JAROSŁAW BOROWIEC: Pana najnowszą książkę, „Niewola i dola Adama Poremby”, rozpoczyna dedykacja: „Przyjmij, Drogi Januszu, tę opowieść znad Sanu, skąd rodem Twój wiersz srebrem tkany i moja proza-nie-proza...”. Przywołuje Pan tu osobę Janusza Szubera, poety, dla którego Sanok jest mitycznym pejzażem. Czy udałoby się Panu zbudować duchową mapę Mariana Pankowskiego, mapę miejsc, bez których nie potrafiłby Pan o sobie myśleć?
MARIAN PANKOWSKI: Trudne, ale intrygujące. Sanok, jak pan to świetnie zauważył, jest dla mnie bardzo ważny. I musiałby się znaleźć tu na pierwszym miejscu, dlatego, że kierownikiem tej wyprawy byłaby moja matka. Osoba, która wywarła na mnie wielki wpływ. W zasadzie cała filozofia mojego życia sprowadza się do słów, które mama czasami wypowiadała, dając wyraz jakiemuś niezadowoleniu ze mnie: „Synu, tak się nie robi”. To piękne przykazanie, filozofia życia. Staram się być temu wierny.
Marian Pankowski / fot. Marta Eloy CichockaProszę sobie wyobrazić, tuż przed pierwszą komunią świętą – w Sanoku wielka bieda, ojciec był na bezrobociu, w domu nie było pieniędzy – kazali nam, dzieciom, ubrać białą koszulę i spodenki. Mama otrzymała wówczas od krewnej czarną spódnicę, z której uszyto mi te spodenki. Byliśmy już po sakramencie, klęczymy w półkolu, za nami stoją rodzice – ojciec był w PPS-ie, więc za moimi plecami stała tylko mama – i w pewnym momencie ksiądz mówi: „A teraz chłopcy, przysięgnijcie, że nie będziecie pić ani palić, bo to jest grzech”. Odwracam się, a mama, żona robotnika, prosta kobieta, kiwa palcem do swego syna w nędznych czarnych spodenkach, żeby nie przysięgał. Przecież to jest niewykonalne, po co więc te przysięgi. Ten obraz na zawsze pozostał dla mnie przejmujący.
Najtrudniejsze w naszym życiu są proste sprawy. Tak jest we wszystkim – w miłości, pracy. Właściwie być kimś określonym to znaczy być dobrym człowiekiem.
Marian Pankowski
Ur. 1919 roku w Sanoku, poeta, prozaik, tłumacz. W 1938 roku rozpoczął studia polonistyczne na UJ w Krakowie, które przerwała wojna. W 1942 roku trafił do obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Gross Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. Po wojnie zamieszkał w Brukseli, gdzie na Universite Libre podjął studia slawistyczne pod kierunkiem Klaudiusza Backvisa, a po jego przejściu na emeryturę objął katedrę slawistyki. Swoją twórczość rozwija na kilku płaszczyznach. W 1946 roku wydał w Brukseli zbiór wierszy „Pieśni pompejańskie”. W 1958 roku nakładem PIW ukazał się wybór wierszy „Sto mil przed brzegiem”. W 1955 roku Instytut Literacki w Paryżu opublikował tom prozy poetyckiej „Smagła swoboda” (wyd. krajowe 1980). W 1959 roku ukazała się pierwsza jego powieść, wydana nakładem własnym w ilości 514 egzemplarzy – „Matuga idzie. Przygody” (wyd. krajowe 1983). W 1981 roku nakładem londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy ukazał się zbiór dramatów „Nasz Julo czerwony i siedem innych sztuk”, osiem lat później – „Teatrowanie nad świętym barszczem i pięć innych sztuk”. Jego powieści – „Z Auschwitzu do Belsen” oraz „W stronę miłości” – były nominowane do nagrody NIKE (2001 i 2002). W 2005 roku Korporacja Ha!art po ćwierćwieczu wydała „Rudolfa”. W 2008 roku pisarz został uhonorowany Nagrodą Literacką Gdynia za książkę „Ostatni zlot aniołów”.
