technicznej rozmowy o zarządzaniu infrastrukturą telekomunikacyjną. To pytanie o to, jak się komunikujemy, jak się zrzeszamy, budujemy więzi, angażujemy w życie społeczne. Jacy jesteśmy, w co wierzymy, komu ufamy, co nas bawi, a co przeraża.

Dziesięć lat temu sformułowaliśmy na łamach „Dwutygodnika” wizję, która dziś wygląda w równej mierze naiwnie i niewinnie. Pisaliśmy o Kulturze 2.0 jako procesie przemian kreatywności i swobody ekspresji spowodowanym zmianą technologiczną. W pierwszej dekadzie XXI wieku to skupienie na obiegach treści i twórczości miało sens. Dziesięć lat później potrzebujemy wizji kultury, która potrafi ujarzmić cyfrowe obiegi danych. Jeśli trzymać się informatycznej nomenklatury numerowania wersji, to Kultura 3.0 jest wizją kultury technologicznej, w której użytkownicy świadomie odzyskują jej ludzki wymiar.

Sieć, która stała się wieżą

Przez te dziesięć lat sieć bardzo się zmieniła. Hasło „otwarty internet” brzmi dziś dla wielu złowieszczo. Otwarty internet to taki, w którym nasze dane są wystawione na łaskę wielkich korporacji dominujących przestrzeń cyfrową, bo ta mijająca dekada to przecież także czas pogłębiającej się centralizacji sieci i towarzyszącej jej zmiany infrastruktury komunikacyjnej, która w większym niż wcześniej stopniu ogranicza nasze działania w sposób utrudniający opuszczenie ekosystemu danej firmy. Dziś widać, że zmiany języka europejskich technokratów następowały równolegle do przemiany internetu w przestrzeń komercyjną i korporacyjną.

W opublikowanej w 2018 roku książce „The Square and the Tower” historyk Niall Ferguson pisał o dwóch historycznie najważniejszych modelach organizacji: hierarchii i sieci. Główną tezą Fergusona jest stwierdzenie, że choć samo słowo network pojawiło się w języku angielskim dopiero pod koniec XIX wieku, to znaczna część dziejów ludzkości napędzana jest napięciem pomiędzy okresami dominacji hierarchicznych instytucji („pionowych wież”) i momentami zmian, gdy pojawiają się sieci („poziome place”). Sieci wprowadzają kluczowe dla cywilizacji innowacje, ale później stopniowo zostają zaadaptowane przez hierarchie – i cały proces zaczyna się od nowa. Co istotne, w zaburzeniu hierarchii widać też zagrożenia – Ferguson pisze choćby o ułatwieniu działania organizacji terrorystycznych czy o Brexicie jako przejawie kłopotów hierarchii z adaptacją do nowych reguł.

Model Fergusona świetnie pasuje do zmieniającego się od początku XXI wieku internetu. Ale przecież tę analizę można poprowadzić o krok dalej. Pokazać, że w istocie radykalnie centralizujący się internet, w którym kontrolę nad wszystkimi obiegami sprawuje GAFA – Google, Amazon, Facebook, Apple (a w chińskiej części świata BAT – Baidu, Alibaba, Tencent) – w coraz mniejszym stopniu jest siłą zaburzającą stary porządek. W coraz większym: nowym porządkiem, i to w skali, jaką zapewne będą zajmować się przyszli historycy, następcy Fergusona. Dolina Krzemowa, kiedyś postrzegana jako awangarda rozwiązań wyrastających z hipisowskiego, upodmiotowiającego ducha, dziś coraz częściej jawi się jako ariegarda starego porządku, ostatni przyczółek władzy uprzywilejowanych mężczyzn, którzy nie liczą się z nikim i z niczym, rujnując ekosystem i podbierając demokratycznym rządom kolejne obszary kontroli.

