LITERATURA OD KUCHNI:
Stręczyciel codzienności

Bogusław Deptuła

Ze „Stręczycielem idei” Kornhausera sprawa jest dość skomplikowana. Literatura chyba na tych stronach się nie schroniła, ale pozostał dość niezwykły dokument czasów, w których została napisana. Na dodatek jedzenie jest tu prawdziwą obsesją narratora

Jeszcze 4 minuty czytania


Tytuł tej powieści obiecuje więcej niż dostarcza, ale przyznać można, że w 1980 roku mógł się wydawać naprawdę intrygujący.
„Stręczyciel idei” Juliana Kornhausera napisany został w 1976, ukazał się jednak dopiero w 1980 roku. Bezcenna jest staromodna stopka. Powiadamia między innymi, że: „Wyd. I. Nakład 10 000 + 283 egz. […] Papier druk. mat. kl. III, […] Oddano do składania 18 X 1978. Podpisano do druku 25 II 1980. Druk ukończono w marcu 1980”.

Zawsze je czytałem. Te nieprzewidywalne nakłady... Papieru i tak zawsze było za mało, i nieodmiennie lichego, trzeciego lub czwartego gatunku. Dziwna gra z pisarzem, czytelnikiem, czasem, pamięcią, historią, trwaniem, przemijaniem. Czy Dobraczyński, Putrament, Żukrowski przeżyją dzięki wielkim nakładom, czy znikną z pokładu pamięci jako autores minores, przegrywając z Białoszewskim, Konwickim czy Wojdowskim? Ta sprawa pozostawała wówczas nierozstrzygnięta. Dziś już łatwiej ustawiać niewzruszone przekonania o wielkościach, tych prawdziwych i tych urojonych.

rys. Malwina KonopackaNatomiast ze „Stręczycielem idei” Kornhausera rzecz jest o wiele bardziej skomplikowana. Literatura chyba na tych stronach się nie schroniła, ale pozostał dość niezwykły dokument czasów. Opisując studenckie protesty z połowy lat 70., które są narracyjnym tłem powieści, Kornhauser skazał się mimowiednie na kłopoty z cenzurą, które w jakimś sensie przeterminowały tę powieść. Sięgam po nią tym chętniej, że mogę odnaleźć sugestywny obraz jedzeniowej nędzy epoki gierkowskiej. O ile powieściowy debiut Kornahausera – „Kilka chwil” – był dziełem prawdziwego intelektualisty, który jedzenia nie dotykał, o tyle w „Stręczycielu idei” staje się ono prawdziwą obsesją narratora.

Już na 25 stronie znajduje się niezwykle rozbudowany opis kolacji, którą sobie przygotował. Można z niego wnosić, że podobnie wyglądały i inne jego kolacje, czy szerzej pisząc: posiłki, choć przykładów na to na kartach „Stręczyciela idei” już nie znajdujemy. Opis niekrótki, ale bezcenny dla rekonstrukcji tamtego czasu i jego smaku.

Zatem: „Robię kolację, jak zwykle dość skromną, głównie z lenistwa. Wysuwam blat z kredensu, wyciągam pół bochenka chleba zakopiańskiego za 3 zł 30 gr., z szufladki nóż, z lodówki masło i słoik ogórków konserwowych. Z piecyka biorę półlitrowy garnuszek, nalewam do niego wody, wkładam dwa jajka, które wyjąłem z papierowej torebki, zapalam gaz. Garnek z mlekiem przesuwam na drugi palnik, podpalam, wyjmuję z szafki kawę „Inkę”, nasypuję trochę do filiżanki. Kroję chleb, jedną, potem drugą kromkę smaruję masłem. Ponieważ masło jest prosto z lodówki, z trudem daje się rozsmarować. Tymczasem zagotowało się mleko, wyłączam gaz, nalewam do filiżanki z „Inką”, wsypuję dwie łyżeczki cukru, mieszam. Jajka skaczą w wodzie, obijają się o ścianki garnuszka, po chwili gaszę płomień, wyjmuję każde jajko z osobna na łyżeczce, wsadzam je pod kran, aby ochłodzić zimną wodą. Następnie rozbijam łyżeczką skorupkę i wlewam do szklanki zawartość. Skorupy kładę na blacie, do jajka dodaję sól, pieprz i trochę pokrojonego czosnku. Wszystko razem mieszam. Biorę do prawej ręki talerz z chlebem, do lewej szklankę z jajkami, wnoszę to do pokoju i stawiam na stole. Wracam, biorę kawę i jeden ogórek nabity na widelec. Zabieram się do jedzenia. Najpierw gryzę kawałek chleba rozkoszując się świeżym masłem, trochę zimnym, potem wybieram łyżeczką jajko, czując jego słony i pieprzny smak. Kiedy połykam to wszystko razem, sięgam po kawę, piję, ale nie łapczywie, powoli, jakby ze wstrętem. Ponawiam wszystkie czynności kilkanaście razy. Ogórek jem na końcu”.

