Z opowieści polskich Żydów (6)

Z opowieści polskich Żydów (6)

Anka Grupińska

Gustawa Birencwajg, niemal rówieśniczka XX wieku, opowiada o Łodzi swojego dzieciństwa, żydowskich świętach, o wojnie i o tym, jak poznała swojego męża

Jeszcze 6 minut czytania

 

Z opowieści polskich Żydów

Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat.
Anka Grupińska
Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów: obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4), wakacje (5).

Artykuł został sfinansowany przez Żydowski Instytut Historyczny.


Niewysoka, krucha staruszka o zaskakująco błękitnych oczach, które bardzo już źle widzą. Ma ciągle jasny umysł i trochę energii do żartowania. Tak było w  2005 roku, kiedy opowiadała Marcie Cobel-Tokarskiej o swoim długim życiu. Dzięki jej uporowi i sprytowi cała rodzina Birencwajg przetrwała Zagładę. W ostatnich latach życia pani Gustawa mieszkała z córką, Haliną Leszczyńską, w niewielkim mieszkaniu warszawskiego Mokotowa. Zmarła 25 grudnia 2007 roku, przeżywszy 99 lat i 10 dni. Bardzo się już męczyła – tak przed chwilą powiedziała mi pani Halina.

Nic nie powiem o żadnych dziadkach. Dziadki odpadają. Ja nie miałam żadnych dziadków. Nic, nic, nic, absolutnie. Miałam tylko dwie kuzynki, które pochodziły z małego miasteczka, chyba to był Tarnów. One przyjechały do Łodzi jako służące. Mój ojciec nazywał się Abram Blum, Awrom po żydowsku, a moja mama Chaja, z domu Ajchenbaum. Mój ojciec nie był religijny, natomiast moja mama nosiła perukę i była niegramotnaja, czyli nie pisata nie czytata, ale o ile chodzi o tradycję żydowską, to dzięki mamie bardzo się ją utrzymywało w domu. Moja mama była bardzo zgrabna, ładna kobieta, ruda, zielone oczy, a mój ojciec był chorowity człowiek. Może gdyby on nie był taki chory, to on by moją mamę nie wziął za żonę. Bo on był trochę więcej oczytany. W tamtych latach, przed I wojną światową, on należał do związku kupców! Ja się urodziłam w 1908 roku. A moje rodzeństwo? Była siostrzyczka, młodsza chyba ode mnie półtora roku, i braciszek mały, który leżał w kołysce. Pamiętam jak dziś, że ja tak rozhuśtałam tę kołyskę i przewróciłam ją razem z dzieckiem. Siostra nazywała się Laja, Lola, a chłopczyk Frojm. To było po ojcu mojego ojca. Taki jest zwyczaj u Żydów, że się daje imiona po zmarłych, nie po żywych.

Ojciec mój miał fabryczkę szczotek do szorowania podłogi. Te szczotki trzeba było robić od początku do końca, z dziurkami, ze wszystkim. Były maszyny, ale większość ręcznie się odbywała. Mój ojciec sam pracował przy takiej maszynie i jeszcze trzech chłopaków było, co w te dziurki wtykali ryż, właściwie to była słoma ryżowa, takie krótkie wiązki. Do tych dziurek wkładali. I drutem się przeciągnęło. To dzisiaj jest w ogóle niespotykane. Zniknęły te szczotki ryżowe. Były takie duże do podłogi, i ręczne szczotki, mniejsze. Pakowało się w tuzinach. Dwa tuziny, trzy tuziny. I moja mama zanosiła je do tego, co miał sklep. Nie było, żeby ktoś tam jechał samochodem… W ogóle samochodów nie było. To było w Łodzi na Nowomiejskiej, on się nazywał Segał, miał taki duży gospodarczy sklep, i tam przez cały tydzień się nosiło te szczotki, a w piątek mój ojciec poszedł, podliczył, i dostał zapłacone.

Jeszcze obok tego sklepu była cukiernia żydowska i mój ojciec zawsze wszedł tam, kupił kawałek biszkoptu. Ten biszkopt taki wysoki był, teraz to może i nie ma takiego, ja wiem, ile tam mogło być? Funt, czy półtora? (Wtedy jeszcze funty były, to około pół kilograma.) W piątek już było kupione na sobotę. To nie tak, jak teraz, że się piecze, że kupuje dużo… Nie. Bardzo skromnie było, ale bardzo kulturalnie.