Z perspektywy dobra wspólnego ten nowy porządek będzie stanowił większe zagrożenie niż przywoływane przez brytyjskiego historyka ISIS. Bo przecież nie chodzi tylko o stabilizację, ale też o to, jaki rodzaj hierarchii przejmuje kontrolę. Piketty pokazał nam szerszy kontekst centralizacji – skupianie się władzy wśród coraz węższej grupy hiperoligarchów. Resztę historii jak na razie opowiedzieli pisarze nurtu cyberpunk, z Williamem Gibsonem na czele. Choć nie spełniły się ich przewidywania technologiczne – nie mamy jeszcze internetu wszczepionego w nasze mózgi – to wymyślone przez nich dystopie gospodarcze spełniają się już dziś.

ACTA2, czyli spór o wizję internetu

Nazwa ACTA2 przylgnęła już na dobre i na złe do nowej Dyrektywy w kwestii prawa autorskiego na jednolitym rynku cyfrowym. Hashtag #ACTA2 dla jednych jest symbolem ruchu politycznego, dla innych manipulacji debatą legislacyjną dla celów politycznych. Niemniej Dyrektywę nazywaną ACTA2 zapamiętamy jako najważniejszą regulację internetu w 2019 roku, podobnie jak rok 2018 był rokiem RODO. A debatę o Dyrektywie – nawet jeśli była pełna przerysowanych tez, banalnych memów i stwierdzeń powtarzanych przez strony sporu niczym boty – należy traktować jako dyskusję o wizji społeczeństwa i kultury w czasach internetu.

Rzucenie hasła „ACTA2!” okazało się momentem, w którym Dyrektywa przestała być zbiorem przepisów i stała się fenomenem kulturowym i społecznym. Temat wynagradzania twórców i związanych z nimi pośredników przez platformy internetowe, z tytułu wykorzystywania ich twórczości, nie jest kontrowersyjny. Pokazują to wyniki wszystkich sondaży społecznych: chcemy, by platformy płaciły twórcom. Kontrowersje natomiast dotyczą kwestii regulacji największych platform internetowych. W sytuacji, gdy dominują one obiegi sieciowe niemal kompletnie, zaczyna to być dyskusja o kształcie internetu.

Z jednej strony mamy więc wizję zwolenników Dyrektywy: pośredników i twórców z sektora kultury. Żądają oni bardziej sprawiedliwej redystrybucji zysków z kultury, ale też nie kwestionują komercyjnego charakteru internetu. Dyrektywa ma ich zdaniem za zadanie regulować relacje podmiotów rynkowych. Zresztą sektor kreatywny zdaje się nie przywiązywać dużej wartości do wizji otwartego internetu, kultury remiksu czy prosumentów aktywnie współtworzących kulturę. Jest gotowy uznać ostatnie 20 lat za okres wyjątkowy, po którym nastąpi powrót do kultury zdominowanej przez komercyjne, profesjonalne obiegi.

Z drugiej strony szeroki ruch społeczny krytykujący Dyrektywę widzi nadal w internecie przestrzeń swobody ekspresji i twórczości. To przywiązanie do wartości kultury partycypacyjnej jest niezrozumiałe dla przedstawicieli sektora kreatywnego – bo faktycznie może się wydawać archaiczne w czasach dominacji platform komercyjnych. Nie ma już wolności w internecie, nie ma kultury remiksu! – mówią prawie wprost twórcy.

Zostawmy jednak te interpretacje – my sami nie zgadzamy się tutaj ze sobą nawzajem w stu procentach. Skupmy się na tym, co łączy obydwie strony sporu, a więc na zgodzie na regulację platform. Niezależnie od tego, czy będzie to zrobione w imię racji ekonomicznej czy praw użytkowników, czy może wypadkowej tych dwóch ujęć, w Europie faktycznie coraz mocniejsze jest myślenie, że gigantyczne serwisy internetowe muszą podlegać regulacji państwowej.

Europejska droga?

