Z opowieści polskich Żydów (10)

Anka Grupińska

O żydowskich miasteczkach na Podlasiu opowiadają Icchok Grynberg i Jankiel Kulawiec

Jeszcze 5 minut czytania

Małe żydowskie miasteczka były do siebie podobne. Żydowskie, mówimy, bo większość stanowili Żydzi, czasem 80, częściej 70 procent ludności. Zajmowali się rzemiosłem i handlem, zdecydowana większość to biedota, choć w każdym miasteczku było z pewnością kilku puryców miejscowych, miasteczkowych bogaczy. Mógł być to aptekarz, na Podlasiu właściciel tartaku, cegielni. Społeczności żydowskie były dobrze zorganizowane – życie religijne toczyło się wokół synagogi, społeczne i czasem polityczne działo się w organizacjach, ruchach i partiach.

Pierwsze wzmianki o Żydach w Goworowie pochodzą z XVIII wieku. W 1921 roku liczba ludności żydowskiej wynosiła 1085 mieszkańców. W Goworowie stały dwie synagogi, drewniana i murowana. Drewniana pochodziła sprzed I wojny światowej, murowana została zbudowana w latach trzydziestych XX wieku. Obie spłonęły w czasie II wojny światowej. Zniszczony  został też cmentarz.

Nie znajdujemy wielu zapisów na temat historii tych miasteczek w opracowaniach akademickich. Tym większą wartość mają opowieści zgromadzone w Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. O Goworowie opowiada Icchok Grynberg a o Łosicach –  Jankiel Kulawiec.

Icchok Grynberg, Warszawa

Goworowo nie miało tytułu miasta, tylko osady. Mieszkało u nas trzysta rodzin. Osiem kilometrów drogą leśną do Różana i osiemnaście kilometrów drogą do Ostrołęki. Mieszkało tam trzysta i coś rodzin żydowskich. W miasteczku stały przeważnie budynki z drewna, choć było kilka domów murowanych, lub z podmurówką. Nie było żadnej kanalizacji ani wody bieżącej. Na wysokości synagogi stał plimp, czyli pompa. Zbudowali ją chyba w 1927 roku polscy inżynierowie z Ostrołęki albo z Warszawy. Przedtem nosiło się wodę z rzeki. Całe Goworowo to była jakby jedna długa ulica. Nazywała się Ostrołęcka. Miała może 150, czy 200 metrów, ale nie więcej. Była też ulica dochodząca do niej z prawej strony – nazywała się Bankowa, bo tam stworzyli taki bank miastowy, rodzaj kasy zapomogowej. Druga droga, odchodząca na prawo od ulicy Ostrołęckiej, prowadziła do Szczawina. Był tam wielki, historyczny kościół, który stoi do dzisiejszego dnia. Dalej nie było nic, tylko pola. Na samym końcu ulicy Ostrołęckiej był plac targowy. Po dwóch jego stronach były trotuary, a za nim płynęła rzeka Usz. (Usz się nazywała po polsku, a Irsz po żydowsku). Na tej rzeczce była wysepka, gdzieśmy się w lato bawili. Na placu, na wysokości wysepki, była mykwa (bo nie może być miasto żydowskie bez mykwy). Zawsze chodziło się tam w piątek rano. Kobiety chodziły rano, a mężczyźni tak o godzinie pierwszej, trzeciej... bo się potem zaczynał szabas.

W tym budynku przed wojną był dom modlitwy. Po
wojnie stolarz robił tu trumny. Łosice, 1960 /
fot. Jan Kulawiec

W szabas jakby wszystko wymarło. Broń Boże, żeby ktoś się odważył jakimś rowerem przejechać. Nie, to było takie tradycyjne, religijne, żydowskie miasto. Jak, na przykład, w szabat niektóre dzieci zorganizowały na targowisku poza miasteczkiem mecz piłki nożnej – to były dzieci rzeźników, dostawców, którzy nie byli tak głęboko wierzący – to przyszły dzieci religijne i była cała bójka. Rozegnali ich, krzycząc, że „nie wolno!”. To była mała, ale skupiona osada. Znaliśmy się. Każdy wiedział, co się u drugiego w garnku gotuje.