Gustawa Birencwajg na wakacjach
w Cieplicach, koniec lat 40.
Teraz muszę powiedzieć, jacy byli lokatorzy w domu, w którym ja mieszkałam. Drewnowska 26/28. W Łodzi. Tam był gospodarz Polak. Tak, tam większość Żydów mieszkało. To było podwórko z oficyną, na dole była piekarnia. Nigdy się nie mówiło o sąsiadach po nazwisku, tylko po zawodzie. Mieszkała taka, co kołdry szyła, to się mówiło, że idzie się, po żydowsku, do „kołdermache”, mieszkał piekarz, co piekł pączki, to „pączkimache”, mieszkał taki, co bajgle piekł „bajgielmache”. (Po wojnie tego już nie było.)

Bogaci Żydzi żyli w zupełnie innej dzielnicy, a biedni Żydzi mieszkali w Łodzi na Bałutach. To była biedna dzielnica: i żydowska, i niemiecka, i polska, ale najwięcej było Żydów. I to była ciężka biedota. Dzieci, to była norma – sześcioro, i mieszkało się w jednym pokoju. Matka nie pracowała u takich. Były dzieci, miały po siedem, osiem lat, co się zajmowały handlem dla pomocy rodzinie. Jaki był handel? Przed wojną były takie balony z wodą sodową, po 10 czy 15 litrów, i oni taki balon z lodem w wiaderku nosili, taki kubełek, dwie szklanki, żeby, ktoś się napił wody. Ile kosztowała taka szklanka wody, to ja już nie pamiętam. I oni wołali: „Wody sodowy, zudewaser, zudewaser!”. Tak pomagali rodzinie. (Dlatego może była taka nienawiść miedzy Polakami i Żydami, bo Żyd zawsze coś wymyślił, żeby miał na utrzymanie.) Przed wojną byli tacy, co handlowali, worek nosił na plecach i wołał: „handel, handel, kupuję stare szmaty, kupuję stare ubrania!”. On tak na podwórku krzyczał. Jak ktoś miał, to wyniósł, on tam dał kilka groszy, i to poszło dalej, ktoś miał jakiś straganik i znowu sprzedał. I takie było to życie. Przed wojną jeszcze była rzeźnia, gdzie Żydzi chodzili, żeby zarżnąć kurę, albo kaczkę. I były kobiety, które ten drób skubały. A za to dostały kilka groszy, to też był zawód. Bo chodziło o to, żeby nie obedrzeć kury ze skóry, tylko samo to pierze wyskubać. Jakie jeszcze były zawody? Na przykład jechał taki z wózkiem i wołał: „smot, smot!” [gwarowe: szmaty], za stare szmaty dawał albo pierścionek, albo jakąś miseczkę. Były takie zawody, że trudno sobie wyobrazić, żeby można było rodzinę utrzymać. Nie do pomyślenia w obecnym czasie. Albo szklarz. Nosił cały warsztat na plecach i wołał: „Szyby wstawiam!, Kituję okna!”. Na przykład dziewczęta dziecko niańczyły, szły pomagać do sklepu. Dziewczęta przeważnie było oddane do krawcowej, do szwaczki, do gorseciarki. I modystki były, to już był taki inteligentny zawód.

W naszym domu mieszkał taki Polak, tramwajarz, to była wielka szyszka wtedy. Mieszkała jeszcze pani Marcinkowska, jej mąż pracował w banku. On się z nikim nie zadawał, do nikogo nie mówił, ale pani Marcinkowska to umiała po żydowsku tak jak Żydówka. I to wszystko żyło w zgodzie. Naprzeciwko naszego mieszkania, drzwi w drzwi, mieszkała też polska rodzina. Oni przeważnie zimą nie mieli pracy, bo to byli murarze. Myśmy do nich wchodzili, żeśmy się zapraszali; jak było święto Boże Narodzenie, to jeszcze dały kawałek drożdżowego ciasta. Na ogół Żydom nie wolno jeść u Polaków. Ale ja… coś mi nie zabronili w domu, ja tam na Boże Narodzenie byłam u nich, i ciasto jadłam. Natomiast odwrotnie, jak było Pejsach, to oni dostali u nas orzeszki, kawałek macy.