Zadziwiająca jest pedanteria tego kolacyjnego studium, które, mimo pewnej irytacji, mnie wzrusza. Też pijałem kawę „Inkę”, z filiżanki, jedynej, jaka nie została wytłuczona ze ślubnego serwisu moich rodziców. Jajka w szklance uwielbiałem – czy to w warszawskim „Nowym Świecie”, czy krakowskim „Noworolu”, mieli specjalne naczynia z gorącą wodą, w które wstawiano szklankę z jajem i które nie pozwalało im wystygnąć. Jajka na miękko nadal, i nieodmiennie, pozostają śniadaniowym ideałem, jednak na kolację pewnie wybrałbym omlet lub jajecznicę – są solidniejsze, bardziej wieczorne. Ekstrawagancją wielkiej miary wydaje mi się wkrawanie do jajek w szklance czosnku. To brzmi jakoś bałkańsko, choć nie mam najmniejszego pojęcia, czy w istocie właśnie tak jada się jajka na miękko na Bałkanach. Może piszę o tym tak dlatego, że wiem, że Kornhauser jest znawcą literatury dawnej Jugosławii, przekładał z serbskiego i być może tam zapoznał się z takim sposobem podawania i jedzenia jajek. I jeszcze ten konserwowy ogórek, wyszydzany wielokrotnie przez znawców i smakoszy, choć do jajek pasuje niezbyt, mnie jakoś specjalnie nie razi. Może potrzebne było swoiste oczyszczenie, przerywnik, mocniejszy smakowy akcent. Kiszony ogórek nie byłby lepszy, a jeśli ktoś musi przekąsić czymś mocniejszym, to nie da mu się tego z głowy wyprowadzić – i trudno.

Jednak narrator ma coś z prawdziwego smakosza. Świadczy o tym smak owego zimnego masła na chlebie, dodanie czosnku, a po chwili jeszcze zjawia się taka oto kolacyjna koda: „Wracam do kuchni zapalając w niej światło, które poprzednim razem zgasiłem, otwieram kredens, wyciągam kawałek makowca, ale jakiś taki nieszczęsny kawałek, bo już prawie zupełnie pozbawiony maku. Wkładam go od razu do ust, miętoszę zębami, popijam ciepłym mlekiem wprost z garnka”. Może i wszystko to bardzo proste, ale zarazem autentyczne i łatwe do wyobrażenia.

Dwie strony dalej jest opis zakupów w PRL-owskim stylu, których już nikt nie pamięta, bo lepsze zdaje się najbardziej zażartym wrogiem gorszego. Po co to wszystko pamiętać, skoro nie ma takiego obowiązku i można mieć nieskończone pretensje do czasów i rządów, w których obecnie przyszło żyć. Po co chwalić pełne półki, skoro stały się codziennością, nie ma w tym nic heroicznego czy malowniczego. Sytość jest mało poetyczna, niedopełność o wiele bardziej intrygująca. Dlatego przydaje się Kornhauser, z jego pedanterią opisu nie pozostawiającą żadnych złudzeń.

„Kupuję na rogu Szczepańskiej i Rynku dwa precle, od razu je pożeram, zaglądam do delikatesów, potworne kolejki, myślę, pewnie przywieźli wędlinę, patrzę, ale nie ma żadnej kiełbasy, są parówki, stanę, myślę, i kupię te parówki, bo nic nie mam w domu. Wyciągam «Trybunę» z kieszeni, czytam wiadomości sportowe, artykuł Misiornego o premierze w Teatrze Wybrzeże, sztuka głęboko zaangażowana w sprawy ludzi pracy, aha, kawałek precla uwiązł mi w gardle. Trzęsę się od kaszlu, torebka z kupionymi jajkami wyraźnie mi przeszkadza, wkładam ją do drugiej kieszeni, wycieram chusteczką usta, ekspedientka tłumaczy, spokojnie, że towar będzie za pół godziny, nie ma co się gorączkować. Stal Mielec nie ma szans. Lato bez formy. Kasperczak odczuwa ból kolana. Parówki znikają w zastraszającym tempie, chyba nie dostanę, myślę. Podchodzę do starszej pani, która zajmuje dobre miejsce, i proszę, żeby mi wzięła trzy parówki. Ale już mnie usłyszeli z tyłu, panie, panie, tylko bez takich sztuczek, my też stoimy, co pan myśli, każdy chce dostać, no już dobrze, dobrze, mówię, idę na swoje miejsce. Wreszcie jestem przy ladzie, opieram się o nią. «Trybunę» wkładam do kieszeni, kończę jeść drugiego precla, parówek już mało, ale kilka osób przede mną wzięło konserwy tyrolskie, więc może wystarczy. Wystarczyło, kupiłem trzy parówki, zapłaciłem około trzydziestu złotych, psiakrew, ale to kosztuje, poprosiłem o torebkę papierowa, ale nie mieli. Parówki rozłaziły mi się, wyślizgiwały z ręki, wsadziłem je do «Trybuny», szczelnie owinąłem, włożyłem pod pachę i szczęśliwy wyszedłem”.