Jak było wesele, to całe miasteczko się bawiło. Ślub się odbywał, oczywiście, w synagodze. Na placu przed synagogą stały takie cztery chupy, pod którymi wystawiano jedzenie i każdy miał do nich dostęp. Byli też specjalni muzykanci, co przyjechali z Wyszkowa. Żydzi grający na skrzypcach. O ile sobie przypominam, to przyjeżdżali zawsze ci sami, aż do końca wojny. To była tradycja. Gdy młoda para wyszła z synagogi, to na całej ulicy była orkiestra. Grali rozmaite żydowskie pieśni, a ludzie chodzili i się bawili. I był specjalny rzeźnik, nazywał się Ajzik Rozen. Miał on salon wybudowany, ładny, to go wypożyczał na wesela. Tam nie było tak, żeby nie można było czegoś od kogoś pożyczyć. Jak ktoś przyszedł i powiedział: „pożycz mnie tego” – to się pożyczało. I tam, w salonie Ajzika Rozena, odbywały się tańce żydowskie, ale także Straussy, rozmaite fokstroty – tradycyjne, przedwojenne tańce. Tak to było.

Niezrealizowany projekt synagogi w 
Goworowie
.
Synagogi były dwie. Na placu stała jeszcze stara synagoga z drewna, a potem dobudowano nową synagogę z cegieł. Ta stara się jednak ostała i tam urządzano achnusat orchim, przyjęcie gości. U Żydów, jak przychodził szabas, przyjeżdżali ludzie biedni z okolic sąsiednich miasteczek, czy ze wsi. Przychodził taki biedny w piątek, obchodził miasteczko i zaglądał do każdego sklepu. U nas w piekarni już były pieniądze odłożone i każdy z żebraków dostawał przedwojenny grosz lub dwa grosze. Pod koniec modlitwy ci głodni Żydzi zostawali i każdy zabierał takiego człowieka na kolację szabasową. A że w soboty nie mogli przecież jechać do swoich domów, to spali w tym pokoju we wnętrzu synagogi. Nowa synagoga była dosyć ładna. W środku była ument, bima i tam się stało i modliło. Miejsce dla kobiet było na górze, a dla mężczyzn na dole. Nie mogę przypomnieć sobie, jak była malowana. Wiem, że w środku stały dwa piece kaflowe, bo się ogrzewało węglem, albo drewnem.

Goworowo to miasteczko samych szewców, krawców, stolarzy i balagule, czyli woźniców... Większość ludzi w miasteczku żyła z tego, co się wyprodukowało: rozmaite spodnie, garnitury, buty. (Nie było tak jak w Warszawie czy Łodzi, gdzie można było znaleźć różne miejsca pracy). Wyrabiało się, a później jechało na targ do Jedwabnego, do Łachowa, do Różana, do Długosiodła, do Wyszkowa. Każdy konie miał, więc sobie pojechał i sam otworzył stragan. U nas, na przykład, targ był we czwartek. Każdy sobie ustawiał swój towar – to, co miał, przeważnie konfekcję lub buty, które produkowali biedni szewcy. Byli rzeźnicy, co sprzedawali część mięsa. (Bo u Żydów jada się tylko przednią część krowy, a tylne to jest nie koszerne. Muszą być wyciągnięte pewne żyły, żeby było koszerne. A w tylnych miejscach krowy czy cielaka to już nie można było znaleźć tych żył i tego się nie jadło). Polacy ze wsi przyjeżdżali do naszej osady i kupowali to niekoszerne mięso. Albo rzeźnicy polscy, co robili kiełbasę, to oni też je kupowali.