Rodzina pani Gustawy. Pieszyce koło
Wrocławia, koniec lat 40.
Jako dziewczynka mała nie miałam zabawek, jak obecnie dzieci mają, tylko ręcznik się zawinęło... Kiedyś nie były tak eleganckie ręczniki. Tu się zawiązało sznurkiem i były oczy, i nos, to była lalka. A przeważnie żeśmy się bawili w sklep. Polskie i żydowskie dzieci, nie było tam, żeby jakaś różnica. Na podwórku był trawnik. Myśmy urwali tej trawy i bawiliśmy się w sklep. A waga była zrobiona z pudełek od pasty do butów. Takie blaszane pudełka. Jedno pudełko otworzyło się, to były dwie części, i tu ktoś ze starszych zrobił wagę, były sznureczki, i kawałek drewna. I to był cały zestaw zabawek dla dzieci.

U Żydów był taki zwyczaj, że w piątek trza było wymyć głowy, dziewczynkom wysmarować włosy naftą i zrobić kokardy. Był taki warkocz wpleciony do drugiego, przy głowie była kokarda czerwona, i na dole warkoczy kokardy, fartuszek czysty, buciki oczyszczone, to musiało być na piątek wieczór. (A dlaczego naftą? Bo nie było innych sposobów, żeby wszy się nie trzymały. Bardzo zwyczajnie. Było mydło szare, i kawałek mydła Schichta z jeleniem, to było najlepsze mydło.) Dzieci były tak ubrane na kolację. W piątek wieczór były u nas położone na stole dwie chały i przykryte specjalną serwetką. Tam było coś napisane po hebrajsku, nie wiem co. Ojciec poszedł, nie wiem gdzie – czy poszedł się modlić, czy tylko wyszedł z domu. Wszystko było elegancko położone na stole, i świece się paliły, moja mama się modliła. Co ona tam mówiła, to ja nie wiem. Chyba prosiła Pana Boga, żeby dzieci były zdrowe, mąż zdrowy, wszystko wypraszała u Pana Boga. Mój ojciec przyszedł wieczorem, tam jakąś modlitwę nad tą chałą zrobił, odkrył ją, kroił takie kawałki nam, każdemu dziecku. To się nazywało a mojca. I się siadło do stołu i się jadło rybę faszerowaną. To nie znaczy, że u wszystkich Żydów to było. Przeważnie nie było. Zamiast gefilte fisz, to zjadły ludzie kawałek śledzia. To byli ludzie bardzo biedni, żyli w bardzo ciężkich warunkach, jeszcze polskiego języka nie umieli, strasznie żydłaczyli. Jak myśmy jedli kolację, to zawsze była ryba, był jeszcze kielich wina. Kiedy ojciec jakąś modlitwę zrobił, każde dziecko troszeczkę popiło z tego kieliszka, to był taki duży kielich. I był rosół, z kluseczkami, łazanki z grochem, z fasolką, i mięso, i kompot. I to wszystko. Ale jak trza było zgasić światło, to przyszedł dozorca szabes goj. Bo Żydom nie wolno w szabes wykonywać żadnej pracy. Przyszedł dozorca, to już za to, że on przyszedł i zgasił, to dostał kawałek chały.

W sobotę rano mój ojciec wziął tałes, to jest taka chusta modlitewna i poszedł się modlić. Chociaż… czy poszedł się modlić? Z tego, co ja wiem, to raczej poszedł do kolegów, czy tam na karty, czy na domino, albo na szachy… Myśmy byli w domu i mama przyszykowała znowu obiad. W piątek się zanosiło do piekarza taki garnek z kartoflami, to się nazywało czułnt. Jak Żyd był bogaty, to on włożył do tego czułentu spory kawałek mięsa, i to było dobre. I zazwyczaj w sobotę o dwunastej najmłodsze rodzeństwo poszło po ten czułnt, wzięło ze sobą szmatę. A ten czułnt był już zapłacony i numerek był naklejony, i ja dostałam taki numerek w piątek. A w sobotę według tego numerka się odebrało swój garnek. I bardzo często się zdarzyło, że byli tacy cwaniacy, co zabrali czułnt temu bogatemu, bo był lepszy jak jego. W tym garnku z czułentem jeszcze było takie naczynie jak mała doniczka, gliniane, i w środku był kugiel. Ten kugiel był z makaronu ugotowany, jabłuszko się wkroiło, rodzynki się dało. Dzieci ubrane były świątecznie, czysto. Na podwórku się poleciało bawić, to obcasem od butów się zrobiło w ziemi dziurkę i się grało w orzeszki. Najważniejsze, żeby trafić do tej dziurki.

