Czy antropocen musiał się wydarzyć?
fot. Filip Springer

22 minuty czytania

/ Literatura

Czy antropocen musiał się wydarzyć?

Rozmowa z Filipem Springerem

Krajobraz trzeba przemierzyć. Trzeba go poczuć, powąchać, trzeba się spocić, ubrudzić. Wyobraźmy sobie, że kształtujemy pejzaż pod kątem tego, jak on pachnie, a nie jak wygląda. Albo tego, jak brzmi. Co by się wtedy wydarzyło? – zastanawia się autor „Mein Gott, jak pięknie”

Jeszcze 6 minut czytania

URSZULA JABŁOŃSKA: Podobno z powodu fascynacji Krainą znajoma znajomej wysłała cię do psychologa?
FILIP SPRINGER: Tak, ale nie poszedłem.

To może powiedz na początek, co to jest ta Kraina i dlaczego cię tak porwała.
Słowem „Kraina” nazwałem uczucie, które mam w bardzo wielu miejscach na terenach poniemieckich. Czuję, że w końcu jestem…

W domu?
Trochę tak, ale nie do końca. Nie mam z tymi terenami żadnych tożsamościowych związków. To znaczy pewnie jakieś są, bo mam na nazwisko Springer, być może gdzieś w fenotypie mam je zapisane, ale nie chodzi o moją historię, tylko o poczucie, że tam jest tak, jak bym chciał, żeby było wszędzie. Sposób, w jaki tam jest ukształtowana przestrzeń, sprawia, że włącza mi się poczucie przynależności. I miejsca oraz momenty, które je uruchamiają, nazywam Krainą.

W jakich sytuacjach to się dzieje?
Jestem w jakimś miasteczku albo wiosce i zaczynam czytać pejzaż z absolutnym przekonaniem, że ktoś go kiedyś zaplanował i w tym planie uwzględnił to, co w tej chwili czuję. Miał głęboką wiedzę o tym, jak konkretne narzędzia oddziaływania wizualnego – cegła, drewno, kształt domu i jego dachu, układ okien – oddziałują na emocje. Po prostu staję tam i wiem, że tak miało być, że to wszystko jest od początku do końca zaplanowane.

Być może trochę idealizuję, bo to nie jest potwierdzone żadnymi dowodami, ale w wielu miejscach czuję, że projektanci doskonale wiedzieli, jakie emocje w człowieku wzbudzi ten krajobraz.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Nagroda Literacka m.st. Warszawy, która w roku 2023 jest partnerem działu literackiego w „Dwutygodniku”, to jedna z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane są w pięciu kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca, książka o tematyce warszawskiej oraz komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 10 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.

Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa. 

Na przykład w jakich?
Na przykład w Cedynii na Pomorzu Zachodnim jest taka ulica, nazywa się Staromiejska. Na jednym jej końcu znajduje się główny plac miasta, na drugim poczta. I ten ceglany budynek pocztowy tak tam siedzi w widoku, że nie sposób od niego oderwać oczu. A wcale nie jest spektakularny. Cedynia to piękne miasteczko, położone na stromym wzgórzu, blisko płynie Odra. Budynek poczty puentuje ulicę, pejzaż dookoła, ale też opisuje całe uniwersum.

W książce piszesz, że Kraina polega na „czułym styku ludzkiego z nieludzkim”.
Totalność działania Krainy jest jednak bardzo antropogeniczna. Ten krajobraz zaplanował człowiek. Mógł to robić na początku XIX wieku, a ja na początku XXI cały czas odczytuję komunikat.

Natura, czyli to nieludzkie, prędzej czy później w większości miejsc zostaje podporządkowane, ale to się może odbywać na różnych warunkach i z różną klasą. W przypadku miejsc, o których piszę, ta klasa jest bardzo wysoka. To wynika z bogatej kultury, z głębokich przemyśleń, z doskonałego wykształcenia ludzi, którzy się zajmowali kształtowaniem krajobrazu. Ta czułość wyraża się w stylu. Oni umieli dojrzeć pewne cechy pejzażu i je twórczo wykorzystać, nie eksploatując ich tak, jak ma to miejsce dzisiaj.

Świetnym przykładem jest dyskusja o wieży widokowej w Wałbrzychu. Miasto dawniej miało wiele pięknych punktów widokowych, ale zostały zapomniane i zarosły, a teraz nagle stawia się takiego kutasa w środku miasta.