Jeśli nie chcemy oddać władzy cyfrowym wieżom, to musimy uznać, że można je zmienić. O ile Kultura 2.0 zakładała, że technologie są dobre, to wizja Kultury 3.0 uznaje przynajmniej, że technologie można naprawić. Niekoniecznie jednak nową apką, bo te coraz częściej wpisują się w absurdalną logikę, tak jak SnapCrap – odpowiedź Doliny Krzemowej na kryzys kanalizacyjny w San Francisco. W jakiejś okolicy śmierdzi? Cóż, zaznacz to w aplikacji i omijaj to miejsce. Co mają jednak zrobić ci, którzy nie mogą przenieść się gdzie indziej, do innego miejsca w Kalifornii, a tym bardziej na Marsa? Widać, że problem nie polega na tym, czy rozwiążemy go z użyciem mniejszej lub większej liczby technologii. Problemem jest regulacja. Kontrola i własność. Brzmi to oczywiście o wiele mniej wolnościowo, ale też wolność jako rewers kontroli w internecie coraz mniej przekonuje.

Przykładem na to, że regulacja państwowa nadal ma znaczenie, może być wspomniane wcześniej RODO, rozporządzenie chroniące dane osobowe Europejczyków. To dowód na to, że internet może być kształtowany nie tylko decyzjami właścicieli wielkich firm amerykańskich, coraz częściej przypominających bizantyjskich władców. Władzę mają też europejscy technokraci. Niestety, wizja jednolitego rynku cyfrowego powoduje, że Europejczycy w dużej mierze ulegli wizji internetu jako przestrzeni wyłącznie komercyjnej. Gracze rynkowi – od wielkich korporacji internetowych po rodzime media, szukające modeli biznesowych na czasy cyfrowe – przekonują, że inaczej się nie da: bycie internautą to płacenie swoimi prywatnymi danymi za darmowe usługi.

Przez ostatnich dziesięć lat być może jednak dojrzeliśmy – jako europejska wspólnota – do tego, by to dominujące podejście zmienić. Na jesieni zeszłego roku „Foreign Affairs” opublikowały numer pod hasłem „World War Web” – analizujący wyłaniające się globalnie sprzeczne paradygmaty zarządzania internetem. Z jednej strony mamy więc model amerykański, oparty na deregulacji i swobodnym rozwoju graczy rynkowych (stanowiący też zapewne element amerykańskiej soft power, zresztą chyba nie tylko soft). Z drugiej strony – model chiński, w którym rynek podporządkowany jest państwu, coraz mocniej inwigilującemu obywateli przy pomocy technologii cyfrowych. Leżąca między USA i Chinami Europa jest wielką niewiadomą. Pytanie brzmi: czy uda jej się wypracować własny, europejski model regulacji?

RODO jest dla wielu sygnałem, że europejska wizja internetu, oparta na ochronie praw podstawowych i nakierowana na obywateli, jest możliwa. Regulacja stała się zresztą swoistym towarem eksportowym. Nawiązania do RODO powracają w toczącej się obecnie w USA debacie o regulacji Facebooka – dając nadzieję, że europejski model „internetu dla ludzi” może się przyjąć także za granicą. Innym przykładem jest europejska strategia rozwoju sztucznej inteligencji. Dokument programowy deklaruje, że rozwój sektora gospodarki opartego na AI – działanie bardzo w duchu jednolitego rynku cyfrowego – ma dokonać się w sposób zrównoważony, w oparciu o podstawowe wartości wpisane w traktat o UE. Przyjęty niedawno ramowy standard etyczny dla rozwoju AI został oceniony przez ekspertów jako mocniejszy od wcześniejszych standardów korporacyjnych. Choć jednocześnie pojawiają się głosy, że standardy etyczne jako takie są zasłoną dymną tworzącą nowe grupy konsumentów oswojone z technologią AI, bez zapewnienia realnych gwarancji.

Widać więc wyłaniające się elementy nowego ładu cyfrowego. Europa nie rzuciła jeszcze rękawicy, choć równie realna jest przyszłość, w której nie będzie wyboru między korporacyjnym modelem amerykańskim a autorytarnym modelem chińskim. Przełomowe mogą być decyzje nowej Komisji Europejskiej, która po dekadzie tworzenia jednolitego rynku cyfrowego może zdecydować się na inne podejście.