Ślub siostry męża Blumy Birencwajg, 1939

I ojciec w sobotę zawsze ze mną poszedł do teatru żydowskiego na ulicy Konstantynowskiej. Teraz ona jest 11 Listopada. Ale ten teatr się spalił, mój ojciec umarł i więcej tam nie chodziłam. Później z moim mężem żeśmy chodzili na niektóre sztuki, co teraz w ogóle wyszły z planu i w ogóle nie istnieją. Moja mama nie szła, ani do teatru, ani nigdzie. Chyba że do znajomych. Jak się komuś dziecko urodziło, się go obrzezało, to było takie uroczyste. I jeszcze jak ten kawałeczek z członka się odkroiło, miseczka była z piaskiem, ten kawałeczek się włożyło. To była wielka uroczystość, a szczególnie jak to był pierwszy w rodzinie. To się modliło, i to dziecko się ochrzciło – to znaczy nie ochrzciło, tylko imię mu się dało.

Inne święta to były Wielkanocne, Pejsach. Sześć tygodni przed świętami kupiło się gęś i zrobiło się szmalec. Ale żeby ten szmalec wytopić, to musiało się przede wszystkim kuchnię zrobić koszerną. Tak podpalić, żeby to wszystko było czerwone, przepalone. I w specjalny świąteczny garnek się wlało ten szmalec, zawiązało się garnek szmatką, na szafę się postawiło. Na szafie leżały te naczynia, co były na Wielkanoc, ich się przez cały rok nie używało. Od święta do święta. Przykryte papierem. Jeszcze był zwyczaj, może i teraz jest, nie wiem, że jak garnek był obity, to już nie wolno go było na Wielkanoc używać. Zawsze chodzili tacy, wołali: „do lutowania, do drutowania!”, dwóch z takim wielkim, blaszanym kotłem. Kto nie miał na święta specjalnych naczyń, tylko te, co używał na co dzień, to on je wyszorował, wsadził do wody, i niby to już było koszerne. Właśnie najtrudniej było ludziom biednym, żeby oni mogli sobie pozwolić na wielkanocne naczynie i naczynie na cały rok. (Bo u Żydów nie wolno w tym garnku, co się gotuje mleko, żeby broń Boże coś mięsnego.)

Na Wielkanoc u nas nie wolno jeść chleba. Przez osiem dni. Macę to ręcznie się robiło. U piekarza, specjalnie on piekł macę. I wynajmował kobiety, żeby wałkowały te mace – woda i mąka. Pszenica musi być siana, najlepszej czystości. Później to musi być koszerne, mielone, wszystko musi być czyściutko. Jak ta kobieta miała miesiączkę, to już jej nie wolno było się tym zająć. Bo już ona była trefna. Niekoszerna. Ale bardzo, bardzo te kobiety się starały. Bo mace trzeba było tak wywałkować, żeby nie było żądnej zagniotki, bo inaczej ona już jest niekoszerna. I następne święta to są te jesienne. To jest Roszaszuna i Sądny Dzień. Kobiety i mężczyźni się modlą. Ten, co był bogatszy, to poszedł do bożnicy. A ten, co był biedny, to ten jeszcze biedniejszy wynajął mu swoje mieszkanie, i w drugim pokoju mężczyźni mówili modlitwy, a kobiety powtarzały. W Sądny Dzień nie wolno nic jeść. Jak gwiazdka zapadła dzisiaj, to już nie wolno było jeść, dopiero nazajutrz, jak znowu gwiazdka się ukazała. Ale nic jeść. I nic pić. Absolutnie. Potem są Kuczki, sykes tak zwane. Wtedy mężczyźni robią takie pałaty, dachy okryte są choinkami. Kto był bogatszy i miał balkon, to robił na balkonie. A jak nie, to sąsiedzi się zbierali, ustroili na podwórku. Chłopcy jedli tam, ale dziewczynkom nie wolno było. Kobiety stały przy furtce przy wejściu, żeby słuchać modlitwy. I jedzenie nosiły do tych sykes. A jakie specjalne jedzenie było? Przeważnie rosół, to był wielki cymes, i ryby. To wszystko trza było zanosić dla męża. Nie spało się tam. To było tylko od modlitwy, od jedzenia.