Dlaczego wyruszyłeś w podróż po Krainie?
Na początku chciałem pracować swoją zwykłą metodą – najpierw spędzam dwa lata w bibliotece i czytam wszystko na dany temat, a potem jadę w podróż. Tylko że tym razem im więcej czytałem, tym bardziej dochodziło do mnie, że mogę przeczytać wszystkie książki o planowaniu krajobrazu, miast, wsi, architekturze ruskiej i niemieckiej, a i tak Kraina, w sensie specyficznego poczucia, mi umyka. Zrozumiałem, że będę musiał zmienić kolejność. Rozum tu się nie sprawdzi, natomiast sprawdzi się ciało. Jak przemierzę te krajobrazy, na różne sposoby je poodczuwam i z tym doświadczeniem wrócę do literatury, to więcej zrozumiem. Po to wyruszyłem. A drugi powód był prozaiczny – zawsze chciałem zrobić książkę z roweru. Jest świetnym narzędziem podróży, daje tempo, które pozwala w miarę sprawnie działać, a jednocześnie nie odcina od doświadczenia.

Zabrałeś ze sobą wyłącznie stare mapy. Dlaczego?
Bo są zajebiste! Oczywiście, jest na nich dużo konkretnych informacji o miejscach, których już nie ma, bo zostały zabudowane albo dziś przebiegają przez nie tory czy drogi. W Bytomiu Odrzańskim jest dębowa aleja, a na końcu pustka. Na starej mapie widać, że prowadziła do przystani przewoźników odrzańskich. Ale te mapy mają też swoją poetykę, swój urok, są zakorzenione w tej przestrzeni, w historii. Przenoszą w przeszłość. Zdarzyło mi się tam w tym Bytomiu, że kiedy mijałem strażnika miejskiego, to byłem święcie przekonany, że widziałem gościa w pruskim mundurze, z pikielhaubą, który jechał na starym rowerze. Miałem wrażenie, że przeniosłem się w czasie.

Poza tym, jak się jeździ z nawigacją, to nie można się zgubić. Zawsze wiesz, gdzie jesteś. A z mapą musisz umieć się zorientować, liczyć drogi, które mijasz, określać punkty orientacyjne. Jeżeli mapa jest stara, to dodatkowo odnosi się tylko do pozostałości pewnych rzeczy. Jak widzisz na mapie browar, to nie szukasz browaru, tylko jego fragmentów w trawie. Albo po prostu wzgórka, który być może kryje cegły. To dawało mi wgląd w rzeczywistość, którą badałem.

Filip Springer, „Mein Gott, jak pięknie”. Karakter, 272 strony, w księgarniach od marca 2023Filip Springer, „Mein Gott, jak pięknie”. Karakter, 272 strony, w księgarniach od marca 2023Kształtowanie Krainy zaczęło się od regulacji Odry. Jak doszło do tego, że była jedną z najwcześniej uregulowanych przez człowieka rzek?
Miała pecha, że w wyniku wojen śląskich znalazła się wewnątrz państwa pruskiego i że akurat pojawiły się narzędzia technologiczne, wiedza i system państwowy, który był w stanie skoordynować tak wielki projekt. Dodatkowo to było oświecenie – czas, kiedy podbój natury przez rozum stał się uzasadniony. Państwo pruskie doskonale wiedziało, że aby dobrać się do zasobów Śląska, musi Odrę udrożnić, bo woda była wtedy najlepszym sposobem transportu dóbr. No i zaczęło to robić z pruską konsekwencją. Najpierw Odrę zbadano, później zmapowano. Traktowano to też trochę jak poligon doświadczalny dla regulacji Renu, która wydarzyła się zaraz potem.

I co tej Odrze zrobili?
Raczej robili, bo zaczęli w XVIII wieku, a cały proces trwał dwieście lat. Skrócili ją o jakieś dwieście kilometrów. Odra od średniowiecza miała problemy żeglugowe, była zawalona kamieniami, drzewami, były tam liczne jazy, które pomagały lokalnym właścicielom ziemskim doprowadzać wodę na włości. Ale głównym problemem było to, że Odra kręci i meandruje, nanosi w różne miejsca osad i dlatego ciężko się nią płynie. Na początku stosowano metodę Neuwertza. Przecinano najbardziej ostre zakola wąskimi kanałami i puszczano tamtędy wodę. Tylko że woda wypłukiwała piach i usypywała go gdzie indziej. Przewodnicy, którzy szli przed łodziami i badali dno rzeki, nie umieli już jej czytać. Takie były początki regulacji, potem oczywiście wprowadzono bardziej przemysłowe techniki, totalne niczym przekop Mierzei Wiślanej.