Dwaj szewcy, którzy pracowali u wuja Jankiela Kulawca,
Dawida
. Obaj pochodzili ze wsi Mordy koło Łosic. Lata 30.

Było bardzo biednie. Jeżeli ktoś miał rower, to już był wielki luksus. Kto potrzebował jakąś pożyczkę, zgłaszał się do zarządu kasy zapomogowej, który tworzyli ludzie, co mieli lepsze możliwości zarobku. Było to razem z sześć rodzin takich, co w mieście były szanowane. Mój ojciec należał do tego zarządu, a także Aron Szmelc i Nuske Potasz (on się nazywał Nusn, to było jego prawdziwe żydowskie imię). Myśmy byli piekarzami, to żeśmy byli trochę lepiej sytuowani, ale niektóre rodziny były biedne i żyły tylko dzięki zapomogom. U nas w piekarni sprzedawało się niektórym rodzinom, co nie miały pieniędzy, na kredyt. Kobiety miały swoich mężów w Ameryce, więc zanim dostały pieniądze z Ameryki, to brały u nas na kredyt. Była książka i zapisywało się tam: Gołda, czy tam Salcia, czy tam Dwora – tyle i tyle. Musieliśmy długo czekać, bo jak dostały pieniądze, to musiały jeszcze wymienić dolary na złotówki (a złotówka była bardzo mocna wtenczas). Dopiero wtedy przychodziły się rozliczyć z tatusiem. Tatuś siedział w piekarni – rozliczyli się, zapłacili, i mieli dalszy kredyt.

W Goworowie mieszkało tylko dziesięć rodzin polskich. Załuski był wójtem tej osady. Był piekarz Jagieliński. Wojtacki miał sklep z wędlinami. Była piekarnia Dudy, jak się wyjeżdżało już z miasta. Był doktór Glinka. Była też policja, jak się wyjeżdżało z miasteczka. Komendant nazywał się Kurculak (Tam była też koza – areszt, taki domek drewniany, w którym, jak ktoś „zasłużył”, miał zapłacić jakiś mandat, to w nim siedział). Był Zaleski, szewc – z jego dziećmi grałem na skrzypkach. Wyrzykowski miał sklep bławatny. Był też Lewicki, co sprzątał miasto. Nikodemski – to był dorożkarz, Niegowski pracował u nas w piekarni. Tak samo jak Gołąbiewski, który mieszkał za nami. W niedzielę, gdy Polacy szli do kościoła, to przejeżdżali przez Goworowo ze wszystkich wsi: Rembisze Działy i Rembisze Żabin, Pokrzepnica, Gogorówek, Szczawin, Danielowo. Kościół znajdował się na końcu miasta. Jak nieraz ksiądz jechał furmanką i dzwonił, to Polacy klękali. Wszyscy, co przyjeżdżali do tego kościoła w niedzielę, czy inne święta, to jeździli tylko furmankami.

Grupa młodzieży Poalej Syjon. Pierwsza od lewej w trzecim
rzędzie to siostra Icchoka Grynberga, Sara. Lata 30.

Nasze miasteczko było bardzo zakorzenione w żydowskich tradycjach. Każdy należał do jakiejś organizacji. Były organizacje: Poalej Syjon, ortodoksyjna organizacja religijna Agudat Israel, a także Bund  – nowoczesna organizacja żydowska mówiąca, że „my jesteśmy urodzeni w Polsce i my musimy sobie ułożyć życie w Polsce”. Młodzieżowe organizacje też były bardzo rozwinięte: był Beitar, byli Halucim, co przygotowywali kibuce w Polsce. Ćwiczyli się, wyjeżdżali do gospodarzy uczyć się rolnictwa, a potem wszyscy się zebrali i wyjechali do Izraela (jeżeli dostali certyfikat, pozwolenie od Anglików). Pierwsza fala młodzieży wyjechała na przełomie 1929 i 1930 roku. Była wśród nich moja kuzynka Ester, Necha Szachter, Natan „Nuske” Szron, Lejbcze Gewura, Idel Rudka... pamiętam do dzisiaj, jak pojechali do Izraela. Na długi czas przed wojną byli już w Palestynie. I pamiętam, niektórzy, jak zarabiali, przysłali nawet pieniądze do domu. Moje rodzeństwo miało raczej syjonistyczne poglądy. Rodzice byli tradycyjnymi ludźmi. Musieli tylko z nami walczyć, żebyśmy byli religijni. Tylko to, więcej nie było żadnych światopoglądowych dyskusji.