Tak było przed I wojną. Ja sobie przypomniałam, że po pierwszej wojnie światowej to już mój ojciec i rodzeństwo nie żyło. Osierocona przez ojca zostałam mając chyba lat pięć. On miał gruźlicę. U nas był stały lekarz domowy i ciągle się go wołało, bo ojciec dostawał krwotoki. No i tak długo to trwało aż umarł, 29 lat miał. I rodzeństwo moje też umarło. I ja zostałam z moją mamą sama. Moja mama żyła z tego, co sprzedała: te narzędzia, co były w fabryczce szczotek ryżowych, po trochu wszystkie wyprzedała, bo wtedy nie było ani renty, ani emerytury, absolutnie. Już potem moje dzieciństwo było bardzo smutne.

Pamiętam 1914 rok, u nas mieszkały dwie kuzynki z małego miasteczka. Kozacy wtedy szukali tylko dziewczyn. „Diewoczki i diewoczki”.  Myśmy mieszkali na parterze, moja mama trochę uchyliła okno: w razie jakby taki żołnierz przyszedł przez drzwi, to wylecą dziewczyny przez okno. A gdy odwrotnie, to przez drzwi. Raz przyszedł kozak, pamiętam jak dziś, i wsadził nogę przez okno. Mówi do mojej mamy, żeby mu dać dziewczynę. A moja mama mówi: – Ja nie mam dziewczyny. Ja stałam przy mojej mamie, on wyciągnął szablę, a moja mama była taka odważna kobieta i powiedziała: – Weź, zabij, nie mam dziewcząt. Ja zaczęłam strasznie płakać. On jakoś się opanował i tylko zawołał do mnie: – Nie krzycz! I poszedł.

Gustawa Birencwajg (pierwsza od prawej, w białej bluzce) w d
omu dziecka w Pieszycach koło Wrocławia, koniec lat 40.

W czasie I wojny światowej moja mama szmuklowała [szmuglowała]. Najwygodniej było iść z dzieckiem na szmukiel. Ja już miałam może lat osiem. Z Łodzi albo do Łęczycy. Bardzo daleko. Ja się strasznie bałam tych słupów telefonicznych, bo to strasznie szumiało, a krzyczeć nie można było. Ze strachu ja miałam wszystkie palce poobgryzane. Się szło pieszo! W nocy. Ciemna noc. Przeważnie to były kawałki płótna po 17 metrów, wtedy były arszyny. [dawna jednostka długości, około 0,7 metra]. Owinięte tym płótnem i się tak szło, a tam kupowali. I tak myśmy tak z mamą żyły z tego szmuklu.

Ja chodziłam do szkoły na ulicy Szkolnej 16. To była szkoła w prywatnym domu. Tam chodziły same żydowskie dzieci. To była szkoła państwowa. Religię wykładała Żydówka, nauczycielka. Nie było, żeby tam krzyż wisiał. Chłopcy bez czapek siedzieli. Nauka była po polsku, tak. Wszystko było po polsku. Nauczyciel śpiewu i mówił po polsku. Ja tej szkoły wprawdzie nie skończyłam, bo nie było takiej siły, żebym ja mogła skończyć.

Moja mama zmarła w 1918 roku. Leżała w szpitalu w Radogoszczy. To jest za Łodzią. Jeszcze istnieje chyba. Ja przyszłam w odwiedziny do mojej mamy. Nie wpuszczali do środka, tylko można było patrzeć przez okno. I ja tak stałam, a moja mama już straciła widocznie przytomność, tylko pamiętam, że pielęgniarka doszła do niej i mówi: – Chajusia, wasza córeczka przyszła! I moja mama się uspokoiła trochę, ale później zmarła.