W czasie, kiedy pracowałeś nad książką, wydarzyła się katastrofa ekologiczna na Odrze.
To jest ponura puenta tych dwustu lat. Na odcinku, na którym doszło do katastrofy, Odra jest już tak naprawdę tylko ciągiem zbiorników zaporowych, właśnie dlatego, że ktoś w XVIII wieku wymyślił, że można ją tym uczynić, chociaż wtedy jeszcze nie było możliwości technologicznych.

Najstraszniejsze w tej historii jest to, że wiadomość o zakwicie alg przyjęto z ulgą. To nie my. To nie kopalnia, która spuściła rtęć. A tak naprawdę to jest dużo straszniejsza wiadomość. Ekosystem sam zaczął się unicestwiać na skutek rozregulowania. Bo jakby jeden idiota spuścił rtęć, to jeszcze można by go po prostu ukarać.

W książce poznajemy kilku mężczyzn, którzy są odpowiedzialni za regulację tych terenów. Pierwszy to hrabia Friedrich Wilhelm von Reden. Co takiego zrobił?
Rozkręcił przemysł na Śląsku. Oczywiście, już wcześniej tam coś wydobywano, ale nie na wielką skalę. Von Reden pochodził z rejonów górniczych, kształcił się, potem przez chwilę był urzędnikiem, aż jego stryj, spec od górnictwa na dworze pruskim, mianował go dyrektorem wyższego urzędu górniczego w Breslau, któremu podlegał cały Śląsk. Jego zadaniem było uczynić Śląsk zagłębiem przemysłu i górnictwa. I on to sukcesywnie robił. Kanał Kłodnicki, którym transportowano ze Śląska towary do Odry, to jego zasługa. Podobnie jak huty w Chorzowie czy Gliwicach. Do dziś w Chorzowie stoi jego pomnik, chociaż w czasie wojny został zburzony przez Polaków.

Von Reden jest kluczową postacią dla Śląska, ale też dla Kotliny Jeleniogórskiej, gdzie powstało mnóstwo zamków o rozbudowanych założeniach krajobrazowych. Von Reden założył park w Buchwaldzie, czyli dzisiejszym Bukowcu, i inni zaczęli nawiązywać do niego stylem. Efektem jest krajobraz Kotliny Jeleniogórskiej. Więc na Śląsku był ojcem twardej industrializacji, a w Kotlinie piewcą krajobrazu.

Filip Springer

Reporter i fotograf. Autor książek poświęconych przestrzeni i architekturze. Stypendysta Narodowego Centrum Kultury i Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego. Nominowany do najważniejszych nagród literackich w kraju. Jego książki tłumaczone są na angielski, niemiecki, rosyjski i węgierski.

Kolejną ważną postacią jest Eduard Wiebe, który zaplanował inny gigantyczny projekt – Kolej Wschodnią.
Ten projekt dostał rozpędu w 1848 roku, gdzieś między majem a czerwcem. A wiadomo, że w marcu i kwietniu w Berlinie trwała Wiosna Ludów. Więc projekt ruszył wtedy, kiedy urzędnicy wymyślili, że wsadzą do pociągu tych wszystkich pieniaczy i każą im budować kolej. Stara dobra metoda.

Wiebe miał duże zasługi już wcześniej. Budował kolej pod Düsseldorfem, gdzie są bardzo skomplikowane warunki geologiczne. Zaprojektował tam system, w którym lokomotywy nawzajem wciągały się po stromym zboczu. Potem został wysłany do budowy Ostbahnu.

Moi znajomi z Piły wydali piękny album „Kolej Wschodnia na akwarelach Eduarda Gettnera”. Na tych akwarelach wyraźnie widać skalę przekształcenia krajobrazu, świeżuteńkie nasypy są pięknie odmalowane. Można ten pejzaż jeść łyżeczką. Wiedziałem, że muszę opisać powstawanie kolei, bo ona była kolejnym krokiem w modernizacji.

