Na początku drugiego sezonu „Opowieści podręcznej” główna bohaterka, June (Freda), po ucieczce z domu Komandora znajduje tymczasowe schronienie w pustym biurowcu, dawnej siedzibie redakcji „The Boston Globe”. Opuszczona, ale bezpieczna, będąca w drugim trymestrze ciąży, włóczy się samotnie po wielkim open spejsie i doznaje w tym miejscu duchowej epifanii. Doświadczenie początku macierzyństwa łączy się u niej w feministycznym impulsie z potrzebą walki przeciwko przerażającemu reżimowi Gileadu. To moment w opowieści będący chwilą wyciszenia i optymizmu. Odcinek kończy się kompozycją Julianny Barwick, utworem „Heading Home” z albumu „Will”. Ten sam utwór pojawia się jeszcze w scenie, w której June rozmawia ze swoim nienarodzonym dzieckiem i obiecuje mu ucieczkę z kraju rządzonego przez religijnych fanatyków.
Druga znana mi scena z wykorzystaniem muzyki Barwick pochodzi z „Nowego papieża”. John Malkovich jako Jan Paweł III rozmawia w alpejskiej rezydencji z Sofią Dubois, dyrektorką Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej. Rozmowa ma intymny, wręcz erotyczny charakter. Widać, że fizyczna bliskość kobiety nie jest Janowi Pawłowi III obojętna. Sofia maluje mu rzęsy, bo chce, by „poczuł się jak w swoim angielskim domu”, ten za chwilę zwierza się swojej współpracownicy z poczucia klęski i kompromitacji. Czuć jednak przełom – w momencie kryzysu papież usłyszał od swojej rozmówczyni coś ważnego. Kompozycja, którą w scenie słyszymy, zatytułowana jest „Call”.
Dziwię się, że filmowcy nie korzystają z muzyki Barwick częściej. Posiada ona fenomenalny potencjał ilustracyjny, a sceny, w których pojawiają się jej kompozycje, wydaje się sporo łączyć. Gdyby Terrence Malick w latach 2008–2010, w czasie pracy nad „Drzewem życia” wiedział o istnieniu początkującej producentki i wokalistki z Luizjany, możliwe, że swoje nieco bałaganiarskie metafizyczne rozważania również postanowiłby zilustrować jej kompozycjami. Pasowałyby idealnie. To muzyka, która bardzo prostymi środkami buduje podniosły, uduchowiony nastrój.
Wielu utworom Barwick całkiem blisko do kościelnych śpiewów z amerykańskiego nurtu sacred harp – imponujących siłą amatorskich męskich i damskich głosów wykonujących biblijne psalmy. Zresztą gdy w 2011 roku ukazywał się debiut Julianny Barwick, „The Magic Place”, te wielokrotnie nałożone na siebie ścieżki wokalne porównywano do efektów, jakie daje muzyce architektura sakralna. Sama Barwick opowiadała o tym, jak oprócz muzyki pop ukształtowały ją chóralne śpiewy w kościołach w Luizjanie.
W ogromnej mierze jest to muzyka utkana wyłącznie z głosu – najstarszego i najbliższego nam instrumentu. Być może dlatego oprócz religii otwiera nas na rzeczy bardziej przyziemne, ale równie wielowymiarowe – rozmyślania o cielesności, erotyce czy o naturze. Te różne żywioły w twórczości Barwick przenikają się ze sobą jak w kalejdoskopie. Ponieważ kompozycje autorki „The Magic Place” pozbawione są w większości wyraźnych ścieżek perkusyjnych, a czasem nawet metrum, posiadają przy tym szczególną oniryczną jakość. Ta wzniosłość jest obecna nawet w kompozycjach, które Barwick stworzyła na potrzeby… kampanii promocyjnej piwa.
