Na początku swojej kariery zespół Blur zyskał sławę czołowych satyryków w brytyjskiej muzyce pop. Pod tym względem dorównywał im chyba tylko zespół Pulp. Tyle że Blur byli jeszcze bardziej osądzający niż Jarvis Cocker – tak jak potrafią być tylko pewni swego i piekielnie utalentowani młodzi mężczyźni z klasy średniej. Nie oszczędzali przy tym nikogo: thatcherowskich dorobkiewiczów, młodzieży z nizin, wielkomiejskich snobów. Czerpali jednocześnie z kilku tradycji muzycznych i estetycznych: pop-artu, postpunka, nowej fali, brytyjskiej inwazji lat 60., realizmu społecznego i w końcu z patriotycznego, ogólnoangielskiego kiczu rodem ze sklepu z pamiątkami. W złotym okresie grupy synergia tych wszystkich elementów owocowała singlami śpiewanymi przez naród – od piłkarzy po gospodynie domowe. Ich potyczki z Oasis na listach przebojów rozgrzewały opinię publiczną w stopniu abstrakcyjnym dla dzisiejszego odbiorcy muzyki pop. Może podobne emocje budzi obecnie jakaś bijatyka MMA albo dyskusja „Barbie” kontra „Oppenheimer”, ale na pewno nie pojedynek dwóch gitarowych kapel na mainstreamowym zestawieniu singli.
Po 32 latach od debiutu panowie tworzący kwartet mieszkają w różnych częściach kraju. Obrali też zróżnicowane ścieżki kariery. W styczniu tego roku perkusista Blur Dave Rowntree wydał solowy album „Radio Songs”. To zbiór urokliwych synthpopowych piosenkowych miniaturek, ale słychać jednocześnie, że muzyka to dziś dla niego hobby po godzinach, a nie sprawa życia i śmierci. Na co dzień Rowntree jest mieszkającym na prowincji labourzystowskim politykiem i aktywistą. Również basista Alex James zlecenia muzyczne łapie od przypadku do przypadku. Przeciętny czytelnik prasy papierowej kojarzy go jako krytyka kulinarnego oraz felietonistę gazet codziennych i muzycznych. No i jako producenta sera. James uznawany jest za członka nieformalnej elity medialno-politycznej mającej posiadłości w hrabstwie Oxfordshire.
Co innego hiperaktywny Damon Albarn. Ten od wielu lat właściwie nie zwolnił tempa. I oprócz zbawiania świata jak Bono nagrywa kolejne płyty z kimkolwiek, kto akurat przechodzi obok studia albo widnieje w jego książce adresowej. W 2023 roku ukazała się kolejna płyta Gorillaz, z gościnnym udziałem m.in. Thundercata, Stevie Nicks czy Bad Bunny – jak zwykle nierówna i za długa. Trudny do zaszufladkowania, sypialniano-garażowo-gitarowo-elektroniczny album, w ramach duetu The Waeve, wydał też ostatnio gitarzysta Blur Graham Coxon, zespołowy rzecznik introwertyków i wrażliwców.
Blur „The Ballad of Darren”, Parlophone 2023W styczniowym wywiadzie Rowntree przyznał: „Zamieniliśmy się w ludzi, z których szydziliśmy w naszych piosenkach. Przecież każdy z nas ma teraz «domek na wsi»”. W angielskich realiach oznacza to tyle, że muzycy Blur dziś należą do ścisłej elity klasowej i majątkowej.
Rzut oka na dzisiejsze listy przebojów w UK wyraźnie kreśli rynkową pozycję Blur. To legacy act – kustosze własnej twórczości, przypominający ją w formie prezentacji największych hitów dla coraz starszego i coraz bardziej nostalgicznego fanbase’u. Pewnie za sprawą takiej publiki w najbliższy piątek ich nowy album „The Ballad of Darren” wskoczy, jak większość wydawnictw Blur, na pierwsze miejsce zestawienia płyt długogrających. Ale już zapowiadający „Darrena” singiel „The Narcissist”, który miał premierę w maju, dotarł do zaledwie 88 miejsca. Płyty kupują głównie millennialsi oraz starszyzna – stąd pełno na nich reedycji i płyt idoli powracających po latach (takich jak Blur), oraz oczywiście albumów Taylor Swift. Na liście piosenkowej konkurencja jest z kolei mordercza. Urocza gitarowa piosenka w duchu lat 60., taka jak „Narcyz”, nie ma tam najmniejszych szans.