Wiozła nowe towary, idee, informacje…
Tak, ale zmieniła też nasze postrzeganie przestrzeni i czasu. Północna Wielkopolska, Mazury, Pomorze to są rejony, gdzie możemy zobaczyć działalność lodowca. Jedziesz przez Puszczę Notecką i widzisz wielkie wydmy usypane nie przez morze, tylko przez piach, który się sypał z lodowca. Dolina Noteci przylega do wysoczyzny morenowej, mnóstwo tam głazów narzutowych eratyków – z łaciny „tych, które zbłądziły”. Można śledzić ruchy lodowca w terenie. Dopóki przemieszczanie się człowieka w przestrzeni polegało na kołowym transporcie drogowym, można było respektować krajobraz. Narzucał pewne rozwiązania. Natomiast nie da się zrobić kolei z dużą liczbą zakrętów. To znaczy da się, ale to jest drogie i nieefektywne. Budowa kolei to był pierwszy moment, kiedy ludzie nie musieli się już liczyć z rzeźbą terenu. Cieli wszystko jak leci na proste po piętnaście kilometrów.

To dlatego cytujesz Heinricha Heinego: „Kolej zabiła przestrzeń, został tylko czas”?
Czas też zaczął zupełnie inaczej płynąć. Bo kolej przywozi czas. Wcześniej każda miejscowość żyła swoim rytmem, a z nadejściem kolei trzeba było wyregulować zegarki. Pierwszy raz w dziejach mieszkańcy Nakła i Piły widzieli na swoich zegarkach dokładnie tę samą godzinę.

Ci dwaj panowie, von Reden i Wiebe, chyba raczej niszczyli krajobraz, niż go z czułością tworzyli?
Trochę niszczyli, a trochę nie. Na przykład dworce Kolei Wschodniej były pięknie zaprojektowane. Ten w Tczewie miał wielkie przeszklenia, żeby można było patrzeć na Wisłę. Cały czas gdzieś w tle pobrzmiewała jednak afirmacja krajobrazu. Nie dlatego, że ci, którzy go kształtowali, mieli szacunek dla przyrody, bo wielu z nich nie miało. Po prostu nawet zakłady przemysłowe z XIX wieku to są piękne budynki. A co do dziedzictwa przejdzie ze współczesnej architektury przemysłowej? Nic. To są blaszane hale. Nawet jeśli coś służy eksploatacji przyrody, może być zrobione z klasą.

Ewidentnie niszczył przyrodę natomiast cesarz Wilhelm II, który upodobał sobie „kapitalne rogacze” i ustrzelił ich tyle, że populacja nie odbudowała się przez sto lat.
To też nie jest jednoznaczne. Jestem przekonany, że część myśliwych, strzelając do tych biednych zwierząt i układając później ich trupy na gałązkach, wierzy, że to jest działanie regulacyjne względem populacji. Że składają im w ten sposób hołd. Myślę, że pewnie u Wilhelma II polowania to też był styl życia związany z pewną klasą, pewna kultura łowiecka. Kierowało nim germańskie uwielbienie krajobrazu. Wiele rzeczy się na to składało i umiem sobie wyobrazić, że on tłumaczył to sobie jako działanie afirmacyjne. Nawet jak walił ze strzelby w kota, bo mu się nudziło.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Dla mnie to jest przykład człowieka, który nie myśli o tym, że los ludzi jest zależny od środowiska.
Ja jednak cały czas starałem się myśleć o tych postaciach w kontekście historycznym. To był czas, kiedy inaczej patrzyło się na pozaludzką przyrodę.

Kiedy czytałam twoją książkę, cały czas myślałam o tym, że chyba wolałabym, żeby modernizacja i całe to kształtowanie krajobrazu w ogóle się nie wydarzyło. Bo wtedy zapewne nie doszłoby do tego, czego teraz jesteśmy świadkami – niepohamowanego antropocenu i wykorzystywania natury do cna.
To jest dobre pytanie: czy antropocen musiał się wydarzyć? Czytałaś „Narodziny wszystkiego” Graebera i Wengrowa? Oni na przykład piszą, że nie musiał. Gdybyśmy trochę bardziej słuchali rdzennych ludów, nie dopisywali do kolonialnego podboju swojej narracji, to może byśmy nieco mądrzej z tego wyszli.

