R.E.M.,  czyli akceptowalny margines
zdj. Andrew Hurley, CC BY-SA 2.0

R.E.M.,
czyli akceptowalny margines

Piotr Kowalczyk

Zespół nigdy nie dał się zamknąć w jednej formule. R.E.M. bywało stadionowe i zaangażowane politycznie, prowokujące i glamrockowe, intymne, w końcu kabaretowe

Jeszcze 5 minut czytania

Koniec kariery R.E.M. przyjąłem, jako wieloletni fan zespołu, ze sporą ulgą, a nawet optymizmem. Jest to bowiem wydarzenie w kontrze do pewnej zastanawiającej tendencji. W i e l k i e  zespoły jakiś czas temu p r z e s t a ł y  s i ę  r o z p a d a ć. Zamiast dezintegracji w aurze chaosu i sprzecznych pogłosek, legendarne formacje wydają się uparcie trwać. Najczęściej przechodzą na wygodne pozycje kontestatorów – mężów opatrznościowych: jak U2, Wire, Sonic Youth, Pearl Jam, Radiohead, The Fall. Zasłużone grupy rockowe stają się, jak lubią pisać dziennikarze, instytucjami: ambasadorami, organizacjami filantropijnymi, rzecznikami, kuratorami, wyznacznikami dobrego gustu i portalami do promowania interesujących zjawisk muzycznych i artystycznych (np. Radiohead polecający swoim fanom twórczość Pendereckiego, Sonic Youth zapraszający swoich słuchaczy w świat sztuki współczesnej i muzyki eksperymentalnej). To uparte trwanie może nie dziwić w przypadku Rolling Stonesów, ale jeśli mowa o kapelach wyrosłych z kultury post-punkowej, nastawionej na ciągłe nowatorstwo i niechętnej odcinaniu kuponów – daje do myślenia.

Równolegle przebiega też drugi proces. W ciągu ostatniej dekady byliśmy świadkami niekończącego się recyklingu dokonań muzyki rockowej, jej idei i stylów z przeszłości. Muzyka rockowa stała się autorefleksyjna, nieustannie patrzy w lusterko wsteczne. Minione dziesięciolecie to jedno wielkie pasmo reaktywacji, reedycji i upamiętnień (na każdym Off Festival publiczności prezentowany jest klasyczny album – w tym roku była to m.in. „Screamadelica” Primal Scream). Z rówieśników startujących w tym samym czasie co R.E.M. (a więc w okolicach 1980 roku), wznowili działalność m.in. Pulp, Dinosaur Jr, czy wielka inspiracja bohaterów tego tekstu, Gang Of Four. Przypomniały o sobie również grupy, dla których to R.E.M. stanowiło źródło natchnienia. Doczekaliśmy się powrotów Pavement oraz niekończącego się tournée grupy Pixies.

Historia zespołu z Athens jest klamrą, która zbiera obie te tendencje. „Jesteśmy akceptowalnym marginesem nieakceptowalnego” – mówił o R.E.M. w 1983 roku gitarzysta grupy Peter Buck. Za chwilę miał się pojawić debiutancki album „Murmur”, uznany przez magazyn „The Rolling Stone” za najlepszy album roku – oprócz „Thrillera” Michaela Jacksona i „Synchronicity” The Police.
Zużyta klisza na temat piewszego albumu Velvet Underground („płyty z bananem”) głosi, iż „niewiele osób go kupiło, ale każda z nich założyła potem swój zespół”. To samo można powiedzieć, nie całkiem serio, o EP-ce R.E.M. „Chronic Town” i dwóch pierwszych albumach – „Murmur” (1983) i „Reckoning” (1984).