Z Polakami było dobre sąsiedztwo. Nie mieliśmy żadnych problemów. Tylko w latach 1937/38 przychodzili z innych miast – z Ostrołęki, przeważnie – i nosili transparenty: „Nie kupuj u Żyda”. To było, jak Hitler już doszedł do władzy i zaczęli wpuszczać agentów hitlerowskich do Polski. Podburzali Polaków przeciwko Żydom. Jednak ja nie mogę narzekać. Ja miałem dużo kolegów Polaków: Edzio Gołąbiewski, Jan Lewicki, Wiesław Nikodemski... Bardzo ich lubiłem. Była też rodzina Jarka – przyjeżdżali sprzątać miasto po targu. (Tam się przyjeżdżało przeważnie końmi. Nie było samochodów przecież, lecz furmanki. Te konie brudziły i oni to sprzątali, wszystko wywozili na pola, jako nawóz). Ja ich tak lubiłem, że jak przyjechali sprzątać po targach, to ukradłem bułkę z piekarni, włożyłem do kieszeni i zaniosłem tym Polakom. U nas, w piekarni, pracował Władek Gołąbiewski i Jan Niegowski. Trzeba było mieć drzewo do pieców piekarskich i oni rąbali dla nas to drzewo w lesie. Bardzo dobrze myśmy mieli z nimi, bardzo dobrze. Trzymaliśmy się razem.

To dziewczynki ze szkoły Beit Jakow. Druga od lewej
Sara Grynberg. Lata 30.

U Żydów w soboty nie wolno niczego ruszać, ani światła zgasić, ani pieniędzy wziąć. To Żydzi robili sztar mechire – sprzedawali wszystko Polakom na soboty albo na święta. Chodziło się do rabina, a rabin podpisywał taki dokument, że piekarnia jest sprzedana dla Jana Niegowskiego, lecz tylko na soboty. I on zrobił, co trzeba było zrobić w sobotę: otworzył, włączył. W piekarni także, po jarmarku, zastawiano stół i przychodzili Polacy posiedzieć i potargować się. Ja nie przypominam sobie, żebyśmy mieli jakieś incydenty. Przypominam sobie tylko jeden fakt. Był taki alkoholik. Jak on się spił i stali tragarze (bo jak się przywiozło, na przykład, z młyna mąkę, to trzeba było towar przenosić), to pobił jednego żydowskiego tragarza. Ten incydent pamiętam, ale tak, to nie było żadnych problemów z Polakami.

Jankiel Kulawiec, Legnica

Łosice to było żydowskie miasto – sztetl. To było małe miasteczko – około czterech tysięcy mieszkańców, z czego ja tak żartuję, że 99,9 proc. to byli Żydzi, a reszta to sami Polacy. Wokół rynku to prawie sami Żydzi mieszkali. Większość bardzo biedna, ale byli też i bogaci. Oni mieli składy drewna, jeden to był bardzo bogaty, już nie pamiętam jego nazwiska ani imienia. No i oczywiście sklepy galanteryjne i różne inne. Ci bogacze byli widoczni, i stąd się u Polaków wzięło, że Żydzi są bogaci. A tej biedoty nikt nie widział. Żydzi przeważnie pobierali się między sobą, ale pamiętam jak przez mgłę, że kiedyś córka ortodoksyjnego Żyda wyszła za mąż za Polaka, i musieli wyjechać z Łosic, bo jej ojciec się po prostu jej wyrzekł.