A potem trzy parówki kolejno zjedzone nocą, może to była chwila prawdziwego konsumpcyjnego szczęścia – tylko czy z musztardą? Dla mnie parówki są raczej transporterem musztardy, ale co kto lubi, ja lubię właśnie tak. Akurat musztarda zawsze była, więc z zaspokojeniem tego fantazmatu nie było najmniejszych problemów. Co gorsza, uwielbiałem musztardę i jadłem ją bardzo chętnie, z chlebem posmarowanym masłem, podczas gdy niedobory cukru zaspokajałem, wyjadając dżem wprost ze słoika i też było pięknie. Obie rzeczy doprowadzały moją matkę do szału. Nieważne, liczy się to, że było smacznie, choć dziwacznie.

Narrator „Stręczyciela idei” zjada pasztetówkę, ale ten fakt jest swoistym przerywnikiem w dość nieoczekiwanym wywodzie: „Muszę mocniej się włączyć, bardziej obserwuję, niż działam, trzeba to zmienić. Idę do kuchni, kroję chleb, smaruję jedną kromkę masłem, wyciągam pasztetową, rozsmarowuję ją, siadam ponownie przy stole. Załóżmy, że każdy myśli tak jak ja. Jeśli tak jest, wszystko się prędzej czy później zawali. Trzeba być aktywnym, a to znaczy przejawiać inicjatywę”. Jest też wywołana z niepamięci dziwna rybna alternatywa dla mięsa: „Jadłeś polędwicę bosmańską?, pyta mnie, jest na Karmelickiej w sklepie rybnym, drogi jak szynka i słone. Yhm, jak cholera słone, mówi Janusz, który leży na dwóch stołkach i drzemie”. Polędwicę bosmańską pamiętam, dokładnie tak samo jak ją Kornhauser opisuje, droga i słona, ale pyszna na kromce bułki grubo posmarowanej masłem. Może miała w sobie coś z nieobecnego łososia, albo obietnicy czegoś rybnie lepszego. W domu jej zwolennikiem był mój brat, matka uważała, że to za drogie, a ojciec nieodmiennie powtarzał wierszyk z lat 50.: „Jedzcie dorsze, tylko gówno gorsze”.

Kornhauser zderza opisy – dobrze wie, co powinno się w nich znaleźć, a co nie, gdzie przebiega cienka czerwona linia między akceptowanym a nie drukowalnym. W tych realiach jest jednak zarazem bardzo dużo obserwacji otaczającego świata, który był kompletnie chory, choć chciał wszystkich upewnić, że jest jak najbardziej normalny, oczywisty i sprawdzalny. „Siedzę przy stole, słucham Bacha, przecieram oczy, bez przerwy myślę, na stole książki, Benjamin, Wolter, Sobolew, na krześle przy piecu suszą się dżinsy, jedna nogawka zawieszona w powietrzu, zapach jabłek, lampa zapalona, na niej szczotka do ubrania, nożyczki, kubek, kartka papieru. Czytam kwit przyjęcia bielizny do prania nr 2828, należność płatna z dołu, ekspres, 4 ręczniki, 3 ściereczki, 2 serwetki, 1 obrus, łącznie 82 złote”. Dobrze, że nazwa pieniędzy jeszcze przez chwilę pozostaje ta sama, bo daje nam dziwaczne poczucie trwania w tym samym od lat, ale i to się zmieni nieodwracalnie.

Historia dla powieści Kornhausera nie była najłaskawsza: nie wyszła wtedy, kiedy powinna, a gdy w końcu się ukazała, zmiotła ją historia, bo zdarzyły się rzeczy, które kiedy była pisana wydarzyć się nie mogły. Stały się za chwilę. „Druk ukończono w marcu 1980”. Prawdziwe zmiany zaczęły się kilka miesięcy później.
Drobiazgowe opisy to był swoisty oręż literacki „pokolenia ’68”, do którego Julian Kornhauser również należał. Przytrzasnąć rzeczywistość i dać jej świadectwo. Jedno mnie nieodmiennie zadziwia w tej książce: brak przeczucia, że coś jednak może się zmienić. Podawanie cen, tak jakby na zawsze miały pozostać aktualne, trochę musi dziwić, choć rozumiem dokumentacyjny zamysł i swoistą prawdę czasu. Wiele z tego w zmetaforyzowanej formie można znaleźć w wierszach Kornhausera z lat 70., których tytuły i dziś nie zostawiają wątpliwości, że działała tu jakaś schizofrenia rzeczywistości, czy jak tego chciał Kazimierz Brandys, „Nierzeczywistość”: „Nastanie święto i dla leniuchów” (1972); „W fabrykach udajemy smutnych rewolucjonistów”, „Zabójstwo” (1973); „Stan wyjątkowy”, „Zjadacze kartofli” (1978); „Zasadnicze trudności” (1979); wreszcie zaczynający nową dekadę tom o nieco bardziej optymistycznym tytule „Hurrraaa!” (1981).

