LITERATURA OD KUCHNI:
Na wspak

Bogusław Deptuła

Czymże innym, niż rozpisaną na XVI rozdziałów agonią głównego bohatera, jest powieść „Na wspak” Huysmansa – biblia dekadentów, neurasteników, eskapistów i impotentów

Jeszcze 4 minuty czytania


Od pierwszej lektury „Na wspak” Jorisa-Karla Huysmansa wiedziałem, że drugiej takiej książki niepodobna znaleźć, a światy w niej opisane, choć zwodnicze, a co więcej śmiertelne, są nad wyraz pociągające.

No bo czymże innym, niż rozpisaną na XVI rozdziałów agonią głównego bohatera, jest ta powieść, biblia dekadentów, neurasteników, eskapistów i impotentów. Impotentów wielokrotnie złożonych, życiowych, twórczych, no i oczywiście, co najmniej ważne, także seksualnych. Diuk Jan pochodził ze znakomitego rodu Floressas des Esseintes, którego był wyrodzonym, przerasowionym i ostatnim przedstawicielem. Mając lat niewiele ponad trzydzieści, pomału gaśnie na kartach powieści.
Powieści, której akcję stanowią kolejne fascynacje arystokraty – estetyczne, literackie, florystyczne, zapachowe, alkoholowe, bibliofilskie, malarskie – opisywane w kolejnych rozdziałach, których rozpasana erudycyjność może napawać na przemian lękiem i fascynacją, nudą i przesytem. Trzeba przyznać szczerze, że sporo tu stron zmarłych bezpowrotnie, i nie dających się za nic wskrzesić. One jednak tym mocniej pozwalają zalśnić tym, które wciąż pozostają żywe i emocjonalne. Jest bowiem proza Huysmansa pisana z wielką siłą, językiem sugestywnym, plastycznym i pociągającym.

rys. Malwina KonopackaZaczynał jako uczestnik sławnych wieczorów medańskich, czyli literackich spotkań w podparyskim domu Emila Zoli, swoistej kuźni młodych francuskich naturalistów. Najsławniejszym z nich stał się Guy de Maupassant, drugim J.-K. Huysmans, pozostali trzej w historii literatury francuskiej pamiętani są wyłącznie z powodu wspólnego w Medanie wieczerzania i dyskutowania: Ceard, Hennique, Alexis. Wizyty zakończyło nieodwołalnie opublikowane w 1884 roku „Na wspak”.

Zachowując nieco z pisarskiego naturalizmu, jest książka Huysmansa otwarciem całkiem nowego literackiego świata dekadencji, symbolizmu. Chyba miał do niego autor przyrodzoną skłonność, skoro jego debiutancki zbiór poematów prozą, opublikowany własnym kosztem, był zatytułowany „Szkatułka z bakaliami” („Le drageoir a epices”). Jednak po owym debiucie publikował powieści i szkice już całkowicie naturalistyczne. Były to między innymi „Marta, historia dziewczyny ulicznej”, „Głód”, „Siostry Vatard”, „Szkice paryskie”, „W małżeństwie”. Ta ostatnia opisuje niedole zarówno konkubinatu, jak i małżeństwa. Niezwykle interesująca jest także opowieść „Z prądem” (1882), jej temat to „los kawalera zmuszonego do stołowania się w podrzędnych restauracjach; obsesja złej kuchni jest dominującym motywem”. Potem powstaje przełomowe „Na wspak”, a potem już całkiem inne dzieła, a mianowicie bliska mistycyzmowi trylogia: „W drodze”, „Katedra” i „Oblat”. Wracał w nich poniekąd do naturalistycznej formuły języka i stylu, ale opisując światy wprost przeciwne.

Naczelną cechą indywidualnego charakteru pisarstwa Huysmansa była jego obrazowość. Trzeba więc przyznać, że mogło to mieć swój rodowód w malarskich korzeniach pisarza, którego rodzina pochodziła z Holandii. Liczni jej przedstawiciele byli dość znanymi malarzami, począwszy od XVII wieku. Choć sam J.-K. już pędzlem nie malował, jego proza w pełni malarstwo zastępuje. Najpełniej owa obrazowość prozy Huysmansa objawia się na stronach „Na wspak”, będących prawdziwą kawalkadą opisów. Zastępują one w istocie wszelkie inne preteksty narracyjne, bo nie ma co kryć – historia diuka Jana Floressas des Esseintes zawiera się mocniej w jego konceptach i gustach niż opowiadanych życiowych przypadkach, które nieledwie można policzyć na palcach u rąk.