Grupa szomrów z Goworowa. Icchok Grynberg, trzeci
od prawej w drugim rzędzie, pamięta kilkoro: Jaira Karwata,
Szmula Szmelca, Dwosze Gemulę.

Pamiętam, że lubiłem chodzić do kina. Właścicielem kina były władze miejskie, a mieściło się ono w remizie strażackiej. To była największa sala w mieście, i pamiętam, że podzielili ją na pół. Z jednej strony zostali strażacy, a w drugiej postawili ławki, i dobudowali na wysokich palach taką przybudówkę, na całą aparaturę. I tam się chodziło na filmy. Dużo Żydów chodziło, były też chyba ze trzy filmy żydowskie – w jidysz. Pamiętam dwa, które oglądałem. Jeden to był „Dybuk”, a drugi to „Jidl mit dem fidl”. Bo najpierw to było nieme kino. Pierwszy film dźwiękowy, to był ten radziecki – w oryginale „Wesoła rebiata”, czyli po polsku „Świat się śmieje”. To było gdzieś w roku 33 albo 34.

W mieście była jedna synagoga, obiekt wybitnie sakralny, żydowski, odróżniający się wnętrzem od wszystkich innych budowli. To był murowany budynek, a w środku były cudowne freski, przedstawiające Palestynę, a w szczególności Jerozolimę. Te freski, o ile dobrze pamiętam, wyszły z rąk jednego z wybitnych malarzy włoskich, nie pamiętam niestety nazwiska. Synagoga otwarta była w dni świąteczne i soboty dla wszystkich Żydów, a natomiast ci ortodoksyjni, to mieli swoje takie miejsca, gdzie się spotykali, takie sztibl. Była też prywatna żydowska szkoła, nie pamiętam czy podstawowa czy gimnazjum, do której chodzili chłopcy z rodzin ortodoksyjnych. Tam można było uczyć się w jidysz i modlitw po hebrajsku. A niedaleko, przy rynku, mieszkał rabin, bodajże na pierwszym piętrze. Ja go mało pamiętam, bo widziałem go tylko, jak przychodził do wujka Mokobockiego koszerować piec przed wypiekiem macy. Rozgrzewał wtedy piec do bardzo wysokiej temperatury. Była też mykwa, pamiętam że do mykwy chodziłem z dziadkiem. To było w prywatnej łaźni. Właścicielem był Żyd, ale łaźnia była dla wszystkich, chociaż nie pamiętam nie-Żydów tam przychodzących Były krany z zimną i ciepłą wodą i ludzie myli się w takich drewnianych misach. A w środku była wydzielona część i tam chodzili tylko ci, co chcieli skorzystać z mykwy. Wyglądało to w ten sposób, że schodziło się po schodkach i zanurzało się kilka razy w takim baseniku o wymiarach mniej więcej trzy metry na trzy.

To dzieci z żydowskiej szkoły w Goworowie.

Pamiętam też żydowski cmentarz, bo z nim związana jest historia późniejsza, już z czasów wojny. Był w Łosicach taki polski lekarz, doktor Wróblewski. I on wybudował sobie dom na trasie z Łosic do najbliższego dworca kolejowego, który był we wsi Niemojki, jakieś pięć kilometrów od miasta. On w tym domu, wybudowanym w stylu niemieckim, takim jak niektóre poniemieckie wille tu, w Legnicy, zrobił taki prywatny szpitalik. A jak wybuchła wojna i nadeszła okupacja, to w tym jego domu zakwaterowani byli żołnierze niemieccy. A do samego budynku wiodła od szosy dróżka polna. To on wtedy, za pozwoleniem tych Niemców, wyłożył sobie tę drogę macewami z żydowskiego cmentarza z Łosic. A na miejscu cmentarza zrobiono skwer. I te macewy odzyskaliśmy dopiero kilkanaście lat temu staraniem naszego łosickiego ziomkostwa w Izraelu. Gdzie teraz są, tego nie wiem, dowiedziałem się tylko, że zostały oddane.