Czy naprawdę był to zespół tak rewolucyjny i nowatorski? R.E.M. wyrośli z muzyki post-punkowej – 20-letni wokalista Michael Stipe i 4 lata starszy od niego gitarzysta Peter Buck, zakładając R.E.M, inspirowali się Wire, Television, Gang of Four i taneczną nową falą spod znaku Talking Heads, Blondie, Devo czy B-52's. Oprócz tego słuchali Velvet Underground, Iggy’ego Popa i Patti Smith. Niemal cały amerykański kanon proto-, post-punka i nowej fali.
Pamiętajmy jednak, że przełom lat 70. i pierwsza połowa 80. (gdy R.E.M. zaczynało) obrósł dziesiątkami nowych mikrostylów, ujętych w możliwie szeroki termin post-punk. Mamy z nimi do czynienia do dziś: gotyk, zimna fala, new wave, electro, punk funk, no wave, industrial, new romantic, synth-pop, hardcore. Do połowy tamtej dekady – gdy pojawiły się takie fenomeny jak techno, house i hip-hop – dostaliśmy pełny wykaz nurtów, które w swoich niszach funkcjonują do dziś.
R.E.M. byli w tym samym czasie staromodnie rock'n'ollowi. Z fascynacją The Velvet Underground i folkowymi gitarami w stylu The Byrds (lata 60.) oraz piosenkami, przywodzącymi na myśl nawet czasy Buddy’ego Holly’ego (a więc lata 50.), R.E.M. wykonywało raczej krok wstecz – nie tylko w porównaniu do chaotycznego, buzującego nowością brytyjskiego post-punka czy futurystycznego synth-popu, ale też lokalnych gwiazd z Athens, The B-52’s. Jak twierdzi krytyk Simon Reynolds, grupy The Smiths i R.E.M. były przejawem muzycznego reakcjonizmu. Post-punk miał na sztandarach modernistyczne ideały ciągłej zmiany, tymczasem obie formacje odwoływały się do lat 60., a w przypadku The Smiths – do brytyjskiej kultury popularnej sprzed beatlemanii.

R.E.M. nowych lądów z pewnością więc nie odkrywali. Z familiarnych elementów udało im się jednak stworzyć coś unikalnego. Zespół nigdy nie dał się zamknąć w jednej, łatwo definiowalnej formule. R.E.M. bywało stadionowe i zaangażowane politycznie, na innych etapach twórczości – prowokujące i glamrockowe, intymne, w końcu kabaretowe.
Jednocześnie łatwo wskazać muzyczne wyznaczniki stylu zespołu: rustykalne partie mandoliny i 12-strunowe gitary Rickenbackera, zainspirowane Beach Boys chórki basisty Mike'a Millsa i perkusisty Billa Berry'ego, brzęczące gitarowe arpeggia, dzięki którym muzykę zespołu ochrzczono terminem „jangle pop”, wokalizy Stipe'a – przeciągłe westchnięcia i nieartykułowane lamenty, w końcu trochę niedoceniona, ale genialna w swojej dyskrecji, sekcja rytmiczna Mills-Berry. Do momentu, kiedy w 1997 roku odszedł perkusista Bill Berry, zespół praktycznie unikał wykorzystywania syntezatorów i automatów perkusyjnych.

Pisanie piosenek przebiegało w sposób maksymalnie demokratyczny. R.E.M. byli jak świetnie naoliwiona maszyna do pisania melodii, a poszczególni muzycy nie działali na zasadzie indywidualnych kompozytorów, tylko trybów w mechanizmie. Brało się to trochę z osobowości muzyków, którzy czasem sami siebie porównywali do towarzyszy broni. Silny, organiczny związek między muzykami został naruszony w momencie odejścia perkusisty Berry'ego w 1997 roku, autora wielu przebojów grupy, choćby „Everybody Hurts”. Wielu fanów uważa, że R.E.M. już wtedy powinni się rozpaść – bez Berry'ego chemia między muzykami przestała działać.

R.E.M. utrafili w rejestr gdzieś między sielskością i post-punkowym, niemal gotyckim niepokojem, prowincjonalną nostalgią z odrobiną psychodelii. Może to kwestia łagodnego wokalu Michaela Stipe’a, niewyraźnie zaśpiewanych słów, atmosfery jak z nerwowej drzemki (ten motyw przewija się przez wiele tekstów grupy – zespół nazwę zaczerpnął od fazy, w której marzenia senne są najintensywniejsze).
Nie brakowało im jednak uroku żyjących w swoim świecie artystów z prowincjonalnego miasteczka. Potrafili budować mitologię i aurę – surrealistyczne teledyski, stale powracający motyw pociągu i powidoki wojny secesyjnej, okładki płyt przedstawiały tajemnicze obiekty (na okładce albumu „Murmur” na przykład – z tyłu znajdowała się fotografia starego, XIX-wiecznego wiaduktu kolejowego) i kolaże, we wkładkach brak tekstów piosenek.

