BOGUSŁAW DEPTUŁA: Biblioteka Mieczysława Porębskiego, przekazana przez profesora w darze MOCAK-owi, była bardzo ważnym miejscem w Krakowie. I ciągle nim pozostaje, choć już w innej lokalizacji – trochę podobna, a trochę różna od tej, którą znaliśmy. Myślę, że nasze spotkanie może być potwierdzeniem tego, jak niesamowitym miejscem ona była i jest.
Chciałabym, żeby na początku powiedział coś Jurek Porębski. Co prawda nie chciał nic mówić, ale może jednak się zdecyduje... Tym bardziej, że kiedy się umawialiśmy na spotkanie, wyszło na jaw, że jest to tylko jedna z trzech bibliotek Mieczysława Porębskiego, oraz że są takie książki, z którymi profesor się nie rozstaje. Jurek miał się dowiedzieć, o które książki chodzi. Udało się?
JERZY PORĘBSKI: Nie, to się zmienia. A jeśli chodzi o bibliotekę, wszystko zaczęło się dawno temu. Ojcu zależało na tym, żeby jego zbiory się nie rozproszyły i żeby gdzieś znalazło się na nie miejsce. Wiele lat temu rozmawiał o tym z Maszą Potocką. Nie wiem, jakie miał wtedy plany, w każdym razie chciał, żeby biblioteka stanowiła całość. Często się przemieszczał między Warszawą, Krakowem a Ustroniem, we wszystkich tych miejscach pracował. W związku z tym biblioteka mimowolnie zaczęła się rozpraszać. Jej najważniejszy trzon zawsze jednak pozostawał w Krakowie.
Jak natomiast powstała inicjatywa przeniesienia biblioteki do muzeum? Zgłosiła ją Masza. Pomysł wydał nam się zasadny, tym bardziej, że ojciec już od jakiegoś czasu z niej nie korzystał. Rzadko bywał w Krakowie, kursując głównie między Ustroniem a Warszawą. Przyszło mi wtedy do głowy, że ta biblioteka bez obrazów nie będzie prawdziwa, w związku z tym zaproponowaliśmy, żeby razem z książkami przyjechały też obrazy. Właściwie nie można inaczej myśleć o tej przestrzeni. Tym sposobem biblioteka ojca znalazła się tutaj, na Lipowej.
Wokół biblioteki
prof. Porębskiego
Rozmowa jest zapisem debaty dwutygodnik.com oraz MOCAK, która odbyła się w Krakowie 13 czerwca 2011 roku. Jej tematem była biblioteka prof. Mieczysława Porębskiego, która z jednej strony jest stałym eksponatem krakowskiego muzeum, z drugiej ma stać się możliwym miejscem pracy dla odwiedzających, studiujących, piszących...
dwutygodnik.com był patronem medialnym wydarzeń w MOCAK.
BD: Myślę, że to połączenie książek i obrazów dawało napęd profesorowi, że duże znaczenie miało dla niego obcowanie z dziełami sztuki i przebywanie wśród obrazów zaprzyjaźnionych artystów, o których pisał, którymi się zajmował, którzy nieodmiennie go inspirowali i którym on też wiernie towarzyszył w swoich tekstach.
Poproszę teraz Tomka Fiałkowskiego o coś... niezobowiązującego.
TOMASZ FIAŁKOWSKI: Myślę, że to będzie zupełnie niezobowiązujące. Cieszę się, że wspomniałeś o osobach znajdujących się na sali, bo siedząc za tym stołem czuję się trochę „pars pro toto”. Na sali są moje młodsze koleżanki i koledzy, którzy również studiowali historię sztuki. Niektórzy bywali znacznie częściej niż ja na ul. Słowackiego i pozostali przy sztuce, podczas gdy ja zabrałem się za literaturę. Niemniej, spotkanie z profesorem Porębskim podczas studiów było dla mnie czymś bardzo ważnym.