Z OPOWIEŚCI POLSKICH ŻYDÓW

Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat. Anka Grupińska Proponujemy cykl oparty na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek jest portretem osoby lub próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów – obrazem instytucji, zdarzenia, zjawiska. W poprzednich odcinkach: wspomnienia Michała Friedmana o Kowlu (1), opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie (2), opowieści o mieszkaniach w dużych miastach (3) i w sztetlach (4), wakacje (5), historia pani Gustawy Birencwajg w dwóch odcinkach (6 i 7), o święcie Pesach (8), o szkołach żydowskich i polskich dla żydowskich uczniów (9). Dziś o żydowskich miasteczkach na Podlasiu.

Wracając do przedwojennych Łosic, to pamiętam, że docierały do nas odgłosy wzrastającego antysemityzmu. Pamiętam, jak dowiedzieliśmy się o pogromie w Mińsku Mazowieckim, to było gdzieś w 35, 36 roku. Mińsk był niedaleko Łosic, jakieś czterdzieści kilometrów – to echo się niosło. Głośno było, Żydzi uciekali stamtąd do nas do Łosic i o tym się rozmawiało. Albo ten pogrom w Brześciu. (Brześć był jeszcze wtedy polski). To było wówczas, jak była ta słynna ustawa w Sejmie o zakazie uboju rytualnego. No to Żydzi prawda, po cichu ubijali te zwierzęta. A chodzili ci, konfidenci, i szukali tego. I jeden natrafił na takiego rzeźnika, który właśnie tak zabijał. I ten rzeźnik go zasztyletował, przez co potem pogrom niesamowity był. A u nas w Łosicach też było jedno takie zdarzenie, nie pamiętam tylko, w którym roku. Żydzi u nas mieli różne mleczarnie i podobne przedsiębiorstwa, i w związku z tym jeździli po wioskach w celu zakupu mleka czy zwierzyny. I dwóch Żydów właśnie pojechało gdzieś na wioskę, a wówczas był akurat okres poboru do wojska. To ci rekruci właśnie napadli na nich, i porąbali Żydów na kawałki. A konie przywlokły ich ciała do Łosic. To pamiętam, jak przez mgłę, że poukładano ich tymi kawałkami w bóżnicy, i tak leżeli chyba ze dwa dni. Była nawet policja i badała tę sprawę. Innym razem przyjechali na wakacje studenci, co się uczyli w Warszawie i Siedlcach, i zrobili antysemickie pikiety pod żydowskimi sklepami. Jak jakiś Polak tam wszedł, to naklejali mu papierową świnię na plecach. I nawet wywiązała się bójka między tymi chłopcami, a chłopami, którzy przyszli kupić coś w tych sklepach.

To wszystko, jak pamiętam, nie powodowało jakiejś wielkiej paniki. W Łosicach społeczność była taka zwarta, bardziej lewicowa i w kaszę dmuchać sobie nie dała. Jak w ostatnich latach przed wojną były takie nastroje profaszystowskie i w kinie przed filmami puszczano niemieckie kroniki o tym, jak Hitler rządzi i jak jest tam dobrze, to myśmy jajkami, czy czymś takim, w ekran rzucali. To było w czasie tej wojny w Hiszpanii, 36 czy 37 rok. Już nie pamiętam, czy to było zorganizowane, czy spontaniczne. Pamiętam, że policja zrobiła obławę i niektórych posadzili. Ja też siedziałem, w takiej kozie – chyba ze dwie doby. Nieletni byłem, to nie mogli mnie dłużej trzymać.

Zapisano na podstawie rozmów przeprowadzonych przez: Agatę Gajewską i Jakuba Rajchmana. Współpraca: Ania Szyba