Informacje biograficzne za: www.marianpankowski.pl
Marian Pankowski zmarł 3 kwietnia 2011 roku w Brukseli.
Po wybuchu II wojny światowej brał Pan udział w kampanii wrześniowej, prowadził działalność konspiracyjną. W 1942 roku, po aresztowaniu, trafił Pan do obozów koncentracyjnych. Uderzający jest jednak w Panu, a także w Pańskich książkach, dystans do tamtych przeżyć, odrzucenie negatywnych emocji.
W obozie, dzięki pomocy człowieka, który był przyjacielem mojego brata, uniknąłem głodu. Pracowałem w ślusarni – ponieważ ojciec był ślusarzem wiedziałem, jak należy operować pilnikiem. Tamte dni upływały mi anormalnie dobrze w stosunku do innych więźniów, którzy pracowali w śniegu i błocie.
Często wspominam jeden obraz, chociaż było jeszcze wiele innych. Pewnego dnia wychodzimy poza obóz, jest nas całe komando ślusarzy, za parkanem widzę grupę pięćdziesięciu-szcześćdziesięciu Żydów z walizkami. Na twarzach mieli delikatny uśmiech, widząc w nas zapewne szczęśliwych robotników. Moja wyobraźnia działa i podpowiada mi: nieszczęśnicy – myślą pewnie, że ich także przebiorą w pasiaki. Po kilku godzinach wracamy i widzę już tylko walizki, walizki, walizki... I charakterystyczny odór palonych ciał.
Jakie wtedy ma się myśli?
Bardzo proste, to nie są refleksje nad ludzkością. U mnie dotyczyło to Pana Boga. Napisałem w jednej z książek, że on chyba wówczas układał pasjanse w Castel Gandolfo. I jeśli pyta mnie pan o moją duchową mapę, to jest to miejsce, w którym zachwiało się moje przywiązanie do religii. Te więzy zaczęły się rozluźniać znacznie wcześniej, kiedy nie chciałem się zgodzić na instytucjonalne formatowanie. Myśmy już w czasach gimnazjalnych w Sanoku toczyli antyklerykalne i lewicowe dyskusje. W Auschwitz w dojmujący sposób doznałem pustego nieba.
Czuję się człowiekiem z różnych brzegów. Wierzę w swoją niewiedzę. Nie mam potrzeby gromadzenia żadnych danych na temat wiary i niewiary. Nie potrzebuję argumentów. W życiu dobieramy sobie różne narzędzia przydatne nam do nazywania świata. Moim, od dłuższego już czasu, jest zachwyt dla chwil, w których człowiek wyśpiewuje swoją duszę, smutną lub wesołą. Wyśpiewuje i wie, że ją ma. Bardzo to sobie cenię. Religii przypisuję jednak skromne miejsce.
Myśli Pan o tym, co będzie po śmierci?
Irytuję swoich przyjaciół tym, że właśnie skończyłem dziewięćdziesiąt lat. Kiedy pytają mnie: „Myślisz o śmierci?”, odpowiadam: „Nie, zupełnie nie”. Budzę się, mam odsłoniętą firankę i myślę: „O, niebieskie niebo. Fantastycznie!”. Mam w sobie wiele głupiego i naiwnego entuzjazmu. Nie kalkuluję, nie liczę. Myślę, że ten entuzjazm i radość życia odziedziczyłem po mamie. Ona była dla mnie gwarantem wiary. Kiedy w obozie część ludzi chodziła po wróżby do Cyganów, ja pamiętałem o słowach matki: „Modlę się za ciebie”. To mi wystarczało.
