1.
Ostatnia dekada – dekada pomiędzy Pawłem Mykietynem trzydziestoletnim i czterdziestoletnim – jest w jego twórczości czasem „burzy i naporu”; intensywnego i (wydaje mi się) nerwowego kluczenia w poszukiwaniu drogi, po której zdążałby ku swej (póki co) pięćdziesiątce. Śledząc to, jak ta twórczość ewoluuje – a ewoluuje meandrycznie i nawet histerycznie – trudno byłoby (a dlaczegóż by?) odmówić podziwu dla kompozytora, wyzwalającego się ze swego czasu młodzieńczego. Kompozytora, który w jakiś twardy i zdecydowany sposób wyrazić chce idiom, styl, technikę, estetykę, ideę artystyczną itp., itd., który byłby jego własny, jego osobisty i odrębny, rozpoznawalny; idiom kompozytora „dorosłego”, z którego opadły już skorupki jajka, z którego się wykluł.
2.
Twórczość Pawła Mykietyna pomiędzy „Sonetami Szekspira” (2000) i „III Symfonią” (2011) jest kluczeniem w gąszczu ścieżek, w którym żadnej z nich – zdaje się – wstępujący w kompozytorską „dorosłość” twórca nie chce zaufać i z wiarą, nadzieją i miłością podążyć nią z pełnym oddaniem. Wciąż kluczy w ogrodzie wyobraźni o rozwidlających się ścieżkach, a raczej puszczy niż ogrodzie, nie mogąc się zdecydować, czy zbierać grzyby, czy jagody, czy strzelać do dzików. Sceptyk i cynik powiedzą, że – ech, jak nie wie, to jego sprawa, niech mi nie zawraca głowy. Nie jestem ani sceptykiem (co by to nie znaczyło), ani cynikiem (co by to nie znaczyło) i dlatego ostatnia dekada Mykietyna głowę mi zawraca. Powiem inaczej: Mykietyn mi imponuje właśnie w tym, że drąży (w sobie i wokół siebie), że wciąż wątpi (w siebie i w to, co wokół niego), że proces swego artystycznego i estetycznego samokształtowania wystawia kolejnymi swoimi kompozycjami na ogląd estrady (to, w co ostatecznie zwątpił, wycofuje ze swego spisu utworów i do oglądu estrady już nie daje).
Utwory Mykietyna z ostatniej dekady są jakby sejsmograficznym zapisem kłębiącej się artystycznej wyobraźni, zapętlonej wśród wzajemnie sprzecznych strategii. Wydaje mi się, że jest mu z sobą, jako kompozytorem, trudno. Ale jednocześnie też euforycznie tym bardziej, im jest trudniej.
A przecież mogło być tak łatwo: mógł konstruować kolejne swe surkonwencjonalne, pyszne zabawki, kontynuując to, co już miał w „3 dla 13” (1994), „Eine kleine Herbstmusik” (1995), „Sonetach”. Mógł też – gdy uderzył w „ton wysoki” w „II Symfonii” – kontynuować zawarty w niej epicki gest, łatwo wpisując się w nurt europejskiego symfonizmu od Beethovena do Lutosławskiego. Mógł też, „ukąszony” muzyką Gérarda Grisey’a, zacząć na metry produkować utwory spektralne.
Mógł. Tyle przed nim było (i nadal jest) dróg łatwych, a przecież... Gdzie ja mam być i jaki mam ze swą muzyką być? – zdaje się sam siebie pytać. Odrzucenie owych łatwych dróg przez Mykietyna powoduje, że mam do niego niepomierny szacunek. Jeśli artysta stawia sobie nieustannie bariery i utrudnienia, jeśli po skomponowanym utworze zdaje się przed tworzeniem następnego ścierać tablicę swych dotychczasowych tricków, jest artystą, a nie (tylko) rzemieślnikiem.
3.
W przestrzeni polskiej muzyki Paweł Mykietyn rozbłysnął swymi utworami z lat 90. przede wszystkim jako apologeta i epigon (no tak!) Pawła Szymańskiego. Przyznawał się w swych wypowiedziach do czci dla Witolda Lutosławskiego, zapewne pragnąc być „poprawny politycznie”, bliżej mu jednak zapewne było, niż do Lutosławskiego, do Henryka Mikołaja Góreckiego.
Współpraca z Krzysztofem Warlikowskim i jego wizją teatru (nie wspominając już o muzyce do filmów) roznieciła w Mykietynie sieć skojarzeń jego muzyki z tekstem, teatralną dramaturgią, narracją filmową. Otworzyła jego dotychczasową muzykę na konteksty wszelakie. Już nie mógł być „niewinny” twierdząc, że „muzyka znaczy tylko to, co znaczy”, czyli nie znaczy niczego poza sobą. A tak uważał Lutosławski, tak uważa Szymański. Uwikłał więc swą muzykę w szeroko rozumiany kontekst. Napisał operę do tekstu Thomasa Bernharda „Ignorant i szaleniec”. Nie był to jego wybór, był to wybór Krzysztofa Warlikowskiego, którego tekst austriackiego dramatopisarza „palił”. Czy „palił” Mykietyna? Wątpię. To nieudana opera i jednocześnie wyśmienity teatr dramatyczny ze świetną oprawą muzyczną. Reżyser tak bardzo zdominował kompozytora, że zamierzona opera stała się teatrem z muzyką.