Zatem dziedzic znakomitej familii i fortuny zarazem postanawia opuścić odziedziczony, rodzinny zamek Lourps, gdzie spędził dzieciństwo, ale gdzie nigdy nie był szczęśliwy obok wiecznie chorej matki oraz nieobecnego i nie zaciekawionego nim ojca. Sprzedaje zamek, a także inne doczesności i w ustronnej podparyskiej okolicy kupuje willę, której urządzanie i zawartość wypełnią całkowicie strony „Na wspak”. Dzięki odziedziczonemu majątkowi ma nieledwie nieograniczone możliwości finansowe i nie waha się z nich korzystać. Zakupuje niezwykłe meble i przedmioty, często o liturgicznym rodowodzie, i zapełnia nimi przestrzeń willi.

Najsławniejszym fragmentem książki jest rozdział IV, w którym opisana zostaje fascynacja diuka Jana żółwiem. Choć intrygujący, zdaje się arystokracie za mało ozdobny, postanawia obić jego skorupę złotą blachą, a następnie wprawić w nią dziesiątki kamieni, których wybór i dobór zajmuje w powieści wiele stron. Kamienie nie mogą być jednak ani przypadkowe, ani banalne. Odpadają zatem diamenty i rubiny, gdyż: „diament spospoliciał, szczególnie od czasu, gdy każdy kupiec nosi go na małym palcu; orientalne rubiny spodlały mniej i jarzą się gorącym ogniem, ale przypominają aż nazbyt czerwono-zielone oczy niektórych omnibusów”. I dalej w podobnym tonie rozprawia diuk Jan o topazach i ametystach, i jeszcze wielu innych, które na uwagę nie zasługiwały. W końcu stworzył swą listę kamieni, które posłużyły do ozdobienia nowej, złotej skorupy żółwia: chryzoberyle, chryzolity, oliwiny, almandyny, uwarowity, cejlońskie kocie oczy, cymofany, szafiryny, hiacynty, akwamaryny, rubiny z Bali i Sundermanii. Tak ozdobiony żółw miał spacerować po wielobarwnych kobiercach i dywanach willi diuka i rzucać w świetle barwne refleksy. Niestety, długo nie pożył pod nowym pancerzem: „Nawykły zapewne do egzystencji nieruchawej, skromnego życia pod ubogą skorupą, nie wytrzymał olśniewającego przepychu, jaki mu narzucono, jarzącego się ornatu, w który go wystrojono, klejnotów, którymi wybrukowano jego grzbiet – niby cyborium”.

Ów opis drogocennego jubilersko gada i jego końca sąsiaduje z najbardziej naturalistyczną i odrażającą sceną powieści, pełną bólu i krwawych plwocin – wizytą u przypadkowego, taniego wyrwizęba, z którym nie trzeba było się umawiać na wizyty. Wyrywając w podłym miejscu ząb des Esseinta, uwolnił go od mąk straszliwych, a zarazem upodlił, może najbardziej w życiu, wtykając mu w arystokratyczne usta swój wskazujący paluch.

A zaraz potem rozpoczyna się niewiele mniej sławny rozdział poświęcony sztuce, malarstwu, Gustavowi Moreau i jego tańczącej Salome. Wyrwany ząb, martwy żółw znikają w zapomnieniu, by ustąpić miejsca mistycznie erotycznie tańczącej żydowskiej księżniczce, która chciała spróbować ust proroka, jak niewiele później napisze Oscar Wilde w swoim dramacie. Na obrazach lewitująca głowa świętego objawia się tańczącej Salome. Zjawa, wizja, fantazmat unosi się przed nią i rozświetla wnętrze, które mieni się „fasetami klejnotów”.

„Na wspak” samo w sobie jest antologią cytatów na najrozmaitsze tematy. Posłużyło też wielokrotnie jako temat dla najrozmaitszych dysertacji naukowych, bo jest prawdziwą skarbnicą, swoistą summą wiedzy i wrażliwości czasów, w których powstało. Niezrównany jest rozdział o orchideach i innych kwiatach, którymi fascynuje się des Esseintes. Albo fragmenty poświęcone literaturze, tej najnowszej, powieściowych rówieśników Huysmansa, ale też rzymskiej, jej wieków późnych, końcowego, już chrześcijańskiego czasu. Pisarz zdaje sprawę ze swoich fascynacji, wiedzy i zainteresowań, i jego dygresje są zazwyczaj nieskończenie ciekawe. Wpadamy w nie jak w przepastne, niekończące się światy, których bogactwa nie przeczuwaliśmy.

