Z opowieści polskich Żydów (4)

Anka Grupińska

Alfred Borowicz, Marian Majerowicz, Tomasz Miedziński, Dawid Ringiel i inni opowiadają o swoich rodzinnych mieszkaniach w sztetlach lub na wsi

Jeszcze 4 minuty czytania

W niepodległej Polsce Żydzi stanowili niemal dziesięć procent ponad trzydziestomilionowego społeczeństwa. Mieszkali w dużych miastach, jak Warszaw, Łódź, Lwów, Wilno i Kraków lub w małych miasteczkach, z jidysz zwanych sztetlami (w niektórych stanowili nawet i osiemdziesiąt procent); zdecydowanie rzadziej – na wsi (około dwadzieścia procent).

Z opowieści
polskich Żydów

Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby albo próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów: obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu, opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie, opowieści o mieszkaniach w dużych miastach.
Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat. Anka Grupińska

Sztetle mazowieckie, tylko ciut bogatsze od sztetli galicyjskich, pachniały podobnie: biedą małego handlu, ciasnych warsztatów i ulicznych straganów. Ich mieszkańcy życie wiedli w bocznych uliczkach niedaleko rynku, w drewnianych, ciemnych i wilgotnych chałupach, często pochylonych czasem i nędzą. Gdzieś między nimi była zawsze bóżnica, bejs medresz i mykwa. Bogatsi Żydzi małego miasteczka, często trochę wykształceni i trochę spolonizowani, mieli swoje świeckie żydowskie instytucje: siedziby partii politycznych i ich młodzieżowe przybudówki, biblioteki jidysz i hebrajskie, czasem nawet kino lub salę taneczną.

Na wsiach niewielu Żydów miało swoje gospodarstwa – w spisie roku 1931 podano, że zaledwie 4 procent polskich Żydów było rolnikami. Raczej, jak w sztetlach, szyli i naprawiali buty, kroili ciężkie zimowe płaszcze, prowadzili piwiarnie, które wyrosły z dawnych karczm i austerii.

Alfred Borowicz, Wieliczka

Wieliczka, 1918 Mój dom rodzinny znajdował się przy Rynku Górnym, obok mojego gimnazjum. Dom był stary i obszerny, w dwóch pokojach zachowały się jeszcze mury ponad metrowej szerokości i sufity w formie sklepień. Do tej pory stoi ten dom. Siedem pokojów było, łazienki dwie, kuchnia, oczywiście spiżarnia, strych, piwnica i tak dalej; wszystko, co trzeba.

Mieliśmy też sąsiadów, to była duża rodzina Wimerów. Byli pobożni, mieszkali w dużym domu koło nas i u nich się budowało na podwórku kuczkę na święta Sukkot. (Tam były córki, które wychodziły po kolei za mąż, no i przedtem zawsze były wielkie narady z moją matką na temat wesela i przyszłego męża).  

Marian Majerowicz, Myszków koło Częstochowy
Powodziło nam się... średnio, tak powiem, ojciec tylko pracował, matka w ogóle nie pracowała, zajmowała się gospodarstwem, no i wychowywaniem dzieci. Mieszkanie nasze składało się z pokoju i kuchni. I to wszystko. Z tym, że pokój był duży, to go się przedzieliło taką ścianką działową i z tego się zrobiły dwa pokoje. I w jednym z tych pokoików był taty zakład. Stała w nim maszyna Singera, własna – taty. Oczywiście stół krawiecki, żelazka ze dwa czy trzy tam były różnego rodzaju. (To były żelazka na duszę, duszę się grzało na piecu i wkładało do żelazka). Były lżejsze i cięższe, zależy, co się prasowało: inne do palta, inne do spodni. Manekin drewniany był, obciągnięty tkaniną jakąś, cienką. No, manekin u krawca to jest obowiązkowa sprawa!

