Religijne szkoły początkowe Talmud Tora istniały w Warszawie bodaj od czasów osiedlenia Żydów w mieście w drugiej połowie XVIII wieku. Kiedy w 1919 roku wprowadzono w Polsce obowiązkowe szkolnictwo podstawowe, zaczęła powstawać nowoczesna oświata żydowska – narodowa, religijna i świecka: freblówki, szkoły powszechne męskie i żeńskie, kursy dla chłopców i dziewcząt, seminaria rabiniczne i jeszyboty, gimnazja i licea. W latach 30. szkolnictwo żydowskie borykało się z kłopotami finansowymi (prywatne szkoły żydowskie nie miały wsparcia od państwa, rzadko dofinansowywała je gmina), coraz więcej żydowskich dzieci uczęszczało do szkół polskich. W Warszawie w tamtych latach było około 30 prywatnych gimnazjów i liceów żydowskich. Istniały m.in. szkoły organizacji: Tarbut (narodowe, świeckie), Agudy (religijne), Jawne (narodowo-religijne), CiSzO (socjalistyczne) i wiele szkół prywatnych.
Irena Andrzejewska, Izaak Wacek Kornblum, H. We., Irena Wojdysławska, Irena Wygodzka, Anna Lanota, Zuzanna Mensz, Paweł Wildstein i Teofila Silberring opowiadają o swoich szkołach w przedwojennej Polsce. Obok imion zapisujemy nazwę miasta, w którym nasi opowiadacze mieszkają dzisiaj lub mieszkali do niedawna.
Irena Andrzejewska, WarszawaSkończyłam gimnazjum nauczycielskie. Najpierw chodziłam do prywatnego gimnazjum Goldman – Landauowej, a potem przeniosłam się do gimnazjum filologicznego Zaksowej. Maturę zdałam u Zaksowej w 1925 roku. Obydwie szkoły były żydowskie. W owym czasie w Polsce nie tylko żydowskie szkolnictwo było rozwinięte. Żydzi mieli również biblioteki własne, szpitalnictwo własne, poradnictwo zdrowotne. Wszystko to było rozbudowane.
III klasa gimnazjum, Horodenka 1925
archiwum Julii Aschheim (środkowy rząd, trzecia od prawej)
U Goldman – Landauowej językiem wykładowym był polski. To była żeńska szkoła. Uczono tam między innymi przedmiotów żydowskich, głównie historii. Nie było wykładów z religii. W szkole u Zaksowej też uczono w języku polskim, to również była szkoła żeńska. W obydwu szkołach obowiązywały mundurki. Obydwie szkoły były płatne. Koszty mojej nauki pokrywała rodzina. Po ukończeniu szkoły uzyskałam prawo nauczania.
Izaak Wacek Kornblum, Warszawa
Na Krochmalną do szkoły CiSzO chodziłem od freblówki do szóstej klasy. Siódmej nie zrobiłem, bo poszedłem do gimnazjum Laor przy Nalewki 2a. Tam było też liceum. W Laorze zacząłem się uczyć hebrajskiego. Nie lubiłem tego języka. Pamiętam dyrektora, który jeździł na Majorkę i opowiadał nam cuda, nazywał się Tenenebaum. Pewnego razu profesor geografii przyszedł do naszej pierwszej klasy podczas lekcji łaciny, coś szepnął na ucho nauczycielce i wywołał mnie z klasy. Zaprowadził do liceum i pokazał mnie wszystkim: „Widzicie, to jest nordycki typ”.