Miasta, czyli o działaniach na mniejszą skalę

Inspiracji dla myślenia o nowym europejskim ładzie cyfrowym mogą dostarczać działania miast zrzeszonych w koalicji Sharing Cities. Choć ich aktywności nie pozostają bez związku z polityką przez duże P, a nawet częściowo pozostają od niej zależne, sprowadzają dyskusję o usługach i ochronie danych z abstrakcyjnego poziomu makro na poziom miejskiej wspólnoty, łatwiejszy do zrozumienia dla obywatelek i obywateli. To oczywiście także efekt tego, że następstwa ekspansji tzw. sharing economy na poziomie miast są łatwiejsze do zauważenia i odczuwalne dla całych grup mieszkańców, od pracowników transportu poczynając, na mieszkańcach dzielnic dotkniętych gentryfikacją i disneifikacją (Airbnb) kończąc. Dlatego to tutaj dyskusja o tym, jak połączyć wygodę korzystania z platform typowych dla sharing economy z bezpieczeństwem danych i kontrolą kosztów społecznych wydaje się najbardziej zaawansowana.

Pokazało to ostatnie Sharing Cities Summit, które odbyło się w połowie listopada w Barcelonie. Barcelona – m.in. za sprawą zajmującej się w tamtejszym ratuszu nowymi technologiami Franceski Brii – jest jednym z globalnych liderów myślenia o łączeniu nowych technologii z dobrem wspólnym. Spotkanie zakończyło się podpisaniem przez przedstawicielki i przedstawicieli ponad trzydziestu miast wspólnej deklaracji zasad i zobowiązań.

W deklaracji zapisano m.in. zróżnicowane podejście do różnych modeli platform (wspieranie tych budujących prawdziwie partnerskie relacje i otwartych na zarządzanie partycypacyjne, transparentnych oraz przede wszystkim dbających o to, by nikomu nie szkodzić), ale też niestety nieoczywiste z perspektywy większości sieciowych platform poszanowanie prawa pracy i troskę o to, by nie pogłębiać prekaryzacji pracowników. Wśród dziesięciu punktów deklaracji znalazły się także inkluzywność i dbałość o to, by pracowników i użytkowników platform chroniły te same mechanizmy instytucjonalnego wsparcia, które obecne są w innych segmentach rynku. Nie zapomniano o najszerzej rozumianej ekologii, wskazując na często ukrywane ekologiczne koszty działalności platform. Na liście umieszczono też cyfrowe prawa obywatelskie oraz cyfrową suwerenność, w tym „prawo do prywatności, bezpieczeństwa, neutralności i kontroli nad informacjami, dającej obywatel(k)om wybór w kwestii tego, co dzieje się z ich cyfrowymi tożsamościami, kto wykorzystuje ich dane i do jakich celów”. Obrazu dopełnia odwołanie do dobra wspólnego, respektowania miejskich praw oraz wspieranie małych i średnich firm. I choć wśród sygnatariuszy deklaracji znalazły się miasta z Azji i obu Ameryk, to stanowi ona chyba całkiem niezły przejaw europejskich wartości i tego, czym mógłby być „europejski model”.

Bo przecież rozczarowanie sharing economy, której nazwa okazała się potężnym semantycznym nadużyciem, pod obietnicą dzielenia się skrywającą usługi na żądanie, jest jakoś symptomatyczne dla całej dyskusji o cyberkorporacjach eksportujących koszty swoich usług na całe społeczeństwo. Jak mówiła Francesca Bria, obywatelki i obywatele są dziś ekstremalnie transparentni. Pora, by takie stały się usługi – świadczone przez objęty regulacjami biznes lub przenoszone do sfery publicznej.

Bria z zespołem stworzyła kompleksowy program Barcelona Digital City, obejmujący z jednej strony plany inwestycyjne pozwalające uwolnić się od monopoli, np. w zakresie dostaw energii elektrycznej, z drugiej – system platform sieciowych tworzonych z myślą o szerszym włączaniu obywateli w procesy decyzyjne, planowanie przestrzeni publicznej itp. Ze strony można zresztą pobrać cały pakiet narzędzi do cyfrowej transformacji miast.