W drugim pokoju sypialnia była, a kuchnia była normalnie kuchnią. Stał piec węglowy. Znaczy taka kuchnia, z fajerkami. Stół, krzesła, serwantka, prawda, stała. No i to wszystko. W czasie prania to było całe święto. Balia w domu, wodę się nosiło w wiaderkach z drugiego podwórka, tam pompa była, metalowa. (Bardzo dużo osób z niej korzystało). Mama sama prała. My jako już dorosłe dzieci, tośmy trochę pomagali: wodę nosili, wynosili tą brudną, przecież nie było zlewu w mieszkaniu. Na podwórku się wylewało wodę, przy ubikacji. No, wesoło było w każdym razie.

Mieszkanie było urządzone bardzo skromnie. Stały, normalnie, jak przed wojną, tradycyjnie, dwa łóżka. Pamiętam jeszcze te żelazne łóżka. Ale ładne były – zdobione: zagłówek w kwiaty, z metalu powyginane takie. Żeby było ładnie posłane łóżko, to matka miała zrobione z drewna takie coś… Jak pościel poukładała, to to drewniane położyła, i na to kapę zarzuciła, i wtedy było ładnie i gładko. Szafa była, stół. Nic szczególnego. Do szaletu chodziliśmy na podwórko. I tak myśmy mieszkali.

Tomasz Miedziński, Horodenka koło Stanisławowa, Ukraina
Dom babci Meni ja pamiętam od zawsze. Był zbudowany prawdopodobnie albo przed I wojną światową albo tuż po. To był dom piętrowy. Jeden pokój był wynajmowany jakiejś biednej rodzinie z dwójką dzieci, a drugi innej rodzinie z dziećmi. Babcia, dziadek i Fredzia  mieszkali na piętrze, a na dole mieszkała moja rodzina. Mieliśmy pokój z werandą, która wychodziła na ogródek. I do tego jeszcze był warsztat stolarski, bo ojciec pracował w domu.

Proszę sobie wyobrazić: pokój, który ma jakieś szesnaście  metrów kwadratowych, lampa naftowa wisząca po środku i – wedle zasady, że szewc bez butów chodzi – jakieś rozklekotane meble. Z boku taka chłopska kuchnia, na której gotowano i w zimie i w lecie. Właściwie trudno było się tam obrócić. Wszyscy spali ze wszystkimi, chłopcy z ojcem w jednym łóżku, jeden starszy brat spał na rozłożonym łóżku na ziemi, siostra spała z mamą, no i czasem bywało, że dla czwartego nie było miejsca więc rozkładało się siennik na podłodze. Ja byłem u babci, na piętrze. I ten najmłodszy, Mordechaj, właśnie się urodził w tym ciemnym pokoiku. (Jest taki żart: dlaczego u biedaków jest tak dużo dzieci? Bo gdziekolwiek tata się nie odwróci, to ma mamę pod ręką). Tam nie było okien, tylko były drzwi wychodzące bezpośrednio na podwórko i drugie drzwi do pokoju, w którym mieszkali lokatorzy. Było strasznie ciasno.

Wychodek zbudowany z desek stał w głębi ogródka. Raz w roku przyjeżdżał w nocy taki czyściciel, który wybierał te ekskrementy i wywoził je gdzieś w pole. Pamiętam to, bo potem przez dwa, trzy dni ten zapach się rozchodził po całej ulicy. I dlatego przekładano to czyszczenie wychodka na zimę, żeby można było wyrąbywać to raczej żelazem, jakimś drągiem a nie łopatą wygarniać.

Gdzieś w połowie lat trzydziestych rodzice doszli do wniosku, że trzeba mieć własne lokum i zaczęli przygotowywać się do budowy domu. I kupiony został plac przy ul. Rynek nr 60 – albo na raty, a może ojciec miał odpracować stolarką? To nie znaczy, że rodzice się wzbogacili. Nie. Ale dom był konieczny, musieli zrobić ten wysiłek. Więc tam, na podwórku u dziadka, rodzice i dziadek Berl, mój niewidomy dziadek, oni sami robili cegły. Była ziemia, piasek, glina i nawóz koński. To wszystko było mieszane w jamie w ziemi i z tego materiału robiło się formy, takie bloki prostokątne. I pamiętam, że to podwórko zawsze obłożone było tymi cegłami. One na słońcu schły. To był materiał do budowy naszego domu. Fundamenty były budowane z kamieni zwożonych z całej okolicy. Ci chłopi, którzy współpracowali z ojcem, którzy stolarkę u niego zamawiali, oni mieli konne furmanki i oni zbierali te kamienie. Taka współpraca szarwarkiem się nazywała. A na tych fundamentach budowano z naszych cegieł ściany, używano też trochę palonych cegieł.