H. We., Warszawa
Chodziłam do szkoły powszechnej, która była prywatną, żydowską szkołą, dosyć znaną w Warszawie. Nazywała się „Nasza szkoła” i mieściła się na Rysiej. Była zupełnie zlaicyzowana. Tam chodziły na ogół takie dzieci jak ja. W naszych domach nie obchodzono świąt żydowskich. Wychowywano tam dzieci bardzo na Polaków. Pamiętam, że jak umarł Piłsudski, dzieci płakały. Był taki nastrój, że nieszczęście spotkało Polskę. Szkoła była koedukacyjna. Było nas bardzo mało w klasie, 13 osób. Wszyscyśmy się dobrze znali. Nie mogę powiedzieć szczerze, które przedmioty szczególnie lubiłam. Wszystkie po kolei. Nie lubiłam tylko rysować. W szkole była bardzo ambitna dyrektorka i koniecznie chciała, żeby dużo jej dzieci było w liceach i gimnazjach państwowych. Mnie też nakłonili, żebym zdawała do gimnazjum żeńskiego Żmichowskiej przy ulicy Klonowej.
Klasa maturalna w kieleckim męskim Gimnazjum Reya,
1930 / archiwum Juliana Gringrasa
Zostałam przyjęta ku swojemu niezadowoleniu, ponieważ byłam tam jedyną Żydówką. Już pierwszego dnia rano była modlitwa. Zaczęłam płakać i powiedziałam, że nie chcę tam chodzić. Rodzice ustąpili i mnie stamtąd odebrali. Przenieśli mnie na jeden rok, bo potem już była wojna, do gimnazjum żydowskiego. Ono się nazywało Świąteckiej – może pani Świątecka była jego założycielką? Mieściło się w okolicach Miodowej, Senatorskiej. To było prywatne gimnazjum, z maturą. Tam już była młodzież o trochę bardziej narodowym zabarwieniu, ze środowisk tradycyjnych. Ale o żadnych świętach w szkole nie było w ogóle mowy.
Irena Wojdysławska, ŁódźNaukę rozpoczęłam w gimnazjum Marii Hochsteinowej. Szkołą zarządzał dyrektor, bo Maria Hochsteinowa mieszkała w Paryżu. 6 klas szkoły powszechnej i 4 klasy gimnazjum, a potem mała matura. Wszystkie klasy mieściły się w jednym budynku. Było to gimnazjum żydowskie, finansowane ze środków prywatnych. Rodzice wysłali mnie tam, bo to było blisko naszego domu – róg Wólczańskiej i Zielonej. W pierwszych klasach szkoły powszechnej nauczano hebrajskiego i historii Żydów. Wszystkich przedmiotów uczono w języku polskim. Było to gimnazjum żeńskie, uczęszczały do niego wyłącznie dziewczynki z domów żydowskich. Nauka szła mi średnio. Małą maturę zrobiłam w 1937.
Z gimnazjum mam miłe wspomnienia. Poznałam sympatyczne koleżanki, z niektórymi się zaprzyjaźniłam. Poza tym w szkole dużo się działo. Organizowano wycieczki. Utkwił mi w pamięci wyjazd do Krakowa. Oglądałyśmy między innymi Wawel, lecz z powodu śmierci Piłsudskiego musiałyśmy skrócić pobyt o jeden dzień, bo były uroczystości żałobne. W naszym gimnazjum odbywały się koncerty muzyczne. Jeździłyśmy również na basen, ale nie do YMCA, bo to była pływalnia chrześcijańska, tylko myśmy jeździły do Zgierza, na pływalnię ogólną. Z żydowskim gimnazjum męskim, które znajdowało się na ul. Anstadta, organizowaliśmy wspólne wieczorki, potańcówki. Odbywały się one kilka razy do roku, z udziałem nauczycieli oczywiście. I wreszcie, co mnie najbardziej interesowało, ze szkołą chodziłyśmy na wszystkie przedstawienia do Teatru Miejskiego, obecnie Teatr Nowy. Szkoła współpracowała z teatrem, załatwiała zniżkowe bilety dla uczennic.
Szkoła podstawowa w Kraśniku, lata 30.
archiwum Benjamina Zylberberga
W szkole działało koło Związku Komunistycznej Młodzieży Szkolnej, taka przybudówka KZMP, ale bez formalnych więzi. Miałam poglądy lewicowe, więc brałam udział w pracach tego koła. Należały do niego także dziewczynki z innych szkół. Na spotkania przychodził prelegent – też uczeń jakiejś szkoły. Były różne materiały propagandowe, gazetki, zbierało się pieniądze na więźniów politycznych. Wiem, że groziły za to represje, ale nie bałam się. Gazetki były schowane w szufladzie i wydawało się nam, że są bezpieczne. Miałam koleżankę, która siedziała w więzieniu ze dwa lata. Ona była trochę starsza i należała już do KZMP.