Ja nie miałam żadnej rodziny, tylko dwie kuzynki, które już były mężatkami. Jak się dorobili trochę moi rodzice, to kupili nie plater, tylko srebrne nakrycie, srebrne lichtarze, już widać, że zaczęli lepiej żyć, kupować lepsze rzeczy. To wszystko zostało: mieszkanie umeblowane było, srebrne nakrycia, srebrne przepiękne lichtarze… A  co ze mną zrobić? Czy dać do domu sierot, czy dać do tej kuzynki, co wyszła już za mąż? Miałam dziesięć lat i poszłam do kuzynki. Ta kuzynka była z rodziny mojej mamy. Ona się nazywała Małka Szwarc. Oni byli z dobrego domu, ale jej mąż był karciarz i kobieciarz. Jak teraz się mówi: „molesterować”, to ja się śmieję, że on taki był. Nie odgrywało u niego roli, żeby zgwałcić. Ja jak już podrosłam, oni mieli swoje dziecko, to ja to dziecko niańczyłam. Nie było wózka, ani nic. Do szkoły mi nie dali chodzić. Ona ciągle mówiła: – Ja nie jestem uczona, ty też nie musisz być.

Ja byłam przez tego kuzyna strasznie bita. Dlaczego? Bo oni żyli z tego, że czyścili wołowe nogi: zeskrobały te włosy. I dawali do jego matki, ona miała sklep mięsny, to się nazywało jatka. Tam porąbali te nogi na kawałki i bogaci je kupowali, bo chcieli galarety. Te nogi trzeba było zanosić do jatki. Jechało się tramwajem, bo to był spory kawał. Bardzo ciężko. Był taki koszyk z pałęką [rączką]. Ja płakałam, nie chciałam. Teraz to wiem, że ten kuzyn był sadysta, wtedy nie wiedziałam i bardzo się go bałam. Jak podrosłam, to już tam nie chciałam mieszkać. Spałam u sąsiadki na podłodze. To, co zostało po mojej matce, wszystko przepił. To ja już byłam zbyteczna, ale z litości, jako że sierota, to mnie trzymali.

Później wyszłam od nich i poszłam do przyjaciela mojego ojca. On też był tego samego fachu co mój ojciec, szczotkarz. On się nazywał Chaim Oszpicen. Mieszkali w Łodzi na Ogrodowej 10. Jego żona była młoda, on był już starszy facet. Miał dwoje dzieci, a później im się urodziło jeszcze troje, to było pięcioro. Małżeństwo to siedmioro, ja byłam ósma. Wszystko w jednym pokoju. Ja miałam swoją pierzynę, ja miałam swoje łóżko polowe i ze mną spała ich córka. Nie chcieli wziąć pieniędzy ode mnie. Ja poszłam do pracy do wędliniarni. W Łodzi były tylko dwie takie firmy: Diament i Dyszkin. Ja poszłam do Diamenta. Cały dzień jadłyśmy tam, ile się chciało. Dobry był gospodarz, i wieczorem jeszcze była taka zasada, że dziesięć dag wędliny i dwie bułeczki wolno było ze sobą wziąć. Ja wobec tego, że nie płaciłam Oszpicenowi za mieszkanie, to oddawałam tę paczkę codziennie. Diament miał cztery filie w Łodzi. I do każdej kolejnej filii jak otworzyli, to mnie przesiedlali. Bo ja byłam bardzo zdolna, potrafiłam zważyć.