Podstawę programu stanowią trzy elementy: transformacja cyfrowa, innowacja cyfrowa i cyfrowe upodmiotowienie. Poza ostatnim elementem znaczną część tych propozycji dałoby się wpleść w biznesowe opowieści. Co znów prowadzi nas do niezbyt oryginalnego, ale przez to nie mniej istotnego wniosku: sama technologia ma znaczenie drugoplanowe. Chodzi o rozłożenie akcentów: wspólnotowy model, w którym pozostaje miejsce na coś innego niż tylko wzrost i zysk, bo priorytetem jest poprawa jakości życia, nie tylko w krótkiej perspektywie czasowej. A osiągnąć można to nie tyle fikuśnymi apkami, ile przez strukturę własności i regulacje.

Przyjrzyjmy się więc miejskiej lekcji – w czym pomóc może choćby opublikowana na stronie Sharing Cities książka pod redakcją hiszpańskiej socjolożki Mayo Fuster Morell. Można w niej znaleźć nie tylko próby budowy ram teoretycznych dla dyskusji o sprawiedliwych platformach, ale też analizę setki spośród przeszło tysiąca działających w Barcelonie platform, reprezentujących aż 25 różnych sektorów. Nie zaskakuje, że stopień ich społecznej odpowiedzialności oraz otwartości na uczestnictwo użytkowników jest silnie skorelowany z modelem ekonomicznym: im silniejsza orientacja na szybki wzrost, tym mniej partycypacji i oglądania się na koszty społeczne. Odwrotnie jest w wypadku projektów wspieranych ze środków publicznych. Wśród przedstawionych w książce studiów przypadków znalazło się m.in. El Recetario, społeczność kilkuset osób eksperymentujących z wykorzystaniem odpadów do produkcji mebli i akcesoriów. Jest też Katuma, oparta na platformie kooperatywa spożywcza, albo bank czasu TimeOverFlow. Ale także miejska platforma Sentilo, stworzona z myślą o internecie rzeczy i zbierająca dane z rozproszonych w mieście sensorów oraz udostępniająca je z dbałością o interoperacyjność i otwartość – nie tylko symboliczna przeciwwaga dla zamkniętych silosów informacyjnych tworzonych przez cyberkorporacje.

Pożyteczne platformy stoją nadal przed wieloma wyzwaniami. Muszą stawiać czoła regulacyjnej próżni oraz brakowi dopracowanych metodologii, pozwalających odróżnić prawdziwie pożyteczną i solidarną sharing economy od usług opartych na ekstrakcjonizmie, takich jak Uber czy Airbnb. Kluczem do sprawiedliwych usług mają być premiowanie relacji partnerskich (ze szczególnym uwzględnieniem społecznościowego zarządzania platformą), dystrybuowanie nie tylko władzy, ale i zysków, działanie w oparciu o publiczną infrastrukturę gwarantującą ochronę prywatności oraz odpowiedzialność za efekty.

I tak powracamy do kwestii fundamentalnych wytycznych w tworzeniu technologii dla ludzi. Tego rodzaju zasady, alternatywne wizje dla regulacji technologii są formułowane także na poziomie europejskim. Niedawno opublikowana wizja Shared Digital Europe, wypracowana przez przedstawicieli kilkunastu europejskich organizacji społecznych, jest jedną z takich prób. Opiera się na założeniu, że działania na rzecz bardziej ludzkiego internetu muszą opierać się na pozytywnej wizji, a nie tylko strategii chronienia nas przed najgorszym. W przypadku Shared Digital Europe to wizja zdecentralizowanej technologii zapewniającej suwerenność obywateli oraz wspierania dobra wspólnego i europejskich instytucji publicznych.

Skoro udaje się w miastach, to może plany stworzenia internetowej trzeciej drogi będzie można realizować w większej skali? Jasne, ostatnia dekada nie napawa optymizmem. Ale wizja wkroczenia na drogę Krzemowej Doliny, która z symbolu innowacji coraz szybciej dewaluuje się do ikony chorób współczesnego kapitalizmu, nie wydaje się dziś dużo bardziej atrakcyjna niż model chiński. Też cuchnie. Instalujmy więc światełka w tunelu. Znaki, że internet może mieć ludzką twarz. Czy tak się stanie? Sprawdzimy za kolejne dziesięć lat.