Według mnie biblioteka jest w pewnym sensie odzwierciedleniem osobowości właściciela. Miałem szczęście przeżyć kilka niezwykłych inicjacji bibliotecznych. Najpierw trafiłem do biblioteki Marii Podrazy-Kwiatkowskiej i Jerzego Kwiatkowskiego, znakomitych literaturoznawców. Potem była biblioteka Eli i Andrzeja Banachów, zwłaszcza w ich domu letnim w Wittowie. A wkrótce po studiach poznałem bibliotekę Mieczysława Porębskiego. Wszystkie te trzy biblioteki miały pewną wspólną cechę: sposób ich aranżacji odzwierciedlał pasje właścicieli. Wszystkie łączyły też książki i sztukę. Bardzo się cieszę, że biblioteka Mieczysława Porębskiego ocaleje, chociaż kiedy zajrzałem przez szybę, zauważyłem, że wszystko jest tu zbyt uporządkowane. Niepokoi mnie zwłaszcza zupełnie pusty stół roboczy...
Biblioteka Mieczysława Porębskiego
w MOCAK-u
BD: To ma być miejsce do pracy.
TF: W takim razie mam nadzieję, że ci, którzy przyjdą pracować, stosownie je zabałaganią.
BD: Skoro mówimy o znaczeniu biblioteki jako miejsca dla intelektualisty podstawowego, poproszę Ryszarda Krynickiego, żeby powiedział, czym dla niego jest biblioteka.
RYSZARD KRYNICKI: Ogromnie cieszę się, że w MOCAK-u znalazła się biblioteka Mieczysława Porębskiego, bo mam poczucie, że wiele wspaniałych bibliotek polskich pisarzy, artystów, ludzi kultury ulega rozproszeniu. Przed wieloma laty na aukcjach bibliofilskich pojawiały się książki ze zbiorów Juliusza Wiktora Gomulickiego, wielkiego bibliofila. Zaczęły się pojawiać już za jego życia, więc najwyraźniej on sam nie wierzył w to, że jego biblioteka zostanie zachowana w całości – to wielka szkoda. Zbiory, które mają więcej szczęścia, trafiają często do dużych bibliotek, ale tam również ulegają rozproszeniu. Najczęściej jest tak, że biblioteka wśród zbiorów jej podarowanych szuka książek, których nie posiada, reszta traktowana jest jako dublety. Na przykład w Krakowie istniała wspaniała biblioteka Adama Włodka, bibliofila, który chyba jako jedyny w Polsce posiadał tak bogaty zbiór druków awangardowych z dwudziestolecia międzywojennego. Wisława Szymborska podarowała je Bibliotece Jagiellońskiej i tam się rozproszyły. W Niemczech biblioteki mają więcej szczęścia dzięki archiwum w Marbach, gdzie znajduje się między innymi biblioteka Paula Celana. Dla badaczy jego twórczości ma ona ogromne znaczenie, ponieważ książki, które się w niej znajdują, często wyjaśniają tajemnice trudne do rozwiązania w jego poezji.
Bardzo się wiec cieszę, że biblioteka Mieczysława Porębskiego znalazła swoje miejsce i że kolekcji książek towarzyszy kolekcja obrazów, która – mam wrażenie – jest nawet pełniejsza. Ten zbiór ma ogromne znaczenie, bo jak wiadomo, MOCAK gromadzi sztukę najnowszą. A w tej prywatnej, pięknej kolekcji obrazów znajdują się prace artystów Porębskiemu najbliższych, wszyscy oni są klasykami polskiej sztuki nowoczesnej, jednocześnie są to bardzo często ich najlepsze prace.
BD: Rzeczywiście, wśród tych obrazów są prawdziwe emblematy polskiej sztuki powojennej, jak rysunki baletów Tadeusza Brzozowskiego czy dwa niesamowite obrazy Nowosielskiego. Znaczenie tej kolekcji jest niewiarygodne.
RK: Jest tam też praca samego Mieczysława Porębskiego, który przecież od studiów artystycznych zaczynał.
