Może to nieuchronnie zbliżające się czterdzieste urodziny, ale ostatnio wciąż wracam do mojej prywatnej krainy lat dziecięcych – Polski i Warszawy połowy lat 90. Przez ostatni rok w chaotycznym trybie rzucałem się na materiały „z” i „o” tamtej epoce. W tym sentymentalnym loopie zastała mnie też książka Filipa Kalinowskiego „Niechciani, nielubiani”. Kalinowski, dziennikarz i muzyk, na co dzień opowiada o współczesnych zjawiskach na przecięciu sceny elektronicznej i hip-hopu. W swojej książce postanowił przybliżyć historię warszawskiego rapu lat 90.
A było z nim trochę jak w utworze „Warzywniak” Pablopavo i Ludzików: „Rok 1995, miasto Warszawa / przełom powoli na kapitalizm zakrawa (…) Lato dobija się jeszcze trochę do szyb / Słońcem gorącem / Z daleka słychać bit / Jakieś dzieciaki pod dźwięki boomboxa / próbują na betonie Jordanowi sprostać”. Pablopavo uchwycił w swojej piosence, pewnie trochę przez przypadek, kulturowy moment. Chwyta go również Kalinowski. Po krótkim wprowadzeniu do historii zjawiska autor wrzuca czytelnika w rozedrgane lata 90. Następne dwieście stron to dość szybko przesuwająca się karuzela postaci, miejsc i wydarzeń: Trials X, Alfa, „Ślizg”, DJ 600 Volt, Bogna Świątkowska, „Kolorszok”, Ein KIlla Hertz/3H/Warszafski Deszcz/TDF, Hybrydy, biznesmen awanturnik Krzysztof Kozak, Molesta, Stare Miasto, Eldo i Grammatik, Sokół i ZIP Skład, bracia Waglewscy. Do tego tuzin postaci drugoplanowych, ale dla polskiego rapu ważnych.
Tu objawia się chyba najpoważniejsza wada książki – brak pogłębionego spojrzenia na postaci, o których pisze Kalinowski. Nie mówię o wielowymiarowym profilu psychologicznym. Najczęściej nie dowiadujemy się za wiele o motywacjach, środowisku i kontekście, z którego się wywodzą kluczowi twórcy warszawskiego rapu. A przecież historia takiego np. Wilka (Hemp GRU, Molesta) jest po prostu wstrząsająca. W przeciwieństwie do wielu przebierańców stylizujących się na uliczników Robert Darkowski był niemal dosłownie dzieckiem ulicy, które w wieku siedmiu lat musiało samo udać się do podstawówki na inaugurację roku szkolnego. Trochę więcej Kalinowski pisze o Bognie Świątkowskiej czy postaci Krzysztofa Kozaka, szemranego wydawcy i biznesmena, wyjętego niemalże z anarchokapitalistycznego uniwersum, dziś powiedzielibyśmy – Janusza biznesu: „Wydając kolejne kompilacje i składanki (…) trzymał rękę na pulsie (…), a jego na wskroś chaotyczny model działania wbił się klinem we wciąż jeszcze bardzo drapieżny, wczesnokapitalistyczny rynek płytowy drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Do legendy przeszły już jedynie ustne umowy i rozliczenia z artystami w torbach z gotówką bądź samochodach”.
Kalinowski tworzy więc panoramę zjawiska, ale – być może z racji ograniczonej objętości książki – jest ona dość skrótowa. Robi zoom w kilkunastu jego zdaniem kluczowych miejscach i momentach, takich jak debiut pierwszego warszawskiego składu Trials-X, kluby Alfa i Hybrydy, rozwój kultury skejtowskiej i pism hiphopowych czy fenomen zespołu Molesta i jego wpływ na warszawski rap. Tak naprawdę nigdzie jednak nie zatrzymuje się na dłużej. Najwięcej miejsca, zapewne słusznie, poświęca kulturowemu znaczeniu płyty „Skandal” Molesty. Udaje mu się też przyłożyć ucho do sampli gromadzonych przez szarą eminencję sceny rapowej DJ 600 Volta i nazwać muzyczny styl tego producenta, który na wiele lat zdefiniował brzmienie polskiego hip-hopu. Tak pisze o jego podkładach: „(…) utworzył ścisły kanon mrocznego, klasycyzującego brzmienia, z którym zaczęto u schyłku lat dziewięćdziesiątych utożsamiać Warszawę. Cokolwiek trafiało wówczas do samplera Imbierowicza, zyskiwało szary i melancholijny bądź ostry czy wręcz bitewny szlif”.