Irena Wygodzka, Katowice
Gimnazjum zaczęłam, jak miałam 14 lat, w 1936. To było gimnazjum zawodowe Towarzystwa Polek w Katowicach. Żeńskie. Uczyłyśmy się szycia, gorseciarstwa. Nie chciałam pracować w takim zawodzie, ale rodzice mnie posłali do zawodowej szkoły, ponieważ nie byłam taka bardzo na poziomie. Było jeszcze gimnazjum państwowe, żeńskie w Katowicach. Ja nie lubiałam się uczyć. Moje koleżanki ze szkoły powszechnej i z Akiby chodziły ze mną do gimnazjum, na przykład Mala Lobel. Była część, która chodziła do gimnazjum hebrajskiego w Będzinie. Furstenbergów się nazywało. Język wykładowy był tam polski. Była też szkoła handlowa żydowska, w Będzinie.
Pochód Towarzystwa Polek, Katowice czerwiec 1939
/ archiwum NAC
Moje gimnazjum było bardzo przyzwoite: uczennic było sporo, budynek był ładny. To było w Śląskich Technicznych Zakładach Naukowych, razem z technikum dla chłopców. Myśmy miały oddzieloną część budynku. Zajęcia praktyczne były i przedmioty ogólne. Żeśmy się uczyły chyba niemieckiego i francuskiego. Ale to nie była poważna nauka języków. Pamiętam była taka profesor Fikowa. Świetna polonistka. Ja myślę, że ona była komunistką. Były też lekcje religii katolickiej w gimnazjum. Jak była religia, to ja wychodziłam z klasy.
Nauczyciele żydowscy tam nie pracowali. Uczennic żydowskich było kilka w klasie. W gimnazjum nie odczuwałam antysemityzmu. Była taka Aniela Góra, Polka. Z nią się przyjaźniłam. Mieszkała na 3. Maja. U tej Anieli to ja nawet bywałam w domu i ona u mnie też. Ale na ogół to nie było takich kontaktów bliskich między Żydówkami i Polkami. No i do gimnazjum chodziłam trzy lata, aż do wybuchu wojny. Skończyłam gimnazjum małą maturą.
Anna Lanota, Łódź
Miałam 7 lat, jak poszłam do szkoły podstawowej przy gimnazjum hebrajskim przy ulicy Piramowicza. Była to szkoła żeńska, ale istniało takie samo gimnazjum hebrajskie męskie. Nauka w gimnazjum zaczynała się w 12. roku życia i trwała 4 lata. Wszystkie przedmioty w mojej szkole były po polsku, oprócz historii Żydów, religii, które były po hebrajsku. Nauczycielami i uczennicami byli tylko Żydzi. Na ogół nauczyciele przyjeżdżali z Krakowa, chyba dlatego, że w Łodzi nie we wszystkich rodzinach mówiono czysto po polsku, a w Krakowie Żydzi mówili piękną polszczyzną. Nie było u nas nauczyciela, który by nie miał wyższych studiów. Dyrektor Brandstaetter był germanistą. Bardzo długo wtedy uczono języków, sześć lat, tak że do dziś dobrze znam niemiecki i hebrajski. Lekcji było bardzo dużo. Zaczynały się o ósmej, a wracałam do domu o czwartej. Mama dawała mi drugie śniadanie do szkoły, ale był też w szkole bufet.
Z OPOWIEŚCI POLSKICH ŻYDÓW
Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat. Anka Grupińska Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów – obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4), wakacje (5), historia pani Gustawy Birencwajg w dwóch odcinkach (6 i 7), o święcie Pesach (8). Dziś o szkołach żydowskich i polskich dla żydowskich uczniów.