Blur jest właśnie w trakcie długiej trasy koncertowej. Zostało im jeszcze kilkanaście dat do końca roku. Trudno się oprzeć wrażeniu, że nową, dziewiątą w dyskografii, płytę nagrali, żeby mieć pretekst do zorganizowania tych koncertów. Gdyby w 2003 roku Blur na dobre zamilkli, skończyliby z niemal perfekcyjną dyskografią. Potem postanowili jednak znów trochę pograć. W roku 2015 wydali bezbarwne „The Magic Whip”, a teraz krótkie, 36-minutowe „The Ballad of Darren”. Czy jednak można się im dziwić, skoro koncert na stadionie Wembley wyprzedał się w kilka minut? 90 tysięcy widzów słuchało przeglądu twórczości z całej dyskografii grupy. Do setlisty trafiły tylko dwie piosenki z nowego albumu i żadna z „The Magic Whip”. Tak jakby muzycy nie mieli najmniejszych złudzeń, po co fani przyszli na ich koncert.
Wieczne wtłaczanie muzyków, najczęściej mężczyzn, po pięćdziesiątce w narrację o kryzysie wieku średniego jest zawsze trochę rozczarowujące. Choćby dlatego, że często nie ma to nic wspólnego z tym, co faktycznie dzieje się w życiu artystów. T0 krzywdzący ogólnik. Zresztą od zawsze kibicuję dawnym mistrzom i mistrzyniom, którzy zwalniają tempo, oglądają się za siebie albo stoją pod ścianą na imprezie, zagubieni jak Travolta na GIF-ie.
Ale co zrobić, gdy sam Albarn nazwał ten album zapiskami z życia smutnego 55-latka? Po prostu przyjmijmy jego słowa za dobrą monetę. Oglądanie pewnego gaśnięcia, wyczerpania energetycznego to widowisko i jakość estetyczna sama w sobie. Tak traktuję ten album. Na płycie, której tytuł stanowi dedykację dla prywatnego ochroniarza Albarna, zespół nie chce już zbawiać świata, a nawet go eksplorować – jak działo się to na „13” czy „Think Tank”. Muzycy mentalnie wracają do Anglii, do znanych obrazków i miejsc (choćby był to nawet mityczny Avalon), uprawiają introspekcję. Okładkę „The Ballad of Darren” zdobi zdjęcie Martina Parra – genialnego obserwatora brytyjskiej codzienności – z opustoszałego basenu w Szkocji. Jego melancholia idealnie współgra z nastrojem bardzo wielu utworów z dziesiątki, która trafiła na ten album. Może dlatego, że panowie po pięćdziesiątce z karierami nie muszą nic nikomu udowadniać.
Po odjęciu pretensji do eksperymentów z Coxona i Albarna wychodzą instynkty stricte popowe. Mamy więc tradycyjnych melodystów, którzy momentami stawiają na rozwiązania w stylu Morrisseya z jego solowych, szczególnie późniejszych płyt. Taką piosenką jest choćby „Heights” z dość tanim crescendem smyków (pobrzmiewa to nawet gdzieś Coldplayem). Stężenie melodramatu sięga zenitu, gdy w sukurs przychodzi ponura noise’owa coda, która jak kurzawka zabiera ze sobą ten sielankowy obrazek. Taki jest też singlowy „Narcissist” z boleśnie szczerym stwierdzeniem: Looked in the mirror / So many people standing there. Tutaj Albarn śpiewa na pewno o miłości, social mediach i swoich nałogach – pewnie o wszystkim naraz. Natomiast taki geniusz wie, jak z piosenki przeciętnej zrobić bardzo dobrą. Jeden prosty trik: zawijas melodyczny przechodzący w falset, gdy w refrenie śpiewa o odbijającym się w oczach świetle miłości do drugiej osoby, brzmi jak stworzony na potrzeby dużej koncertowej hali i call-and-response z publicznością. Podobny kunszt melodyczny wynosi ponad przeciętność piosenkę „Russian Strings”. I z takich drobiazgów składa się ta niedługa, niemęcząca, niegenialna, ale zaskakująco przyzwoita płyta. Bo czy może być coś bardziej poruszającego niż chłop po pięćdziesiątce śpiewający falsetem o miłości?