Po wojnie został Pan w Belgii, pracował na uniwersytecie w Brukseli, kierował wydziałem slawistyki, wykładał polską literaturę. Określano Pana mianem jednego z najlepszych, a zarazem najmniej znanych w Polsce pisarzy. Dziś ta sytuacja się zmieniła, czego dowodem choćby oczekiwanie na kolejne książki. Czym jest dla Pana polskość?
Belgia nie był realizacją żadnego planu. Tak potoczyło się moje życie, po wojnie byłem człowiekiem „każdej drogi”. To dość wstydliwy temat, trudno mi o tym mówić, bo są to sprawy intymne. Polskość jest naszym niezapisanym świętym założeniem. „Pięć lat po wojnie światowej codzienność wróciła do normy. Ludzie witali dzień po dniu, oblepiony wciąż nowymi kartkami na chleb, na zelówki, na wódkę. Rzeczywistość, jak zmęczony płaszcz zimowy, tyle że miał wszystkie guziki rogowe. [...] Szarzały twarze obywateli zmartwychwstałego narodu na widok wciąż nowych cen mięsa, ale powracał im uśmiech, kiedy wymawiali «nasza Polska»”. Czytałem ten początkowy fragment najnowszej książki kilka razy dla siebie i miałem łzy w oczach.
Jaki jest dziś temat, w który byłby Pan szczególnie zaangażowany jako pisarz?
Właściwie gdyby chcieć streścić moją pracę pisarza, moje podejście do słowa, którym się posługuję i któremu wierzę, to moim credo jest nieobojętność na krzywdę. Krzywdę człowieka, kimkolwiek on by był, krzywdę wszystkiego, co godzi w życie. Życie pojęte jako jedyna radość jaka istnieje. To jest moja lapidarna, ale prawdziwa odpowiedź.
A jakie są Pańskie kryteria dobrego tekstu?
Wzruszenie i zachwyt. Są oczywiście poziomy i jakości zachwytu, ale wyznam panu, że jestem sentymentalny i wcale się tego nie wstydzę. Przestałem się tego wstydzić. Widzę to po swoich tekstach. Ci, którzy czytali moją najnowszą książkę, byli wzruszeni zapisanym w niej losem Adama Poremby. Po raz pierwszy napisałem opowieść o losach człowieka.
A czy styl i język, którymi pisze Pan swoje książki, jest prowokacją?
Jest radosną bezczelnością. Kiedy zwracają mi uwagę na to, że: „Przecież tak się nie mówi”, odpowiadam: „Jak to się nie mówi, skoro ja mówię?”. To jest właśnie ta moja czelność człowieka szczęśliwego.
Marian Pankowski / fot. Marta Eloy CichockaPańskie pisarstwo cechuje dystans, powątpiewanie, bycie na marginesie. Przyglądanie się temu, co uładzone i wystawianie na ogląd także samego siebie.
Być może tego wątpienia nauczył mnie Zachód, gdzie inaczej rozumie się to, co „święte i narodowe” niż u nas. Gdzie nie ma potrzeby dosypywania orientalnych zapachów do kadzielnicy. Być może należałoby trochę pogrzebać w moim dzieciństwie, w osobie matki, która mówiła do mnie: „Ty łajdaku, przez osiemnaście miesięcy karmiłam cię piersią”.
Proszę sobie wyobrazić, że w domu rodzinnym nie baliśmy się słów, dzieliliśmy się przy stole tym, co zasłyszane, plotkowaliśmy o językowych błędach naszych sąsiadów. Żyliśmy na głos. Byłem też dość długo dzieckiem szalenie spóźnionym w cielesności. Był to czas, kiedy wiedziałem, że kobiety mają piękne oczy, ale nie wiedziałem, że mają też piersi i pośladki.
Czuje się Pan pisarzem niemoralnym?
Skądże, margines nie jest piekłem. Margines jest miejscem, w którym można, niczym w szkolnym zeszycie, zapisać ważne słowa i zrobić zabawne rysunki.