Taki właśnie jest niezrównany rozdział o alkoholowych organkach, które wywołują niekończące się obrazy i wizje, doprowadzając do synestezji. Poszczególnym smakom Huysmans przypisywał odpowiednie dźwięki i zanurzał się w nich jak odmętach jakiejś nadświadomości. „[…] każdy gatunek alkoholu odpowiadał, zdaniem diuka Jana, dźwiękowi danego instrumentu. Wytrawne curacao na przykład – klarnetowi, którego śpiew jest kruchy i aksamitny; kummel – obojowi, który wydaje brzmienia nosowe, mięta i anyżek – fletowi o głosie cukrowanym i pieprzowym, piskliwym i łagodnym zarazem, kirsch natomiast, aby uzupełnić orkiestrę, dźwięczy wściekłością trąby; dżyn i whisky smagają podniebienie ostrymi odpryskami kornetów pistonowych i trombonów, wódka i Marc wybuchają z ogłuszającym zgiełkiem puzonów, a w tymże czasie echem gromu odzywają się cymbały i bęben, kiedy w śluzówkę ust grzmoci z rozmachem rakia z Chios i pistacje!”. A to tylko początek, bo pisarz dopiero zaczynał się rozkręcać i owe instrumentacje podniebienia komplikować.

Potraktujmy jednak rozdział synestezyjny nieco utylitarnie i wykorzystajmy go do tego, by w końcu porzucić wzloty duszy i zająć się nieco bardziej przyziemnie sprawami słabnącego i coraz gorzej tolerującego pokarmy ziemskie ciała diuka Jana. Choć jego postać nie wzbudza sympatii, to jednak diuk imponuje pełną idiosynkrazji naturą, wykwitającą przesubtelnieniem i niemocą.

Sporo tu pojawia się dań i przekąsek, a nawet niezwykle skomplikowanych figur z jedzeniem związanych, ale do nich jeszcze dojdziemy w swoim czasie. Niestety z wielkim żalem muszę donieść, że żaden z XVI rozdziałów nie został poświęcony w całości jedzeniu. I wypada nam tylko bardzo tego żałować, bo na pewno byłby niezrównany, tak jak te poświęcone innym dziedzinom, i bez wątpienia przeszedłby do kanonów „Literatury od kuchni”. Może jednak zbyt wiele uwagi poświęcił jedzeniu we wspomnianej opowieści „Z prądem”, i w „Na wspak” nie chciał już do niego wracać.

Bodaj pierwsza wzmianka jest lekka i prawie promienna. Brzmi tak: „odzyskawszy chwilowo apetyt, tak przeciwny jego naturze, maczał grzanki, posmarowane nadzwyczajnym masłem, w filiżance herbaty, nienagannym melanżu Si-a-Fayoum, Mo-you-tann i Khansky, gatunków żółtych, sprowadzanych specjalnie drogą lądową z Chin przez Rosję”. O żadnej z tych herbat nigdy nie słyszeliśmy, a smaku nadzwyczajnego masła pewnie sobie nie jesteśmy w stanie wyobrazić i niech już tak pozostanie.

Natomiast w rozdziale XI diuk Jan odbywa jedyną w swoim rodzaju daleką wyprawę. Stała się ona także przedmiotem zainteresowania Alaina de Bottoma, który w „Sztuce podróżowania” poświęcił jej osobny fragment. Wśród potwornej pluchy arystokrata postanawia odbyć podróż do… Anglii. Kraje ciepłe go nie pociągały nigdy. Ubrawszy się w uszyte w Londynie ubrania i buty, wyglądając jak rodowity Anglik, udał się po bedeker na ulicę Rivoli i do „Bodegi”. Był to lokal zasobny we wszystkie rodzaje win, ale nie tylko, rzecz jasna. „W alejce wiodącej szpalerem beczek, […] między opłotkami krzeseł ciągnęły się stoliki – zastawione koszykami pełnymi herbatników Palmersa, ciastek słonych i kruchych, talerzami, na których piętrzyły się cieniutkie plasterki mięsiw i sandwicze w mdłych powłokach tające piekielne musztardowe synapizmy – aż do końca piwnicy obwarowanej innymi okseftami: każdy z nich dźwigał na ciemieniu małą baryłeczkę leżącą poziomo”.

Zamówił porto, a potem amontillado. Wokół niego żłopali Anglicy, nie wzbudzali jego entuzjazmu. Wypijali szampany, których marki do dziś świetnie się mają, ujawniając dobitnie, że szampański interes miał i ma się doskonale. Zatem zaczynając od Perriera i Roederera, Heidesicka i Mumma, a na Dom Perignonie kończąc, wszystko pozostaje bez zmian, dziwić może nieobecność wszędobylskiej jejmość wdowy Cliquot. Stamtąd dotarł w okolice dworca, ale zanim wsiadł do pociągu, postanowił wstąpić do tawerny, angielskiej, rzecz jasna, by posilić się przed podróżą.