Mało jest dziś epigonów R.E.M. (wydaje się, że bezpośrednio zainspirowani okresem z płyt „Automatic for the People” i „Out of Time”, są tylko Decemberists), bo zespół zawsze operował dość subtelnymi środkami – nie byli to Stonesi czy Velvet Underground, którzy mieli swój firmowy riff, kopiowany potem do upadłego przez 4 dekady muzyki rockowej.
Firmową zagrywką R.E.M. była magia, która działa się gdzieś między barwą głosu Stipe'a, arpeggiami i charakterystycznym tęsknym tonem gitar Petera Bucka i chórkami Millsa. Swoją rock'n'rollową familiarnością i jednocześnie nieoczywistością, artystowską aurą R.E.M. błyskawicznie zjednywali sobie college'ową publiczość. Szybko stali się też twarzami południa Stanów Zjednoczonych. Wiele osób wspomina, że był to jedyny zespół gitarowy z południa USA, którego słuchanie nie było w kręgach studenckich obciachem.

Do muzycznych rewolucjonistów nie należeli. Stworzyli jednak nowy obieg kulturowy, bez którego nie byłoby fenomenu, jakim stał się w latach 90. i później rock alternatywny i jego mniej komercyjny odpowiednik, indie-rock. W 1980 roku, gdy zaczynali, w USA można było posłuchać radia z komercyjnymi hitami top 40, radia z muzyką z mainstreamową wersją rocka oraz tworu zwanego „college radio”, w którym królowało wszystko, co niszowe: nowa fala, post-punk, eksperymenty, elektronika, rockowy underground.
R.E.M. zasypali ten podział i utorowali niezależnym grupom drogę do mainstreamu. Gdy podpisywali kontrakt z wytwórnią IRS, jej szefowie kręcili głowami – z takim podejściem do teledysków i promocji nigdy nie doczekacie się sławy, basenów, wielkich domów i samochodów. R.E.M. na to wszystko zarobili, działając jednak na własnych zasadach. A kiedy się ma na karku taką presję ze strony wytwórni, trzymanie się zasad nie jest oczywistością.

Już pierwszy, wydany w 1981 roku singiel „Radio Free Europe”, okazał się wielkim hitem w studenckich rozgłośniach. R.E.M. ciągle jednak znajdowali się w getcie college'owego grania, które opuścić udało się dopiero po wydaniu płyty „Document” (1987).
Naładowany politycznymi treściami album miał jedną miłosną piosenkę. „The One I Love” doszło do pierwszej dziesiątki na liście singli Billboardu. Rok wcześniej, dzięki wypełnionej szybkimi rockowymi kawałkami płycie „Lifes Reach Pageant” i udanej trasie z U2, zapyziałe studenckie klubiki R.E.M. zamienili na sale koncertowe dla kilku tysięcy osób. W 1987 roku magazyn „The Rolling Stone” nazwał zespół „najlepszym rock'n'rollowym zespołem Ameryki”.

W międzyczasie po raz pierwszy zaczęto o R.E.M. dyskutować w kategoriach „instytucji”. Coraz mocniej sprzeciwiali się polityce Ronalda Reagana, stali się aktywistami proekologicznymi i rzecznikami lokalnej społeczności Athens. W 1988 roku zespół popierał kandydata Demokratów, Michaela Dukakisa. Cztery lata później Michael Stipe wystąpił razem z U2 na koncercie z okazji inauguracji prezydentury Billa Clintona. Cały czas wspierali też muzyczny underground. Dzięki inicjatywie R.E.M. w 1989 roku reaktywowała się legendarna grupa z Athens – Pylon, a inny kultowy zespół post-punkowego undergroundu, Mission of Burma, doczekał się reedycji swoich płyt, namaszczony przez mających już status autorytetów R.E.M.