Jak zmarł Piłsudski, w 1935 roku, to myśmy już mieszkali w tym niewykończonym domu. Rodzice koniecznie chcieli, żeby dach był kryty blachą, a nie gontem czy dachówką, i to się udało. Parter i pierwsze piętro zostało wykończone: dwa pokoje i prowizoryczne schody na piętro, i tam były też dwa pokoje. Najpiękniejszy, bo słoneczny, zajmowała dalsza ciocia, Sara, ze swoim mężem. (Ona miała mieszkać dożywotnio za darmo, bo pożyczyła 50 dolarów na budowę tego domu). Myśmy zamieszkali w jednym jedynym pokoju, w którym stał piec do pieczenia chleba, była kuchnia z fajerkami, na której gotowało się potrawy, i jeszcze pod oknem stał warsztat stolarski i ojciec przy tym warsztacie pracował. Dwa pokoje były wynajęte jakimś biedakom. To nie była wielka poprawa, ale my czuliśmy się jakoś bardziej pewni siebie, bo byliśmy na swoim. Tuż przed wojną ojciec miał nawet pomocnika i nowe narzędzia zakupił. Mama miała Singera, maszynę do szycia. Sublokator zwolnił pokój. Sytuacja nam się poprawiła. Tuż przed wojną.

Dawid Ringiel, Leżajsk
My mieszkaliśmy razem – babka (matka ojca), ojciec, matka i czworo dzieci. Mieliśmy własny, piętrowy dom na ulicy Wesołej, a później przed wojną, gdzieś w 1938 roku, ulica ta została nazwana Żwirki i Wigury. Na parterze były magazyny handlowe. Nie było ogródka, tylko małe podwórko. Nie hodowaliśmy zwierząt. Tylko koty były w mieszkaniu, bo tam gdzie było zboże, tam były myszy, to musiały być i koty. (Koty nie miały swoich imion, tak jak to jest dzisiaj). Była też zawsze pomoc w gospodarstwie domowym. (Mieliśmy różne pomoce domowe – dwa razy Polki, a reszta to Żydówki).
U nas w domu stały dwa łóżka, ale w środku nachtkastlik – szafka, żeby mąż nie spał razem z żoną. U chasydów tak musiało być, po bożemu wszystko. Nie wolno było mówić „chodź do mnie”, to był grzech. Młody pan nosił jarmułkę i tą jarmułkę swoją rzucił do żony. Jeżeli ona chciała, to nie oddała mu jarmułkę, ale nic nie mówiła. On szedł odebrać jarmułkę i już zostawał u niej. Ale jak ona nie mogła, na przykład miała okres, to ona mu tę jarmułkę rzuciła z powrotem, znaczy: „nie masz wstępu, idziemy spać”.

Warsztat zegarmistrzowski ojca Anny Mass przy ulicy
Pijarskiej w Lublinie, 1938. Na zdjęciu jego pracownicy.
W Leżajsku nie było ani prądu, ani gazu, do wojny. W naszym mieszkaniu było oświetlenie naftowe. W zimie paliło się w piecu węglem i drzewem. W każdym domu, na korytarzu stała beczka. Nosiwoda miał nosidła, zaglądał do beczki, jak trzeba było, to przyniósł dwa wiadra ze studni. Od wiadra brał pięć groszy. W domu nie było warunków do kąpieli, myło się w baliach, grzało się wodę na kuchni, paliło drzewem albo węglem i się kąpało. Każda kobieta, Żydówka, pilnowała, żeby raz w miesiącu pójść do mykwy, a raz w tygodniu, w piątek, szli wszyscy mężczyźni. Rabin pierwszy już o godzinie dwunastej szedł do łaźni i pierwszy się wykąpał, a później chasydzi.