Również na czwartym studyjnym albumie Barwick „Healing Is a Miracle” głos jest najważniejszym instrumentem. Artystka zaprosiła na płytę gwiazdorskich, przynajmniej w skali sceny niezależnej, gości. Są to Jónsi z Sigur Rós, uznany producent klubowo-hiphopowy Nosaj Thing czy harfistka Mary Lattimore. Umknęła jednak pokusie, żeby z płyty zrobić benefis bez charakteru – gwiazdorscy goście wzbogacają płytę, ale pozostają jednak w cieniu. A to chyba najmocniejszy jej album od czasu „The Magic Place”.
Otwierający płytę utwór „Inspirit” uwiarygadnia porównania do nurtu sacred harp – kolejne ścieżki wokalne nakładane przez Barwick przywodzą na myśl rozśpiewaną religijną wspólnotę. W „Oh, Memory” pojawia się harfa Mary Lattimore – instrumentalistki rozchwytywanej przez cały światek amerykańskiego indie. Ale to w sumie tylko delikatne inkrustacje, na pierwszym planie jest cały czas dźwiękowy świat Barwick wykreowany z jej Julianna Barwick „Healing Is a Miracle”,
Ninja Tune 2020głosu i kilku efektów. Nawet klubowy producent Nosaj Thing, kojarzący mi się z bezczelnym, pełnym glitchów i zaskakujących sampli instrumentalnym hip-hopem z zachodniego wybrzeża Stanów (tam z Nowego Jorku przeniosła się Barwick), w utworze „Nod” tylko lekko zaznaczył synkopowanym bitem swoją obecność. To, co różni tę płytę od dwóch poprzednich („Nepenthe” i „Will”), to błyskawiczne działanie. Jest po prostu znacznie bardziej angażująca. Chce się wejść do tego dźwiękowego świata. Plamy przetworzonych eterycznych wokali błyskawicznie przyciągają uwagę.
Chciałoby się prostolinijnie skomentować: to muzyka po prostu piękna. Tyle że nie każdemu taki rodzaj „piękna” na dłuższą metę będzie odpowiadał. Na przykład obecność Jonsiego z Sigur Rós powoduje, że stężenie elfickości robi się już dla mnie odrobinę nieznośne. Barwick zazwyczaj nie kreśli jednak idyllicznych obrazów jak z broszury świadków Jehowy. Nasuwa raczej skojarzenia z różnymi fenomenami natury rejestrowanymi zarówno w slow motion, jak i w przyspieszeniu – otwieraniem się kwiatów, wzrostem roślin, ruchem ciał niebieskich. Fraza „Healing Is a Miricle”, jak mówi artystka, nawiązuje do procesu gojenia się ran na ciele. Można ją z powodzeniem odnieść do całej jej twórczości. Muzyka Amerykanki miała zawsze właściwości terapeutyczne, wydawała się wzbudzać empatię i sama ją oferowała. Samymi tylko tytułami opowiadała o dążeniu do zmiany i o tym, że jeśli tylko bardzo się chce…: „Prizewinning”, „Keep Up the Good Work”, „Vow”, „Will”, „See Know”. To taki niewymuszony, pozbawiony coachingu optymizm – dźwięki, które jednocześnie otwierają na przyszłość i przywracają wewnętrzną harmonię. Dasz radę, bądź cierpliwy/cierpliwa. Wyzdrowienie cudem jest.
Słuchając Julianny Barwick, czasem myślę o mrocznym rewersie jej muzyki, jakim jest twórczość Liz Harris, znanej jako Grouper (artystki występowały razem). Ona również tworzy „wokalny ambient” (choć z silniejszymi elementami noise’owymi i akustyczno-folkowymi). U Grouper jednak doświadczenie dorastania w religijnej wspólnocie w Kalifornii było początkiem mrocznych i depresyjnych przeżyć, co miało przełożenie na jej muzykę. U Julianny Barwick światło – jak w piosenkach The Smiths i Natalii Kukulskiej – nigdy nie gaśnie.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)