To także R.E.M. wraz z Sonic Youth były pierwszymi zespołami, które swoją karierę traktowały w kategoriach kuratorskich – starały się świadomie polecać pewne zjawiska. W trakcie tras koncertowych w latach 90. jako support występowały zaproszone przez nich jeszcze mało wtedy znane grupy, jak Radiohead czy Wilco. R.E.M. potrafiło zachęcać fanów do dalszego poszukiwania, rozszerzania muzycznej wiedzy. Sam wiele lat temu sięgałem po nagrania Patti Smith, Television, Velvet Underground czy Husker Du, a jeszcze całkiem niedawno – Gang Of Four – wiedząc, że ich płyta „Entertainment” uformowała wczesne brzmienie R.E.M.

Wydany w 1988 roku szósty album grupy – „Green” – to pierwszy wydany w Majorsie album R.E.M. i jednocześnie ich najbardziej zaangażowany politycznie krążek. Jedną z piosenek na tym albumie jest jednak cudownie wesołkowate „Stand”. Jak zauważa Matthew Perpetua, autor bloga „Pop Songs” poświęconego tekstom R.E.M., „nieodłączną częścią bycia fanem R.E.M. jest pogodzenie się z faktem, że jest to grupa w gruncie rzeczy bardzo bardzo kiczowata, co od czasu do czasu znajduje manifestację w beztroskim, lekko głupawym popie, który nawet najbardziej zagorzałego wyznawcę Stipe'a może skłonić do popełnienia morderstwa albo samobójstwa”. Perpetua ma na myśli takie piosenki jak wspomniane „Stand”, „Pop Song '89”, „Shiny Happy People”, „Radio Song”, czy wreszcie udział w „The Muppets Show”.

R.E.M. często sprawiali wrażenie kapeli dla ludzi z mocno dyskusyjnym poczuciem humoru – ekscentrycznych dzieciaków, nerdów, nastolatków z pokopanym życiem emocjonalnym. Bardzo długo popełniali zbrodnię na powszechnym odczuciu, co jest cool, i nigdy nie przemawiali do chłopaków z drużyny piłkarskiej. Może dlatego, że jednym z ukrytych supertalentów Michaela Stipe'a, dzięki któremu R.E.M. w pewnym momencie sypali hitami jak z rękawa, jest umiejętność zawierania w piosenkach empatii, podnoszenia na duchu.
I tak np. utwór „Drive” wydaje się opowiadać o popkulturowym archetypie zagubionych i sfrustrowanych dzieciaków, uosobionych przez postacie od Jamesa Deana aż po Kurta Cobaina. Piosenka „Tongue” z płyty „Monster” (1994) solidaryzuje się z losem nieatrakcyjnych dziewczyn, beznadziejnie szukających szacunku u płci przeciwnej. „Supernatural Superserious” (singiel z wydanego w 2008 krążka „Accelerate”) opowiada o fenomenie presji rówieśniczej wśród nastolatków. „Wrong Child” z płyty „Green” to kolejny utwór, w którym Stipe wciela się w rolę młodego człowieka z dziecięcą traumą w życiorysie. O wymowie „Everybody Hurts” można by napisać osobny esej. Dyskusje, czy jest to najbardziej cyniczny moment w karierze Stipe'a, czy utwór, który uratował życie dziesiątkom dzieciaków z myślami samobójczymi, trwają do dziś.

Gdy w amerykańskich gazetach eksponowane miejsce zajął termin „Generacja X” – oznaczający pokolenie młodych ludzi, które nie odnajdywało się w nastawionej na sukces kulturze reaganowskiej Ameryki – Ateńczycy stali się jedną z sztandarowych grup z nim kojarzonych; „głosem pokolenia” kolejnego wyżu demograficznego, zmagającego się z efektami reaganomiki, problemami ekologicznymi czy epidemią AIDS.