Takie gimnazja jak niemieckie czy żydowskie miały ograniczone prawa państwowe, to znaczy, że mogły wydawać maturę, ale egzamin musiał nadzorować ktoś z kuratorium. Maturalne tematy były takie same jak w polskich szkołach. Zdawało się język polski, matematykę, łacinę i chyba fizykę, pisemnie i ustnie każdy przedmiot. Zdawałam maturę w 1932 roku. Przysłali nam z kuratorium nadzorcę, który był Niemcem i hitlerowcem. Przysłali go do żydowskiego gimnazjum chyba specjalnie. On ściął 14 na 30 dziewczynek, często za głupstwa, na przykład za obejrzenie się za siebie. Kilka z nich nie dopuścił do egzaminu ustnego. Dziewczęta, które wtedy nie dostały matury, pojechały razem do Palestyny.
Mój ojciec uważał, że kobieta nie potrzebuje kończyć gimnazjum, bo i tak niedługo wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Ale dla mojej mamy było jasne, że muszę mieć zawód i własny zarobek. Jak zwykle przekonała ojca. Zainteresowała mnie psychologia, bo to było wtedy coś zupełnie nowego. Mojej mamie nie podobał się ten wybór, mówiła: „Co to będzie, z tego przecież nie można żyć?” A mój dziadek w ogóle nie rozumiał, co to jest psychologia.
Wyjechałam na studia do Warszawy, jak miałam szesnaście lat.
Zuzanna Mensz, Lublin
To się tak zbiegło – choroba ojca i moje pójście do gimnazjum. Mama wtedy wywalczyła u ojca, żebyśmy poszły nie do prywatnego, wysokopłatnego gimnazjum żydowskiego, tylko do szkoły państwowej, gdzie trzeba było chodzić w sobotę. Ojciec nie chciał się na to zgodzić, ale nie mieliśmy pieniędzy. W państwowym gimnazjum było o wiele taniej, płaciło się 20 zł miesięcznie, a w tych prywatnych 60 zł. (Przeciętna pensja rzemieślnika wynosiła wtedy ok. 60 zł). Ale była taka trudność, że do państwowego gimnazjum przyjmowano 10 procent Żydów: na 30 uczennic było nas trzy Żydówki. Obowiązywał egzamin wstępny. Zdałam i zostałam przyjęta. To było Państwowe Gimnazjum im. Unii Lubelskiej.
Męskie Gimnazjum Reya, Kielce 1930
/ archiwum Juliana Gringrasa
Byłam przeciętną uczennicą, ale dość dużo czytałam. Chodziłam do biblioteki Macierzy Szkolnej i tam bibliotekarki podsuwały mi książki. Jak byłam trochę starsza, to zaczęłam korzystać dodatkowo z biblioteki LSS-u, Lubelskiej Spółdzielni Spożywców. Były tam tłumaczenia z radzieckiej literatury, tej rewolucyjnej. Na pewno był Gorki, wtedy czytałam Dostojewskiego. Miałam oczywiście koleżanki w gimnazjum. Dużo z nich zginęło. Miałam przyjaciółkę z wyższej klasy, nazywała się Halinka Zandberg. Spotkałyśmy się potem we Lwowie w czasie wojny, miała już dziecko, jej mąż poszedł do wojska. Wiem, że zginęła w getcie lubelskim.
Paweł Wildstein, Warszawa
Świadectwo dojrzałości
Marka Nowogrodzkiego wydane
przez Prywatne Gimnazjum
Męskie im. S. Żeromskiego w
Warszawie w 1938Najpierw chodziłem do powszechniaka imienia Piotra Skargi. Pięć lat temu był zjazd gimnazistów maturzystów. Tata mój mówił tak – Chodzisz na religię żydowską, chodź też na katolicką, co ci szkodzi, jeden jesteś w klasie Żyd. To mówię – Masz rację, tata, będę chodził i słuchał, co oni tam opowiadają. Pamiętam do dzisiaj Ojcze Nasz czy Zdrowaś Mario. Po czwartej klasie powszechnej poszedłem do pierwszej klasy gimnazjum męskiego przy ul. Czackiego. Ono tam jest do tej pory i kiedy są różne uroczystości, ja ich odwiedzam.