Pracowałam dużo, szorowałam podłogi, nosiłam wodę, bo Łódź była nieskanalizowana. Wtedy nie było ośmiu godzin pracy. Było czternaście godzin pracy. Ciężko. Człowiek nie miał dużo czasu, żeby się bawić albo hulać. Nie. Zarobiłam dziesięć złotych tygodniowo. W piątek, jak gwiazdka wyszła, to już sklep musiał być zamknięty. I ja miałam wolne do nazajutrz, do wieczora. W sobotę, jak gwiazdka wyszła, to już wolno było otworzyć sklep i znowu się targowało. Było nas pięć dziewcząt za ladą. Bardzo zgodnie żyłyśmy. Mnie nazywano „Żywe Srebro”, taka byłam żywa dziewczyna, ładna. Przywozili takie wielkie wiklinowe kosze z wędlinami, trzeba było zdjąć od tego furmana, wyładować, wywiesić, żeby to ładnie wyglądało. W tej wędliniarni nie było maszyny, tak jak teraz. Wszystko ręcznie, długie noże się ostrzyło, trza było wiedzieć, jak to wyregulować. Była wędlina „rozmaitości”, tam się dawało drogą wędlinę i trza było dodać tańszej, żeby to jakoś wyrównało tę cenę, żeby właściciel też zarabiał. To była duża firma.

Był taki młody człowiek, wtedy już mówiono, że on – złota młodzież. Grał na mandolinie, wesoły chłopak. W każdym razie on tam się do mnie zalecał. Moryc. Zilber… Zilbersztajn? Nie, nie pamiętam. Na „zet”. W sklepie uważali, że to jest cudowna partia dla mnie. I koniec końców żeśmy się zaręczyli. A to jest nie tak, że na słowo, trzeba napisać całą taką kartę, to się nazywała ksyba. Przyszedł taki specjalny Żyd, wierzący głęboko, i on tam pisał, że ja… nie wiem, co on pisał! Że ja jestem narzeczoną, że zobowiązałam się przez całe życie być razem, nie wiem co. Ja cały posag miałam przyszykowany w koszyczku pod łóżkiem. W sobotę nie pracowałam, to nie miałam wyżywienia. Więc w sobotę się wydało, na spanie, na bieliznę, bardzo mało mnie zostawało. Ale zawsze byłam ładnie ubrana, elegancko, ale skromnie. Pomagał mi ten narzeczony, prawdę powiedziawszy. Dał mi pierścionek, palto z futrem i dobrze było.

Powiem krótko, że ja zerwałam z tym narzeczonym. Bo ten przychodził, mnie prowadził do kina, tu, tam. I tak już zaczęłam trochę przechodzić na jego stronę – wolnomyślicielską. On chciał koniecznie, żeby zamieszkać bez ślubu. Ja cały czas pracowałam, starałam się, jak tylko mogłam. On już wtedy o coś był posądzony, o lewicowe sprawy, ja nie wiedziałam. I poszedł do więzienia. Ja miałam taki pęk listów, co on pisze z więzienia do mnie. Że ja mu się w nocy śnię, moja szyja wysoka, to było bardzo miłosne. Wiedziałam, że on jest tu samotny, to zawsze zorganizowałam mu paczkę do tego więzienia. To były takie chłopaki wesołe w więzieniu, że zjadali, jemu nic nie dali. Fabryka mojego szefa była naprzeciwko więzienia. Więzienie było na Gdańskiej 13, a mój właściciel miał fabrykę na Gdańskiej 14. Tyle siedział, że zdążył kilka listów miłosnych napisać i go wypuścili.

Dawid Birencwajg, mąż. Warszawa, lata 60.Dawid Birencwajg pochodził z Sosnowca. Ojciec nazywał się Abram, a matka Tema. W ogóle było ich sześcioro dzieci. Cztery córki, dwóch synów. Jedna córka nazywała się Rózia, druga Sala, a trzecia Łaja, a czwarta nazywała się Bluma. Obydwaj synowie prawie w domu nie byli. Bo Dawid kiedyś w sobotę se kupił butelkę Sinalco, taki napój orzeźwiający, lemoniada, a jego matka widziała to i powiedziała: – Czekaj, ja powiem ojcu, to on ci da. Jak ona tylko to mówiła, to on poszedł, i do widzenia, więcej go nie było. Wyjechał do Piotrkowa, tam pracował w kuchni. I z tego się wziął jego zawód kielner. To była taka religijna rodzina, bardzo. Chociaż moja teściowa nie umiała tej religii czytać z książeczki, ale zawsze na święta poszła do bożnicy.