„Des Esseintes […] wszedł do długiej sali bez złoceń, […] podzielonej przepierzeniami na serię przegródek podobnych stajennym boksom; w owej sali […] wznosiły się na kontuarze obok szynek uwędzonych, aż do barwy starych skrzypiec, homarów pomalowanych minią, marynowanych makreli obłożonych plasterkami surowej marchwi, cebuli i cytryny, wiązkami lauru i tymianku, obsypanych jałowcem i grubym pieprzem, a pływających w mętnym sosie”. Diuk zajął jeden z przedziałów i u wyfraczonego kelnera zamówił: zupę z wołowych ogonów, „zawiesistą i aksamitną, zarazem tłustą i tęgą; po czym, przestudiowawszy listę ryb, poprosił o haddok, rodzaj wędzonego sztokfisza, który wydał mu się godzien uwagi, a że widok obżarstwa bliźnich wywołał w nim wilczy głód, zjadł rostbef z kartoflami, i wlał w siebie dwie kwarty ale, ekscytując się piżmowatym smaczkiem krowiarni, jaki wydziela to piwo delikatne i bladozłote. Głód jego zaznawał satysfakcji; pokosztował niebiesko żyłkowanego sera ze Stilton, łagodnego, lecz i nasyconego goryczką, podziobał ciastko rabarbarowe i dla odmiany ugasił pragnienie porterem, owym piwem czarnym, w którym czuć syrop lukrecjowy oczyszczony z cukru”. To ostatni tak wielki posiłek w życiu przerafinowanego arystokraty, prosty, a więcej angielski. Był to zarazem kres jego dalekiej, angielskiej wyprawy, zakończonej przy stoliku w tawernie. Wystarczyło londyńskie ubranie, bedeker, wyspiarski posiłek i wspomnienia własne, dopełniające obrazu podróży i sięgające jej kresu zarazem. Myśl o ludziach, zatłoczonej kasie i bagażach zniechęciła ostatecznie podróżnika. „W sumie doświadczyłem tego czego chciałem doświadczyć i obejrzałem to, co chciałem zobaczyć”.

Gdy diukowi zaczęły przeszkadzać nawet zapachy jedzenia, przypomniał sobie o podkarmiaczu, czyli urządzeniu, które na parze miało wyciągać z mięs i warzyw ich życiodajne soki. Nabyte w Paryżu „cenne utensylium” przez chwilę posłużyło choremu: „osobiście pouczył kucharkę, w jaki sposób pokrajać rostbef na drobne kawałeczki, na sucho wrzucić je do cynowego kociołka, dodając trochę porów i marchwi, następnie przyśrubować pokrywkę i gotować wszystko na parze przez cztery godziny. Kiedy minął ten czas, należało wycisnąć włókna mięsa i wypić łyżkę cieczy błotnistej i słonawej, która osiadła na dnie kociołka. Czuło się wtedy w przełyku jak gdyby ciepły szpik, jak gdyby aksamitną pieszczotę. Ta esencja pokarmu zatrzymywała kurcze i mdłości wywołane pustką, a nawet instygowała żołądek tak, iż nie odmawiał już przyjęcia paru łyżek zupy”.

Jednak i ten cudowny wynalazek nie na długo wystarczył. Żołądek odmawiał całkowicie współpracy. Pozostało przyjmowanie bulionu odwrotną stroną niż zwykło się to czynić – wlewki doodbytnicze. Przepisane z medyczną wprost dokładnością miały wrócić siły obumierającemu arystokracie. Nawet przez czas pewien jeszcze go bawiły i pozwalały się bawić różnorakimi składnikami, które w skład irygatorów mogły wchodzić. Marzył także o przyjmowaniu w ten sam sposób alkoholu, by się do życia i apetytu tak pobudzić. Nie na wiele to wszystko się zdało.

Ozdrowieńczy zapis lekarza wyglądał następująco:
Tranu ze sztokfisza                        20 gramów
Herbaty wołowej                             200 gramów
Wina burgundzkiego                     200 gramów
Żółtko                                                szt. 1

Przez chwilę było lepiej, ale niepowstrzymane musiało przyjść. Dla takiego przerafinowania znikąd ratunku.

Można ten recepturalny zapis przepisowych proporcji potraktować nieco przewrotnie, jako kolejną, tym razem literalną propozycję „Literatury od kuchni”. Jednak tym razem przyznaję – niemoc i niechęć udzieliły się także autorowi, który postanowił skorzystać ze swojego autorskiego przywileju i nie podać przepisu ani na sztokfisza, ani na rostbef, ani nawet na ciastko z rabarbarem. Niemoc zwyciężyła chwilowo moc. Śmiertelna dekadencja zgarnęła swoje literackie żniwo.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.