BD: Jest też portret zrobiony z punkcików przez Ryszarda Winiarskiego. Stąd wzięła się zresztą książka „Tessera” – jest to nazwa techniki mozaikowej – miał się na nią złożyć wielostronny portret profesora.
Poproszę teraz profesor Marię Poprzęcką, żeby opowiedziała o Mieczysławie Porębskim jako historyku sztuki.
MARIA POPRZĘCKA: Chciałabym najpierw odnieść się do tego, co mówił pan Ryszard Krynicki o zagrożonych bibliotekach. Otóż wydaje mi się, że biblioteki historyków sztuki są w dosyć szczęśliwej sytuacji. W Warszawie mamy Stowarzyszenie Historyków Sztuki na Starym Mieście, gdzie znajduje się kompletna biblioteka profesora Jana Białostockiego, która obok biblioteki Mieczysława Porębskiego była najcenniejszą polską prywatną biblioteką „historyczno-sztuczną”. Znajduje się tam również biblioteka Witolda Krassowskiego, wybitnego historyka architektury polskiej. Obie są zabezpieczone przed rozpłynięciem się w antykwariatach, na aukcjach, czy w wielkich bibliotekach.
Teraz chciałabym powiedzieć parę słów o Mieczysławie Porębskim jako historyku sztuki XIX wieku, bo wydaje mi się, że o ile jako krytyk, towarzysz artystów i „dwudziestowiecznik”, jest znany bardzo dobrze, zniszczenie jego galerii w Sukiennicach świadczy o tym, że wciąż nie jest postrzegany jako historyk sztuki XIX wieku. Sięgnęłam do bibliografii profesora, dostępnej w dwóch różnych miejscach: „Tessera” obejmuje materiały od 1946 roku do jego jubileuszu 60-lecia w 1981 roku, zaś tom „Mistrzowi” przygotowany 10 lat temu przez kolegów z Krakowa zawiera bibliografię do 2001 roku.
Biblioteka Mieczysława Porębskiego w MOCAK-u
W tej drugiej bibliografii, obejmującej ponad trzysta pozycji, więcej niż trzydzieści dotyczy wieku XIX. Wszystkie z nich to duże teksty albo książki. Pierwsza znacząca praca Mieczysława Porębskiego dotycząca wieku XIX została napisana w 1953 roku, kiedy z inicjatywy Juliusza Starzyńskiego, wtedy twórcy Instytutu Sztuki PAN, odbyła się niebywale wystawna konferencja naukowa. Jej pierwsza odsłona miała miejsce w Warszawie (potem przeniosła się na Wawel) i została urządzona w stulecie urodzin Jana Matejki. Po konferencji wydano opasłą publikację. Tam właśnie znalazł się artykuł Porębskiego o Matejce i tekst Starzyńskiego, który wprowadził pojęcie „Wielki budowniczy świadomości narodowej”. Dzięki temu możemy obserwować, czego dokonali Starzyński z Porębskim, żeby uratować spuściznę Matejki, który był pierwszy do skreślenia z kanonu PRL-owskiego. To pierwszy tak duży tekst Porębskiego dotyczący nie tyle wieku XIX, ile konkretnie Matejki. Po stosownych przemianach stał się on zaczynem jego doktoratu, który z kolei, znowu po stosownych przemianach (bo czasy się zmieniały szybko), przyjął formę książki „Malowane dzieje”. Wychowało się na niej kilka pokoleń historyków sztuki. Warto zwrócić uwagę na to, że dzięki Mieczysławowi Porębskiemu zaistniało całe pokolenie badaczy XIX-wiecznego polskiego malarstwa, takich jak Jarek Krawczyk, Waldek Okoń, Henryk Słoczyński, którzy dokonali całkowitej przemiany w interpretacji zarówno Matejki, jak i całej polskiej sztuki XIX wieku.