Przełom lat 80. i 90. to zbieżna z karierą „Generacji X” wielka hossa amerykańskiego rocka alternatywnego. Jej kulminacją było wydanie w 1991 roku albumu Nirvany – „Nevermind”. R.E.M. byli uważani za współautorów tego sukcesu. Razem z Husker Du, Black Flag i Sonic Youth przygotowali grunt pod ekspansję nieokrzesanych grunge'owców ze Seattle na mainstream. Sami byli przecież przy narodzinach kultury amerykańskiego undergroundu (o której rozpisuje się Michael Azerrad w doskonałej książce „Our Band Could Be Your Life”), fenomenów takich jak „Generacja X” czy MTV – najważniejszego medium zarówno dla rockowej alternatywy, jak i przeżywającej swoją „złotą erę” muzyki hip-hopowej.

Choć Nirvana była głośniejsza, bardziej spektakularna i celniej uosabiała lekko cynicznego ducha wczesnych lat 90., w sensie komercyjnym R.E.M. radzili sobie co najmniej tak dobrze jak Michael Jordan pod koszami. Album „Out Of Time” sprzedał się w 16 milionach egzemplarzy. Single „Losing My Religion” i „Shiny Happy People” weszły do radiowego mainstreamu. Obie piosenki, choć nie miały siły rażenia „Smells Like Teen Spirit”, do dziś są żelaznym repertuarem radiowego formatu „adult contemporary”.
Na tle zgrzytliwego grunge'u, ociekającego testosteronem funk-rocka Red Hot Chili Peppers i wciąż nieakceptowanego przez białych odbiorców hip-hopu, R.E.M. sprawiali wrażenie dyżurnych ekscentryków epoki MTV. Trafiali zarówno do dzieciaków oglądających program „MTV 120 Minutes”(przegląd alternatywnych kapel), jak i do mainstreamowych „soccer moms” zaopatrujących się w muzykę w czasie zakupów w hipermarketach.

„Out Of Time” i wydany pod koniec 1992 roku album „Automatic for the People” sprzedały się łącznie w niemal 30 milionach egzemplarzy, mimo że oba krążki wypełniają akustyczne brzmienia i introspektywne teksty, a zespół nie zagrał promocyjnej trasy koncertowej. W 1992 roku zgarnął za to trzy statuetki Grammy.

W tym momencie kariery R.E.M. podejmują decyzję z rynkowego punktu widzenia samobójczą. Zamiast nagrywać do końca życia „Out of Time” na zmianę z „Automatic for the People”, zespół staje w szranki z grunge'owcami, na których zresztą moda powoli przemija (w kwietniu 1994 umiera Kurt Cobain, Stipe poświęca mu piosenkę „Let Me In”).
Na płycie „Monster” R.E.M. próbują grać głośno. Pierwszy raz w ich karierze sprawiają wrażenie, jakby za wszelką cenę próbowali uchwycić, czym w danym momencie jest bycie cool. Śpiewają dużo o seksie, medialnej paranoi i archetypicznych rock'n'rollowych postaciach. Lansują się z niesforną Courtney Love. Na płycie „Monster” nie ma jednak przebojów, a alternatywny rock łapie zadyszkę. Sprzedaż płyt R.E.M. leci na łeb na szyję.
Nie przeszkadza to zespołowi wyruszyć na wyczerpującą trasę koncertową po 4 kontynentach. Gra już nie w salach koncertowych, tylko na stadionach. Na jednym z występów przytomność traci Bill Berry. Diagnoza: tętniak mózgu. Perkusista nagra z kolegami już tylko jeden album i postanowi skończyć z rock'n'rollem.

Wydany w 1996 roku krążek „New Adventures In Hi-fi” jest jednym z najbardziej niedocenionych albumów R.E.M. To zbiór pocztówek z trwającej cały 1995 rok trasy, nagrywanych w pośpiechu, w nietypowych miejscach (autobus, hotel) i o nietypowym czasie (np. w czasie prób przed koncertami). Kilka piosenek, które znalazły się na albumie, to odpowiednio obrobione wersje koncertowe.
Płyta jest kolejną, po „Monster”, komercyjną klapą. Mimo to zespół podpisuje z wytwórnią Warner kontrakt na 5 albumów i otrzymuje zaliczkę w wysokości 80 milionów dolarów – najwyższą w historii muzycznego biznesu. Ze strony labela nie było to, mówiąc delikatnie, dobre posunięcie. Wprawdzie nikt nie mógł przewidzieć tego, co w następnej dekadzie stanie się z rynkiem sprzedaży muzyki, ale już wtedy popularność boysbandów czy komercyjnego rapu wyganiała smutnych alt-rockowców z najbardziej lukratywnego segmentu rynku. W 1997 z zespołu odchodzi Berry.