Filip Kalinowski, „Niechciani, nielubiani”.
Wydawnictwo Czarne, 288 stron,
w księgarniach od marca 2023Mimo kalejdoskopu nazwisk i tytułów udaje się Kalinowskiemu zachować precyzję w opowiadanej historii. Nawet jeśli niektóre oceny czy diagnozy przytacza po kilka razy, pozostając na poziomie ogólników, a w jego opowieści da się wyczuć element autokreacji, a także nie zawsze rzetelnego fact-checkingu. Kalinowski sugeruje na przykład (stawiając wprawdzie przy tej tezie niewielki znak zapytania), że Trials-X jako jedyni odnieśli się w swojej piosence do głośnej na początku lat 90. awantury wokół ośrodków dla osób z wirusem HIV, które próbował otwierać Marek Kotański. Tymczasem piosenkę na ten temat, zatytułowaną „Nie dotykaj”, wykonywała choćby efemeryczna grupa Lavina Cox z Poznania, operująca zresztą w formule rap plus bity i ciężkie gitarowe riffy. Mimo że zespół zagrał zaledwie dwa koncerty, to na początku lat 90. był jednym z naprawdę nielicznych nadwiślańskich projektów muzycznie mieszczących się w definicji rapu (choć ze sceną hiphopową niemających wiele wspólnego). Za dobrą monetę autor bierze też słowa emerytowanego stołecznego policjanta Dariusza Janasa, który mówi o tym, że pod koniec lat 90. w Warszawie dochodziło do dwóch–trzech morderstw dziennie. To by oznaczało między 700 a 1000 zabójstw w skali roku. Nie, Warszawa nie była wschodnioeuropejskim Baltimore. W najczarniejszym 1999 roku doszło w stolicy do 92 zabójstw.
Simon Reynolds, opisując w „Energy Flash” ewolucję brytyjskiej sceny tanecznej, zwrócił uwagę na moment, w którym, pod wpływem wejścia nowego rodzaju narkotyków, muzyka zmienia się na bardziej mroczną i mniej euforyczną. Obok hardcore’u pojawiają się jungle, a po nim drum’n’bass, które wypierają starszego kuzyna z parkietów. Zmienia się vibe imprez tanecznych. Stają się one bardziej wybuchowe, maczystowskie, co nie jest bez związku z zanikaniem euforycznego efektu, jaki daje MDMA. Podobny scenariusz kreśli też u siebie Kalinowski. To chyba najważniejszy przewijający się przez całą książkę wątek – łuk w opowieści, który rozciągnięty jest na mniej więcej sto pięćdziesiąt stron. Do około 1997 roku estetyka rapowa w Polsce nie była skodyfikowana. Atmosfera imprez była w zasadzie hipisowska – trafiali na tę scenę inteligenci, freaki, dzieci z robotniczych rodzin i synowie ulicy. Nawet jeśli ktoś komuś dał w gębę, a w najntisach co chwila ktoś się z kimś bił, to raczej nie działo się to w ramach zorganizowanej bojówki. W Alfie czy Hybrydach miksowały się subkultury, od skejtów, przez punków, metali, po dresiarstwo i gitów. Wielkie pospolite ruszenie szalejących hormonów. Ten miesiąc miodowy trwał jednak krótko. Imprezami coraz mocniej interesowały się grupy przestępcze. Sami przedstawiciele sceny rapowej, nie zawsze dzieci z domów z pianinem i biblioteczką, wnosili na nią chuligański, osiedlowy sznyt. Nierzadko mutował on w sznyt stricte przestępczy.
Mniej więcej w czasie płytowego debiutu Molesty, przypadającego na 1998 rok, scena hiphopowa była już kojarzona z agresywnymi łysymi młodzieńcami w kapturach i szerokich spodniach. Harde pozy, teksty piętnujące wszelką słabość, gloryfikujące za to spryt i lojalność, minorowe nastroje i marsowe miny. Ten stan mentalny miał też odbicie w muzyce, w której suche, minimalistyczne podkłady perkusyjne były wsparte równie oszczędnymi, molowymi melodyjkami. Oczywiście „ciemnej stronie” warszawskiego rapu towarzyszyła też nieformalna opozycja w postaci grup takich jak Stare Miasto czy Grammatik. Byli to twórcy starający się zaprezentować inną paletę emocji niż Molesta czy ZIP Skład. Prym wiodła jednak „strona ciemna”.