Rena Michałowska, Tyśmienica koło Stanisławowa

Rodzice mieszkali niedaleko domu babci –  pchli skok, jak to w tej chwili widzę. Nasz dom  był jedynym piętrowym w Tyśmienicy – dwa piętra, murowany. Wzdłuż domu biegła drewniana galeria. Pod kątem prostym była oficyna. Na końcu tej galerii, pamiętam ustęp – oczywiście bez wody. Duże podwórze ze sporym ogrodem podzielonym na trzy części. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. To było wynajmowane mieszkanie, które składało się z  kuchni – spore pomieszczenie, jadalni i w amfiladzie jeszcze pokój. W kuchni była drewniana podłoga z surowego drewna. (Chyba raz na jakiś czas przychodziła dziewczyna, żeby tą podłogę wyszorować). W dwóch pokojach  podłoga była pomalowana na brązowo. Pamiętam jakiś abażur z koralikami nad lampą naftową oczywiście.

To był chyba ze strony rodziców duży wyczyn, a może ojca upór, żeby zaoszczędzić – mieliśmy radio marki Telefunken. Taka duża skrzynia na biurku stała, głośnik okrągły, a pod biurkiem ogromny akumulator czy bateria do tego radia. W pokojach były piece kaflowe, a kuchnię nagrzewała kuchnia węglowa. Dom był oczywiście nie skanalizowany. Woziwoda przywoził wodę w beczkach do domu, koń ciągnął beczkę. Słyszę, jak chodził ten człowiek – chyba Żyd – i wołał: „Woooda, woooda, komu woda?” Odtykał beczkę, ona drewnianym szpuntem była zatykana, nalewał dwa wiadra, brał na koromysła i wnosił do chaty. Nie wiem, skąd on brał wodę – czy nie po prostu z rzeki? Do prania służyła balia, a do kąpieli coś w rodzaju wanny, bo wydłużone w kształcie – blaszana, cynkowana, z drewnianym czopem do zatykania. No i raz w tygodniu była kąpiel, niestety. Tak jak w typowej małomiasteczkowej rodzinie żydowskiej – poczynając ode mnie, potem ojciec, a mama na końcu, według hierarchii ważności, w tej samej wodzie.

Julia (matka) i Wiktor B. (syn), majątek Probabin koło Stanisławowa

Probabin, zabudowania gospodarcze, lata 30.J.B: Później przenieśliśmy się do Probabina. To było nad granicą rumuńską. No i to był nasz majątek ziemski, coś z 300 morgów ziemi.
W.B: W Probabinie nie było światła elektrycznego. Słuchaj, a ta chata, a ten dworek?
J.B: Jaka chata?! To był bardzo ładny domek! W Probabinie była wielka weranda, cała oszklona. Tam były stoły i mama uszyła piękne firanki. Takie specjalnie na werandę, co się zawiązuje kokardki.
W.B: I tam się gości przyjmowało.
J.B: To była weranda, z której się wchodziło do pokoju. Naprzód był pokój, jakby przedłużenie tej werandy. Tam stały dwa biurka, maszyna do pisania. I w tym pokoju urzędował mój tata. To było jego, tam nie wolno było żadnego papierka ruszyć. Z tego pokoju na prawo był znowu wielki pokój. Wielki stół, sześć foteli i serwantka z kryształami. Cuda niewidy w tej szafce! I jeszcze była malutka szafeczka. Ta malutka to była moja. Mama ciągle mówiła – Poznać, że twoja, bo nie ma porządku. Bo mnie się nie chciało sprzątać. Co tam trzymałam? Pamiętniki, książki, listy, jakieś bruliony – takie szpargały. Ale pamiętam, że zamykałam ją, żeby mi nikt tam nie zaglądał. To był ten drugi pokój. A za tym pokojem był tak zwany pokój gościnny. Tam stały dwa łóżka,