Jako kompozytor wciąż obcujący z tekstem (teatr), wizją (film), plastyką (inscenizacja „Sonetów Szekspira w ramach programu Terytoria w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej najpierw w realizacji Leszka Mądzika i Łukasza Kosa, potem we współpracy „wizyjnej” Adama Dudka), Mykietyn „uwikłał” swą muzykę w konteksty, oddalając od niej dogmat, jakoby znaczyła tylko to, co znaczą jej akustyczne dźwięki. Zanurzył ją (lub zanurzona została ona) w grę licznych odniesień, z muzyką mającą związek niejako pośredni. Sprawę tę Paweł Mykietyn „wyczuł” (swym) artystycznym nosem, sytuację akceptując (a miał inny wybór?). Tak jak wokół jego muzyki zaczęły krążyć dramaturgiczne akcje i filmowo angażujące odbiorców obrazy, tak i jego muzyka zaczęła wsysać w siebie ogólnie rzecz biorąc wizyjność i dramaturgiczne opowieści.
Muzyka Mykietyna stanęła więc na krawędzi (do i od) muzyki programowej. Czy chciał tego? – nie wiem. Czy nie chciał tego – też nie wiem. Wiem przecież, że artystyczne samozaparcie Pawła Mykietyna nie dopuści do tego, by jego twórczość stoczyła się w ilustracyjny banał dźwiękowej galanterii.
4.
Jak kompozytor sam zaznacza w swych wypowiedziach, artystycznym i wyobrażeniowym „wstrząsem” było dla niego wysłuchanie podczas festiwalu Warszawska Jesień w 2003 roku utworu Gérarda Griseya – „Quatre chants pour franchir le seuil”. Wątpienie w swą artystyczną drogę zaczęło się od jednego koncertu zespołu Nonstrom w Niemczech, gdy Mykietyn poczuł się skonfundowany, że gra nie tę muzykę, którą „kulturalna Europa” akceptuje. No i owo olśnienie postspektralistycznym Griseyem.
Zaczęły się Mykietyna poszukiwania w świecie mikrotonów. Pamiętam, gdy w euforii dzwonił do mnie w środku nocy (czyli gdzieś między 2:00 i 3:00) opowiadając, jak przestroić klawesyn, lub jak na siebie nałożyć ćwierćtonowo ułożone serie dodekafoniczne, sugerując, że niebawem może mnie ze szkicem partytury w domu mym nawiedzić. Nie odmawiałem. Teraz już nie dzwoni.
5.
Mykietyn pragnie umieścić swą twórczość w przestrzeni kultury jako tej kultury głos istotny. Neguje podział na muzykę „wysoką” i „niską”, „poważną” i „rozrywkową”. Zawsze się na takie odrzucenie podziałów zżymałem, teraz coraz trudniej mi jednak jakieś granice wytyczać. Przy okazji swej „III Symfonii” mówi przecież Mykietyn o „muzyce młodzieżowej”, jakby ta inna była „dorosła” lub zgoła „starcza”.
Przyznam, że nie do końca przekonał mnie tym utworem, w którym instrumenty smyczkowe miałyby być rodem z rockowej perkusji (smyczki „młodzieżowe”?), towarzysząc solistycznie traktowanym instrumentom dętym („dorosłym” w swych kwestiach „zasadniczych”?). Gdybym się o tym nie dowiedział, sam bym tego zapewne nie zauważył. Inspiracja „muzyką młodzieżową” tak tu została zrealizowana, że jej idiomatyka została przeniesiona do muzyki zgoła „niemłodzieżowej”. I dobrze.
Jadwiga Rappe, „III Symfonia” Mykietyna
fot. Marcin Oliva Soto
Intrygujący jest wybór tekstu, przekazywanego przez głos altowy, tekst aktora Mateusza Kościukiewicza. Czy jest to poezja? Sprawa wielce wątpliwa, raczej swoiste zachowanie się natury quasi-poetyckiej, slam kierujący się w stronę hip-hopu czy rapu, dający w konsekwencji wrażenie (chwilami) jakby schönbergowskiego Sprechgesangu. Skądinąd taki wybór tekstu do utworu, otwierającego polską prezydencję w Unii Europejskiej, jest artystycznie chytry – jakieś banalności dnia codziennego, gdzieś na warszawskim Mokotowie, potoczność, prywatność, żadnej koturnowości i celebry, proza życia bez patosu, a finalny dźwięk otwieranej butelki szampana ma posmak gombrowiczowskiej ironii.
Mykietyn zaskakuje. Mykietyn intryguje.