Kalinowski świetnie pokazuje, jak atmosfera warszawskiego rapu była odzwierciedleniem katastrofy społecznej, która spadła na polskie społeczeństwo w czasie transformacji – cichej i rozłożonej na ogromną liczbę aktów. Końcówka lat 90. to epidemia przemocy i ciężkich narkotyków. Czarne żniwo zbierała modna jeszcze chwilę temu heroina, która siała spustoszenie wśród warszawskich studentów i licealistów. Wychowywałem się w bardzo przeciętnej części Mokotowa. Choć nie miałem okazji być świadkiem aż tak drastycznych scen, jakie opisuje w książce Kalinowski, to mogę potwierdzić, że autor nie przesadza. Jako licealista stroniłem od kłopotów, a i tak pożyczałem pieniądze koledze ściganemu przez dilerów, przez innego zostałem okradziony, a kilku kolegów z sąsiedztwa widywałem w koszmarnym stanie, choć chwilę wcześniej byli niewinnymi dzieciakami z podstawówki.
Handel heroiną dla grup przestępczych stanowił niezwykle intratny biznes. Końcówkę lat 90. zapamiętałem jako ciąg mafijnych porachunków, nieformalną wojnę o wpływy, o której informowały bezradne media. Jak wspomniałem, najtragiczniejszy dla Warszawy był rok 1999, kiedy liczba jej zabitych mieszkańców – w większości w skutek rywalizacji gangów – osiągnęła rekordową liczbę. Zresztą bandyci soliści potrafili być jeszcze gorsi. Historia uwieczniona w filmie „Dług”, śmiertelne pobicie maturzysty Tomka Jaworskiego czy brutalny napad na Kredyt Bank na Żelaznej w 2001 roku urosły do rangi symboli. Gdy Lech Kaczyński zostawał prezydentem Warszawy w 2002 roku, to przede wszystkim widziano w nim „szeryfa”, który zaradzi koszmarnej sytuacji na polu bezpieczeństwa.
Ale i w skali mikro sytuacja nie była wesoła. Kalinowski niczym etnograf – obserwator uczestniczący – z dużą empatią opisuje, z czym musieli zmagać się nastolatkowie, którzy chcieli funkcjonować w mieście takim jak Warszawa. Słyszane regularnie na ulicy pytanie „skąd jesteś?” nigdy nie było miłym zagajeniem – dla wielu to wezwanie do terytorialnego określenia się oznaczało pobicie, zwyzywanie, utratę portfela czy butów. Autor podkreśla podział na ofiary albo drapieżniki i konieczność ciągłego trzymania gardy. Tych drugich motywowała chęć szybkiego zarobku, awansu, przeskoczenia barier ekonomicznych i klasowych, zaznaczenia swojej pozycji w gronie znajomych. Inni napastnicy potrzebowali po prostu pieniędzy na narkotyki i zdesperowani napadali na dzieci i staruszki. Te realia stanowiły tworzywo, z którego zbudowany był warszawski hip-hop tamtej dekady. Lekturę książki Kalinowskiego miałem więc ochotę co kilka stron kwitować słowami Jana Pawła II podsumowującego seans „Pasji” Mela Gibsona: „Tak było!”.
W książce Kalinowski wykorzystuje swój warsztat krytyka muzycznego, znawcy elektroniki i rapu. Ma sporo trafnych spostrzeżeń na temat brzmienia czy ewolucji muzycznej warszawskiego rapu. Nie jest to jednak do końca książka o muzyce. To swego rodzaju test Rorschacha: każdy zobaczy w niej trochę co innego. Można oczywiście czytać ją jako historię ważnego zjawiska kulturowego. Można też widzieć w niej kolejną próbę rozliczenia pewnego aspektu polskiej transformacji. Można skupić się na obyczajowych migawkach sprzed niemal 30 lat. Dla mnie to jednak książka o zupełnie patologicznej sytuacji, w której znaleźli się młodzi ludzie 25 lat temu – opowieść o traumie i przemocy, która jest tak wszechobecna, że właściwie niezauważana i na którą z opóźnieniem reaguje ciało i psychika. Po lekturze „Niechcianych, nielubianych” mam ochotę zapytać Kalinowskiego, siebie i innych naszych rówieśników: „To wy tak wtedy żyliście?”.