No i żeśmy się pobrali… Pojechałam do jego rodziców i tam był ślub religijny. Pod baldachimem, i świeczki, i wszystko, co trza było, jak przykazane jest. I potem zamieszkiwaliśmy w Łodzi. Mąż mój zarabiał, on z zawodu był kelnerem. Aż do wybuchu wojny. PPS-Lewica budowała w Łodzi domy, troszeczkę za miastem. Tam wpłaciliśmy pieniądze i dostawaliśmy takie trzypokojowe mieszkanko, na facjatce. Na Lokatorskiej 11B, drugie piętro. Ślepa kuchnia, ale był gaz, była woda, już nowocześnie, ubikacja była na korytarzu, dwóch lokatorów na jednym piętrze. Ale mnie to mieszkanie się nie podobało, to później się przeprowadziłam w Łodzi na Żeromskiego. To już taka ulica inteligentna, lepsza.

W 1929 roku się urodziła córka, Halina. Urodziła się, to było wielkie szczęście. Ja ją wychuchałam, wydmuchałam. Miałam wielkie kłopoty, różyczka na twarzy jej wyszła. Lekarz przyszedł i powiedział, żeby zrobić taką maskę z gazy i nasmarować borną wazeliną, której w tej chwili to u nas nie dostaniesz. No i tak to było. Nie było wózka, tylko taka chusta w kraty, i tak ją nosiłam na spacer. A później już powstały wózki, siostra męża Róża kupiła mi wózek w Sosnowcu. Jak moje dziecko miało jakieś cztery miesiące, mój mąż postanowił, żebym przerwała pracę. On przychodził z pracy bardzo późno i zawsze przyniósł kawałeczek sernika, robił herbatę i ja musiałam to zjeść i wypić, żeby był pokarm dla dziecka. Moja córka już w połowie lat 30. zaczęła chodzić do szkoły. Mąż sobie zażyczył, żeby Halinka chodziła do żydowskiej szkoły. I dlatego ona umie po żydowsku, bo myśmy w domu rozmawiali z mężem po żydowsku, a do niej to po polsku. Dwa razy do roku jechałyśmy do babci do Sosnowca. Na święta. Pojechałam na Wielkanoc zawsze, seder się uprawiał, były macy. Modliło się, modliło się, tam wszystko się opowiadało, jak to było w Egipcie, jak ich wyrzucono, a tak długo to trwało, aż dzieci usnęli.

W tym czasie Chińczycy w Łodzi byli, sprzedawali różne rzeczy. Mąż kupił mi apaszkę, beżową z zielonym. I pyta mnie się, czy mi się podoba. A ja mówię: – No, nie bardzo. To powiedział: – Ja ci w życiu nic nie kupię. I dotrzymał słowa. Nigdy, nigdy nic nie kupił, nawet za pięć groszy. Nawet ze mną do sklepu nie poszedł. Absolutnie. Był bardzo dobry człowiek, oddałby wszystko, co miał, on nic nie potrzebował nigdy, i uczciwy aż do głupoty. Takie wieczorki były urządzane z soboty na niedzielę i bez biletu nie było mowy, żeby on najbliższego przyjaciela wpuścił.

Partnerem publikacji jest Żydowski
Instytut Historyczny
Przyjaciół było bardzo dużo. Zawsze u mnie pełno było ludzi w domu, i później, w Warszawie, aż do męża śmierci w 1966. Chociaż oni mieli o wiele więcej ode mnie, ale zawsze przychodzili na coś dobrego. Prawie wszyscy byli bezrobotni, i jak przyszli w piątek, to się pytali: – Gucia, gdzie stoi drożdżowe ciasto? A resztę zjadły bez mojego pytania. Raz wyjechałyśmy na letnisko, i miałam wielką butlę z sokiem wiśniowym. Wypili ten sok i później zastanowili się, co powiedzieć. Chcieli potłuc tę butlę, żeby się nie wydało. A na letnisko jeździłam z dzieckiem. Pod Łodzią. Wiśniowa Góra. To było największe takie znane letnisko. Tam co roku jeździłam, bo tam moi fabrykanci mieli sklep z wędliną latem i ja chodziłam do pracy. No i tak to życie szło aż do wojny.

Druga część historii Gustawy Birencwajg wkrótce w „Dwutygodniku”.