Wydaje mi się, że przede wszystkim swoimi dwoma artykułami o Arturze Grottgerze Mieczysław Porębski pokazał, że sztuka ta, która była widziana jako coś absolutnie anachronicznego, historycznie minionego, jest znakomitym materiałem do sprawdzenia pewnych, często radykalnych, postaw metodologicznych. Oczywiście na pierwszym miejscu należy wymienić pracę o „Polonii” Grottgera, która dla Mieczysława Porębskiego stała się materiałem do sprawdzenia możliwości analizy semiotyczno-strukturalnej w odniesieniu do dzieła wizualnego. Profesor podszedł do zadania z pełnym entuzjazmem i zaufaniem. Nie wyszło, bo w sztukach wizualnych nie ma struktur analogicznych do struktur językowych. Dla nas, startujących w życie naukowe w początkach lat 70., był to tekst kluczowy, ponieważ ikonologia, którą wdrażał nam Białostocki, wydawała nam się troszkę passe. Drugi artykuł, znajdujący się w„Interregnum”, był mniejszy, wycofany z tak radykalnych propozycji metodologicznych.
Ponadto Porębski pokazał, że i Matejko i Grottger, którzy z wielkim trudem wydobywali się z pogardy, jaką zostali otoczeni zwłaszcza w okresie międzywojennym, to materiał, na którym możemy przymierzać się do trudnych i ryzykownych prób metodologicznych. Drugą kwestią, która wydaje mi się nawet ważniejsza od tych metodologicznych przymiarek i która sprawiła, że Mieczysław Porębski może być traktowany jako animator badań nad malarstwem XIX wieku, jest klasa literacka jego tekstów. Czymś zupełnie niedoścignionym pozostaje jego wystąpienie w 1975 roku na konferencji „Ikonografia romantyczna” w Nieborowie. Wystąpienie traktowało o portrecie generała Dembińskiego Rodakowskiego i było zatytułowane wersem z Cypriana Kamila Norwida „Sybirskie futro wziął”. Wydaje mi się, że ten tekst nie tylko nie zdezaktualizował się w najmniejszym stopniu, ale także po dziś dzień nie mamy w polskim piśmiennictwie naukowym artykułu, który by dorastał mu swoją pisarska klasą.
BD: Planując to spotkanie pomyślałem, że nie może tu zabraknąć Jana Gondowicza. Człowieka, o którym wszyscy wiedzą, że jest patologicznym „książkożercą”, przeczytał wszystko i na domiar złego – wszystko pamięta. Ponieważ Janek balansuje na granicy krytyki i literatury własnej, chciałbym, żeby powiedział nam coś o książce „Z.”. Jest to dzieło zupełnie dla profesora niezwykłe, wyskok w literaturę czystą. Pomyślałem, że mówiąc o bibliotece, o postaci profesora, nie można nie przypomnieć tej książki, która – choć ukazała się w nakładzie 20 tysięcy – wyszła w czasie marnym, na jesieni 1989 roku, w okresie totalnych zmian i nieczytania.
JAN GONDOWICZ: W rezerwacie wilków w Kalabrii widnieje podobno napis: „Sono cattivo nelle favole”, czyli „Jestem zły tylko w bajkach”. Rzeczywiście, spędziłem szalone lata młodości w antykwariatach i nieraz widziałem, jak źle kończyły różne prywatne księgozbiory. Biblioteka po Andrzeju Drawiczu, której nikt nie chciał w Warszawie, wyjechała do Szczecina, gdzie została włączona do Książnicy Pomorskiej. Książki po eksfuturyście Janie Alfredzie Szczepańskim, który miał księgozbiór górski i awangardowy, częściowo wylądowały na śmietniku, a częściowo zostały rozkradzione i podobno wywiezione do Niemiec Zachodnich. Przykładów jest więcej: tłumacz Gabriel Karski – książki wylądowały w antykwariacie; Stanisław Marczak-Oborski, wspaniały teatrolog – książki poszły na handel; Zbyszek Podgórzec, wielki znawca prawosławia i zagadnień ikony – książki częściowo trafiły na Uniwersytet Gdański, a częściowo zostały rozprzedane. W tej chwili rozprasza się w Warszawie wspaniała postawangardowa biblioteka po Lechu Emfazym Stefańskim.