W gimnazjum byli tylko chłopcy. W pierwszej klasie to nas było ośmiu lub dziewięciu Żydów, a już w czwartej klasie byłem sam. Dlaczego odeszli? Jedni dlatego, że czesne wynosiło 110 złotych z ulgą rocznie. To były olbrzymie pieniądze! To była miesięczna pensja urzędnika państwowego, na przykład listonosza. Po drugie stosunki były takie, że nie lubiano Żydów. Chłop, który do dzisiejszego dnia ma takie bicepsy jak ja – nie musiał się bać. (Kiedy miałem dziewięć lat wzięto mnie do katolickiego klubu, który miał sekcję bokserską. Byłem dobrze zapowiadającym się młodym bokserem. Tylko wtedy się nazywałem Pinek a nie Paweł). W klasie było nas dwóch. Zbyszek Oberlender, syn adwokata. Zmarł jakieś dziesięć lat temu. Matkę miał katoliczkę, ojca Żyda. I często przez niego obrywałem, bo jego tłukli koledzy, a ja musiałem go bronić. Trzeba kogoś szczypać, no więc najpierw się szczypało Żydów.
Jak była lekcja religii, to myśmy wychodzili. A myśmy mieli naszą religię po zakończeniu lekcji, po godzinie trzynastej. Przychodził, zdaje się, dwa razy w tygodniu profesor, nauczyciel religii Willer. Potem było już nas mniej w klasie, to nie przychodził. Ja się uczyłem w domu. Prywatny nauczyciel brał pieniądze i uczył mnie wszystkiego, co dziadek żądał, żebym umiał.
Teofila Silberring, Kraków
Zostałam uczennicą Hebrajskiego Gimnazjum im. dr Hilfsteina, który był jego założycielem. To była piękna szkoła, przy Podbrzeziu 10, na Kazimierzu. Podobno na bardzo wysokim poziomie, o prawach państwowych. Wszystkie przedmioty były w języku polskim i dodatkowo był język hebrajski. Same żydowskie dzieci, ale takie dobrze sytuowane, bo tam czesne kosztowało około 50 złotych, to było strasznie dużo. Dla porównania – dzienna gazeta kosztowała 10 groszy. W szkole były bardzo dobre warunki: ogromne podwórko i cudowna sala gimnastyczna. W szkole było takie syjonistyczne harcerstwo. Nazywało się Hacofeh. Mieliśmy zbiórki raz w tygodniu: wycieczki były, pogadanki. I w szkole była, bardzo piękna zresztą, sala muzyczna, gdzie raz w tygodniu mieliśmy muzyczne audycje.
Uczniowie VIII klasy gimnazjum hebrajskiego
przy ulicy Podbrzezie 8/9 w Krakowie, 1933 / arch. ŻIH
Pod naszą szkołą była wystawa samochodów. Był taki kolega, Rath, podobno są w Wiedniu, przeżyli. Oni mieli firmę „Iskra” – ołówki i kredki. Bardzo bogata firma. On zajeżdżał pięknym, chyba Chevroletem, z lokajem w białych rękawiczkach, który mu nosił teczkę. Zanosił ją paniczowi do klasy, wkładał pod pulpit, zdejmował mu płaszcz i po lekcjach przyjeżdżał po niego. Libanówny, dwie siostry, przyjeżdżały dorożką z panną z welonem. (Były takie opiekunki w granatowych welonach, do takiej panny zwracano się: Schwester). Libanowie mieli kamieniołomy w Płaszowie, mówiło się na to „górka Libana” – tam potem był obóz.
Zapisano na podstawie rozmów przeprowadzonych przez:
Zuzannę Solakiewicz, Annę Szybę, Joannę Fikus, Marka Czekalskiego, Zuzannę Schnepf, Aleksandrę Bańkowską oraz Magdalenę Bizoń.
Współpraca: Ania Szyba