Mamy więc wizjonersko umuzycznione „Sonety Szekspira”, mamy też frapujące, na estetycznych antypodach się względem „Sonetów” znajdujące „Ładnienie” do słów Marcina Świetlickiego (jednej z głównych postaci „pokolenia BruLionu” i założyciela grupy Świetliki).
W mikrotonowej tkance instrumentalnej dzieje się dramat słowa – niekoniecznie za sprawą tekstu, lecz koniecznie za sprawą jego artykułowania: zgłoski i sylaby rodzą się niemal w fizycznym bólu, jakby były wyszarpywane z ust, skołowane na języku, poranione o zęby, więznące w przełyku. Przypomina się scena z „Bachantek” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego, w której Andrzej Chyra, jako Dionizos, wydaje z siebie z trudem artykułowane strzępy słów, jakby wtedy to ludzkość zaczynała uczyć się wypowiadać swe najprostsze emocje. A więc Szekspir versus Świetlicki, Czesław Miłosz (utwór obecnie przez Mykietyna pisany) versus Kościukiewicz. Ale też „przekomponowana” w układzie tekstu Ewangelia św. Marka w „Pasji” (2008) versus śpiewaczka popowa i grupa rockowa.
6.
Nie lada siurpryzy funduje Mykietyn swym słuchaczom zakończeniami swych utworów. W „3 dla 13” tom-tom „zatłukuje” muzykę graną przez orkiestrę kameralną, nie pozwalając jej grać dalej. Mamucia kadencja w „Koncercie fortepianowym” (1997) strategię surkonwencjonalizmu doprowadza do absurdu. Ucięta jakby nożyczkami partia taśmy w „Epiforze” (1996) na fortepian i taśmę, pozbawiona wybrzmienia, ma posmak technicznej awarii. Pod koniec wykonywania „Kartki z albumu” (2002) na wiolonczelę i taśmę, podczas prawykonania uruchomiony został na estradzie bąk – dziecinna zabawka, brzęcząca za sprawą swego kołującego ruchu coraz wolniej i wolniej, w końcu, pozbawiona odśrodkowej energii, upadająca. Pod koniec „Blood” (2003) na orkiestrę (utwór przez kompozytora z katalogu wycofany, który można by traktować jako nieoficjalną „I Symfonię”…) warczy szlifierka, sypiąc na estradę snopy iskier. A jeszcze wystrzał korka od szampana w „III Symfonii”.
7.
Mykietyn lubi takie atrakcje. Zgniatanie puszek po piwie, przeskakiwanie igły gramofonu na winylowej płycie, cykanie cykad, dźwięk przelatującego samolotu. Pojawia się ten dźwięk w „Vivo 30” – napisanym na 30-lecie „Solidarności” – nie jest to jednak ten wiadomy, koszmarny „Tupolew”…
Mykietyn zdaje się lawirować między splendorem i zachowaniem swej niezależności. Splendory uzależniają. Nobilitują, wpisują w szereg (choćby nie pierwszy) rzeszy celebrytów – miło jest przecież poczuć ciężar orderu na piersi, wpiętego przez Prezydenta. To może korumpować, skłaniając artystę do uprawiania sztuki panegirycznej. No bo tak wypada…
Wydaje się też, że Paweł Mykietyn – widząc, że staje się po Krzysztofie Pendereckim dla politycznych władz kompozytorem naczelnym i dyżurnym – miga się. Jak tu się dać, a cnoty nie stracić? Zjeść ciastko i mieć ciastko? Pierwszy w historii kompozytor-rezydent Filharmonii Narodowej, pierwszy (i jedyny) laureat nagrody „Opus” za „II Symfonię” (byłby jedynym drugim, za „Pasję wg św. Marka”, gdyby zarządy PR i TV nie wycofały się z tej imprezy, już po decyzji jury), piszący na zamówienie utwory na 30-lecie „Solidarności”, na zamówienie Narodowego Instytutu Audiowizualnego na inaugurację polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. To miłe, to zaszczytne, ale to też niebezpieczne.
Choć… Przewrotne jest to „Vivo 30”, w którym wzruszają ludowe pieśni, nasze swojskie, rodzime, niczego wspólnego nie mające z robotniczym Sierpniem 1980, zderzone z obcojęzycznym gwarem radiowych dzienników i komentarzy, wplecionych w całość kompozycji. My tu, u siebie, rozczulamy się nad legionowym konikiem, który zaniemógł, a tam bełkot niczego nie wyjaśniający, polityczna massea tabulette. I nad polską łąką, gdzie – jak wiemy – dzięcielina pała – przelatuje samolot. Zapewne z Berlina do Moskwy…
Fragmenty utworów Pawła Mykietyna pochodzą z archiwum Narodowego Instytutu Audiowizualnego: „3 for 13” oraz „Ładnienie” z płyty monograficznej kompozytora wydanej przez NInA (fonogram „3 for 13” z archiwum Polskiego Radia); „Pasja” z przygotowanego do wydania studyjnego nagrania dzieła, w koprodukcji NInA, Polskiego Radia oraz Wratislavii Cantans; „III Symfonia” z rejestracji prapremiery dzieła 1 lipca 2011.