Wydany w rok później w trzyosobowym składzie album „Up” to próba zaprzyjaźnienia się z elektroniką, której zespół jednak ewidentnie nie czuje (przykładem niech będzie kuriozalne podejście pod techno, jakim jest utwór „Hope”). To wciąż jednak intrygujący i zaskakująco odważny krążek. Otwierający go „Airportman” brzmi jak zagubiony odrzut z „Another Green World” Briana Eno. Według niektórych źródeł to właśnie introwertyczne „Up” było jedną z inspiracji „Kid A” – niezwykłego albumu Radiohead, wydanego dwa lata później. Choćby z tego powodu warto „Up” posłuchać.

Nieubłagany spadek sprzedaży spowodował, że zespół postanowił konsekwentnie promować się singlami brzmiącymi jak autoplagiaty z płyt „Out of Time” i „Automatic for the People”. Na „UP” pierwszym singlem był „Daysleeper”. Na „Reveal”  (2001) – „Imitation of Life”, na „Around the Sun” (2004) – „Leaving New York”.
Zespół zaczął przemawiać do tych, którzy jeszcze nie zapomnieli o jego istnieniu i do wyznawców. Ci zaś byli wyjątkowo kapryśni. Z każdym kolejnym albumem rosła liczba fanów, którzy uważali, że „R.E.M. się skończyło” (w internetowych dyskusjach rzadko oszczędzano cokolwiek wydanego po odejściu Berry'ego). W bardziej pasywno-agresywnym wariancie opinii na temat zespołu, fani muzyki lubili podkreślać, że nawet nie wiedzą, że R.E.M.  j e s z c z e  i s t n i e j e.

Było w tej złośliwości trochę prawdy. Muzycy już od dawna nie mieszkali w tym samym mieście. Nawet na koncerty latali osobno. Stipe przeprowadził się do Nowego Jorku i zaangażował się w pracę producenta filmowego.
Peter Buck koncertował ze znajomymi z grup Soft Boys, Slow Music, Tired Pony, The Baseball Project czy Venus 3. Mike Mills pracował jako producent i muzyk sesyjny, przemieszczając się między Kalifornią i Athens.
Mimo to „Accelerate” (2008) był całkiem udaną próbą nagrania płyty rockowej, głośnej wersji R.E.M. – znanej z płyt „Lifes Reach paegant”, „New Adventures in Hi-Fi” czy „Monster”. Ostatni akord działalności R.E.M to album „Collapse Into Now”. To jednak krążek tak wtórny i pozbawiony pasji, że nawet sami muzycy po jego wydaniu coraz częściej wspominali o możliwości rozstania.

Informacja o końcu R.E.M. przyszła jednak nagle i była zaskoczeniem. Samo rozstanie przebiegło w sposób wzorowy – jak na mężów stanu i kumpli Bono przystało. Obyło się bez bójek, procesów sądowych i zwyczajowej szopki, na którą liczą media piszące o rock’n’rollu (swój ochłap dostały, gdy Stipe postanowił w tym samym czasie sfotografować się nago na swoim fotoblogu).
Zeszłotygodniowe pożegnanie R.E.M. z fanami, po 31 latach intensywnej działalności, okazało się więc do bólu zwyczajne. W epoce tragedii Michaela Jacksona i Amy Winehouse, koniec kariery jednego z najważniejszych zjawisk na amerykańskiej scenie muzycznej ostatnich trzech dekad przypominał podanie się do dymisji wiceministra rolnictwa – coś naprawdę mało spektakularnego. „Dziękujemy wszystkim, którzy chcieli nas słuchać”. „Zbudowaliśmy razem coś niezwykłego. A teraz czas wyjść z tej imprezy”. Lawina hołdów i upamiętnień mogła ruszyć.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).