Księgozbiór humanisty to pamięć w stanie dzikim. Profesorowi Porębskiemu zawdzięczam Alfreda Jarry’ego poprzez „Granicę współczesności”, która z mojej perspektywy ukazała się dokładnie wtedy, kiedy powinna się była ukazać. Byłem jej idealnym adresatem, wszystko odbierałem na świeżo, w aurze odkrycia. Wspominam o tym, bo Jarry w jednym ze swoich felietonów z cyklu „Zielona świeczka” opisał policjanta paryskiego, który wewnątrz głowy ma wdrukowany plan Paryża. Przez specjalne szkiełko powiększające wprawione za pomocą trepanu można zajrzeć do środka. I tu Jarry dowodzi, że rozpatrywany pod tym kątem plan Paryża przypomina zwoje mózgu. Kiedy czytałem „Granicę współczesności”, wszyscy, myślę, mieliśmy tak wdrukowany plan Paryża. Ja sam lepiej się orientowałem w Paryżu, tym sprzed wojny, niż w Warszawie, po której błądziłem i błądzę do dzisiaj. Po Paryżu z moich wyobrażeń nie błądzę.
Zdaje mi się, że taką mapą oddającą strukturę zwojów mózgowych jest każda porządna biblioteka, księgozbiór zgromadzony do pracy i dla przyjemności. I jak przeładowany akumulator, taki księgozbiór potrafi w pewnej chwili odbić i zacząć obracać dynamo w drugą stronę. Tak widzę genezę powieści „Z.”. Powieści niesłychanie wręcz... – jeżeli powiem dziwnej, nie powiem nic. Powiem więc inaczej. To powieść, której streszczanie zadawane jest w piekle najgorszym grzesznikom humanistyki. Ma, lekko licząc, ze dwa tysiące postaci i tyleż samo epizodów historycznych. Od najgłębszej starożytności egipskiej aż po to, co wydarzy się za jakieś pięćset lat. I biada temu, kto się pogubi. Żona zapytała mnie, co czytam. Odpowiedziałem: „Coś pośredniego między Wyspiańskim a Parnickim”. W ten sposób widzę klimat tej powieści, w której bezustannie mamy do czynienia ze bezmiarem niesłychanie inteligentnych opowieści i rozmów, ale rozmówcy są płynni.
Na szczęście książka dzieli się na dziewięć i pół cyklu, czyli dziesięć piruetów przez historię Europy. Piruety są oddzielone od siebie o sto trzydzieści trzy lata, bo tyle trwają cztery pokolenia (przy średniej długości życia, jaką przyjął Hezjod). Po upływie tego czasu ginie pamięć osobista, przekazywana z ust do ust, a zostają tylko źródła pisane. Istotne, że kiedy w powieści kolejne epoki zmieniają dekoracje, wciąż właściwie dzieje się to samo. Dramaturgia spraw ludzkich nie ulega zmianom. Wciąż tkwimy w kalejdoskopie kultów religijnych, misteriów, zdrad i intryg pałacowych, utrat dziewictwa i złudzeń przez niewinnych młodzieniaszków i panny, masakr i wojen grabieżczych, wzlotów mistycznych, daremnych wysiłków ocalenia dorobku kulturalnego.