Prace budowlane na folwarku Naniówka, koniec lat 30.szafa, dwa nocne stoliki, jakiś stołek. Jak coś tam zostawiłam, to mama krzyczała – Już byłaś w gościnnym i zostały ślady! – To było prawe skrzydło tego mieszkania. Na lewo był znowu pokój taty. Tam tato przyjmował interesantów, przyjmował handlarzy bydłem. Jak się wychodziło z kancelarii, to na lewo była sypialnia. Z Wiednia sprowadzone meble.
W.B: Łóżka żelazne, czy drewniane?
J.B: Ani żelazne, ani drewniane, tylko z tego… Fornir!
W.B: Tak, wszystkie meble były fornirowe. W tych łóżkach były sienniki?
J.B: Materace.
W.B: Materace ze sprężynami i z włosiem, ja je pamiętam. A z wierzchu był ryps. I jeszcze jeden mebel, o którym muszę opowiedzieć, bo z tym meblem myśmy się pożegnali chyba dopiero w Krakowie. To był wielki, ciężki kufer, okuty żelazem, z takimi skublami, na to przychodziły takie sztamajzy, metalowe sztaby, i do tego dwie kłódy. I w tym kufrze dziadkowie trzymali pieniądze. Był taki czas, że mieli kredyty i w tym czasie poszła straszna inflacja, to oni prędko z tego kufra ładowali do walizek, wozili walizki pieniędzy do banku i spłacali kredyty.
W.B: A miała ty swój pokój gdzieś?
J.B: Pokój panieński. Wielka szafa trójdzielna, nocne szafeczki, stolik, toaleta – lustro z dwoma skrzydłami, co tak się zamykało, żeby się można przeglądać z tyłu i z przodu. I dwa łóżka, bo zawsze byli goście u mnie, moje koleżanki. Bardzo ubolewałam, że nie mam ani siostry ani brata, dlatego miałam tyle przyjaciółek, koleżanek.
W.B: A gdzieś wy gotowali?
J.B: Było skrzydło, taka jakby przybudówka. To tam było pomieszczenie dla służby i tam była wielka kuchnia.
W.B: I jak się tam dochodziło, do tej kuchni? Gdybym z tej werandy chciał do kuchni, to jak bym poszedł? Przez pokój dziadka?
J.B: Tak.
W.B: I było drugie wejście, wejście dla służby. A były wygódki?
J.B: Były! Stały trzy wygódki na zewnątrz domu, pod zadaszeniem. Tak, że można było suchą nogą dojść.
W.B: Aha, był przechodnia.
J.B: Tak.
W.B: Powiedz mi, czy wasz dom miał piorunochron?
J.B: Witek, ja nie pamiętam!
Julia B. z Wiktorem przed domem w Cielążu,
zima 1943.
W.B: Mój dziadek miał radio, radio Phillipsa. Przyjeżdżali z daleka i bliska to radio oglądać i patrzyli na to, jak na dziwowisko. Pomijając już tę muzykę, która tam szła i te wiadomości i głos Piłsudskiego, to przede wszystkim to był cud natury, no, spotkanie z duchami. Ty pamiętasz to radio?
J.B: Taka czarna skrzynka.
W.B: Przywoziło się specjalnie baterie. I były dwa typy tych baterii, które spełniały różną rolę. Jedne zasilały lampy, a drugie – głośnik i wzmacniacz. A ta piwnica, gdzie się lód zwoziło?
J.B: To było osobno. W ziemi.
W.B: W zimie do piwnicy zwoziło się bryły lodu i te bryły lodu się tam spiekały w taką wielką górę lodową i to trzymało do następnej zimy. Następnej zimy dowoziło się nowy lód, a dziadek wołał babcię i mówił – Popatrz, mamy jeszcze zeszłoroczny lód. – W tej piwnicy było tak zimno, że tam mogły być przechowywane mięsa.
J.B: W lecie były okropne upały. A jak się schodziło do piwnicy, brrrr, jak zimno! I robiło się lody, w Probabinie była maszynka do lodów.
W.B: To było bardzo luksusowe danie.
J.B: Tak, na święta.

Na podstawie rozmów przeprowadzonych przez Agnieszkę Witkowską, Zofię Wieluńską, Karolinę Szykierską, Marię Koral i Magdalenę Bizoń.

Współpraca: Ania Szyba