Zastanawiając się nad przepisem, który pasowałby do „Stręczyciela”, sięgnąłem po jeden z bardzo licznych poradników jedzeniowych z lat realnego socjalizmu. Stosowne wydały mi się „Przekąski zimne i gorące” Barbary Bytnerowiczówny, mam „wydanie III z 1981, nakład 30 000+250, papier druk.  kl. VII”. Drukarski papier kl. VII nie najlepiej znosi upływ czasu, jest właściwie brązowy, a byle jaki klej sprawił, że całość rozpadła się już na mniejsze części. I tak nie zmienia to faktu, że bardzo lubię te książki, zapis dziwnej wiedzy z tamtych lat.
Przepisów w niej dziesiątki – jedne się nieco przeterminowały, inne wciąż mają zastosowanie i należą do bardzo podstawowego kuchennego repertuaru, który każdej/każdemu w kuchni się przydadzą. By jednak pozostać w kręgu posiłków wspomnianych u Kornhausera, ograniczę się do pomysłów na jajka i parówki, i na pasty – królowe tamtych lat. Mam tylko obawę, że szanownym czytelnikom moje propozycje wydadzą się mało atrakcyjne. Trudno, mnie się wciąż wydaje, że dobrze zrobiona pasta jajeczna, zawsze może być kanapkowym przebojem.

Bytnerowiczówna podaje dwa przepisy na pastę jajeczną, ale oba są w moim pojęciu nieortodoksyjne – w pierwszym dodaje utarty seler i marynowane grzyby, w drugim majonez zastępuje masłem.

Podaję zatem moją wersję:

Pasta jajeczna podstawowa

4 jaja ugotowane na twardo
2 łyżki majonezu
1 łyżeczka musztardy
Sól, pieprz, szczypiorek lub koperek
– jajka rozgnieść w misce
– doprawić solą i pieprzem, wymieszać
– dodać majonez i wybraną zieleninę
– podawać na kanapce z pumpernikla
– albo przeciwnie z białej bułki, jeśli taka wola

Taką pastą można napełnić wydrążone surowe pomidory, albo spody kruchych, wytrawnych babeczek lub ptysiów. Mnie zawsze smakuje, ale pewnie jest cały zastęp tych, którzy jej nie tkną.

W „Przekąskach zimnych i gorących” jest także sporo innych przepisów na potrawy z jaj. Oraz sporo przepisów na zastosowanie parówek w formach bardziej wyszukanych: w sosie musztardowym lub korniszonowym, smażone z boczkiem i serem, smażone. Mnie spodobał się ten ostatni, bo jest bezpretensjonalny, a co więcej – spełnia dobrze mój ideał w podejściu do parówek, czyli zjedzenie jak najwięcej musztardy przy tej okazji.

Podaję za Bytnerowiczówną:

Parówki smażone

Parówki (po 1-2 na osobę) naciąć z obu końców na krzyżma długość ok. 1-1 ½ cm. Smażyć w głębokim tłuszczu. Pod wpływem wysokiej temperatury końce parówek rozkładają się tworząc rozetkę. Podawać z ostrymi sosami i musztardami.

No i pięknie! Bywa nieraz, że parówka najlepszym przyjacielem głodnego jest! Przyznaję, że znacznie okroiłem problematy zawarte w powieści Juliana Kornhausera. Intelektualne przygody młodego człowieka, który czyta, pisze esej o poezji Paula Celana, ma rozterki miłosne i przyjacielskie, no i polityczne oczywiście także, w niniejszym tekście nie znalazły się jako przekraczające jego rozmiary.

Na koniec tylko jeszcze wyjaśnienie, skąd wziął się tytuł – wieloznaczny, i właśnie miał być. Kornhauser, który i w wierszach, i w prozie zawsze interesował się także sztukami plastycznymi, trafia w Krakowie na wystawę dziś niezbyt cenionego rzeźbiarza Mariana Kruczka, a tam na rzeźbę zatytułowaną „Stręczyciel idée fixe”. Idee – to zawsze brzmi pięknie, ich stręczenie – znacznie mniej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.