A kiedy panorama każdej z epok zostanie już nakreślona, nagle odbywa się coś, co przypomina zmianę przezrocza w rzutniku, choć dla mnie jest to bardziej jak przewijanie mikrofisz w bibliotecznym lektorium. Jeden obraz jeszcze widać, a już pojawia się kolejny. Powolutku, z oporami, wkręcamy się w następną epokę. Można by rzec, iż to palimpsest, i że zaglądając z profesorem Porębskim w głąb europejsko-egipskich dziejów, w te prawie cztery tysiące lat, widzimy prześwitujące warstwy pisma, palimpsestu naszej historii. Jest jednak całkiem odwrotnie. Punkt widzenia jest zawsze nieruchomy, uosabia go właśnie ów Z., demoniczny przybysz z głębi czasów, trochę świadek, trochę demiurg, trochę demon dziejów. W swoich pytaniach i działaniach jest stały. Zmienia się kontekst, zmienia się otoczenie, ale zawsze wyłaniają się podobne struktury – takie, jakie ludzkość potrafi wokół siebie wytworzyć: pałace, akademie, dwory i świątynie, intrygi i napaści w ciemnych zaułkach, gnane przez pyliste i błotne drogi sznury uchodźców, zasłane trupami pola bitew.
Znam tę zastosowaną przez profesora Porębskiego konstrukcję, choć nie z powieści historycznej. Jedną z ważnych postaci, jakie przewijają się przez aspekt aktualny tej książki, jest – obok Tadeusza Różewicza i Jerzego Nowosielskiego – Witkacy, który zastosował podobny zabieg w „Jedynym wyjściu”. Profesor Porębski stara się odtworzyć tę próbę w swojej historycznej narracji. Witkacy pisał o swoim bohaterze, iż odczuwa życie, „jadąc ventre à terre po punktochwili” – a więc najbliżej niego, jak tylko można. Punktochwila to właśnie moment, z którego obserwujemy i który pozostaje nieruchomy, gdy wokół zmieniają się dekoracje. A profesor Porębski obserwuje znakomicie. Umie pokazać, jak Dydona pali na szczycie żałobnego stosu łoże, w którym spoczywała z Eneaszem, albo jak Ksawera Deybel uwodzi narratora w wannie. W takich momentach mruga do nas z głębi swej biblioteki wpisanej w kryształ o niezliczonej ilości faset. Ale trzeba pamiętać, że te obroty czasów i rzeczy mają nam coś przekazać.
Kiedyś zauważyłem, że za horyzontem poznawczym tej książki czai się permanentna katastrofa, wobec której aktorzy historii muszą się ustosunkowywać. Muszą znaleźć siły, żeby żyć na nowo. I znalazłem takie przesłanie: „Pisałeś to dla nich?” – „Pisałem dla siebie, ale i dla nich. Pisałem, by łatwiej im było, im czyli nam, gdy nadejdzie pora, znowu odnaleźć świat, słońce, gwiazdy, kruszce, minerały, posągi bogów przywalone tysiącletnimi gruzami, a także własne, odbite w metalowej głębi zwierciadła, oblicze”.
A jeszcze coś więcej wyczytać można z tytułu, i to nawet na trzy sposoby. Po pierwsze, jeśli szybko przeczytać „Z. po-wieść” z dywizem „po”, można usłyszeć „spowiedź”, i jest to na pewno spowiedź dziecięcia wieku. W sporej partii mowa przecież o czasach okupacji, i ten krąg czerpie wprost z obolałej pamięci autora, stając się jednym z najwspanialszych dokumentów tych czarnych lat. Po drugie, „po-wieść” znaczy „wieść po”, czyli wieść, która przychodzi po czymś, po fakcie, po wzlotach, kataklizmach, upadkach, dymach pożarów, świetności świątyń, posągów i muzeów. Myśl zawsze znajduje drogę przetrwania i w postaci wieści przedostaje się z jednego kręgu historycznego do drugiego. Po trzecie, oczywiście profesor Porębski nie byłby sobą, gdyby „po-wieść” nie zasługiwała na to, żeby ten dwójsłów uzupełnić trzecim słowem: wieść „po”. Ale po czym? Po manowcach.
BD: Cieszę się, że nasze spotkanie spełniło oczekiwania, jakie z nim wiązałem. Dziękuję za rozmowę.
Współpraca: Olga Święcicka