A w którym miejscu powinniśmy się zatrzymać, żeby ten czuły styk ludzkiego i nieludzkiego został zachowany?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Opisałem kilka historii, które są symptomatyczne dla początku tego, co jeszcze wczoraj nazywaliśmy postępem i modernizacją. Może gdyby wtedy ludzie więcej czytali tekstów Alexandra von Humboldta, nie bylibyśmy w tym miejscu, w którym jesteśmy. W tamtym czasie był wybitną i szanowaną postacią, a pisał o połączeniu i przepływach, miał bardzo holistyczne spojrzenie na człowieka w świecie przyrody. Ale ostatecznie inni napisali inne dzieła, które spowodowały, że ludzie poszli w drugą stronę.

Humboldt powiedział von Redenowi: „Pan wprawiłeś w ruch coś, co nawet nie wiesz, jak zatrzymać”. Było w tamtych czasach więcej osób, które starały się chronić przyrodę?
W okolicach Czerska państwo pruskie prowadziło duży projekt łąkarski. Najpierw budowano wielki kanał Brdy, a później osuszano łąki na pastwiska. I to spowodowało, że woda podniosła się w niektórych miejscach, a w innych opadła. Tam, gdzie się podniosła, zalała gospodarstwa. A że to były gospodarstwa częściowo polskich chłopów, oni przegrywali w sądach i wyjeżdżali. Bardzo się starałem znaleźć w źródłach informacje o jakimś protoekologicznym proteście. Ale tam silniejszy był jednak wątek narodowościowy.

Raczej było tak, że jeżeli doświadczano degradacji środowiska, na przykład na wybrzeżu Bałtyku – jak się wyrąbało las, to wydmy ruszały i zasypywały wszystko – wtedy pojawiała się refleksja, że trzeba temu zapobiegać. Na przykład w 1709 roku wyszło zalecenie władz Gdańska, żeby księża, którzy udzielają ślubów na Mierzei Wiślanej, kazali młodym zasadzić dwanaście dębów na wydmie. Tylko wydaje mi się, że to nie do końca jest ekologia.

Raczej taka ekologia utylitarna.
Tak. Dzisiaj na przykład mówi się, że nie wolno wycinać drzew w mieście, bo się podusimy. Dla mnie prawdziwa troska o przyrodę to raczej twierdzenie, że nie wolno ich wycinać, bo mają prawo tu rosnąć. Takie podejście trudno znaleźć w XVIII czy XIX wieku.

W książce zastanawiasz się też nad mało popularnym dzisiaj zagadnieniem: co to jest krajobraz ojczysty. Patrzysz na niego oczami artystów, którzy go definiowali. Dlaczego?
Krajobraz trzeba przemierzyć. Trzeba go poczuć, powąchać, trzeba się spocić, ubrudzić. To nie jest zdjęcie. Ale w samym słowie tkwi jednak ten obraz, który sprawia, że bardzo często myślimy o krajobrazie w kategoriach czysto wizualnych. Na przykład ostatnia dyskusja o Muzeum Sztuki Nowoczesnej jest beznadziejna właśnie dlatego, że skupia się wyłącznie na tym, jak ten budynek wygląda. Zależało mi więc, żeby opowiedzieć o sposobach konstruowania tych obrazów, bo one miały fundamentalny wpływ na to, jak do krajobrazu podchodzimy. Wyobraź sobie, że kształtujemy pejzaż pod kątem tego, jak on pachnie, a nie jak wygląda. Albo tego, jak brzmi. Co by się wtedy wydarzyło?

Poza tym historie litografów ze Schmiedebergu i fotografa Jana Bułhaka po prostu narracyjnie ciągną w te czasy i w te obszary, które mnie interesują. Czasem po prostu trzeba mieć bohatera, który cię pociągnie tam, dokąd chcesz iść.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Piszesz, że tam, gdzie źródła milczały, uruchamiałeś wyobraźnię. Zaraz znowu będzie awantura, czy to jest reportaż czy fikcja.
W ogóle mnie nie obchodzi ta awantura. Na szczęście nie robię tego po raz pierwszy, więc myślę, że będzie już mniejsza. W książce „Dwunaste. Nie myśl, że uciekniesz” nie napisaliśmy nigdzie, że to nie jest reportaż. Tym razem na czwartej stronie okładki jest taka informacja.

Do czego potrzebna ci fikcja?
Kiedy piszę reportaż, to po prostu nadaję dokumentacji kolejność i język, który opowie wyłaniającą się historię. Podczas pisania moich poprzednich książek często miałem momenty, kiedy chciałem iść w stronę tego, czego nie było w źródłach. Czułem, że wtedy opowiedziałbym więcej. Bo to nie jest historia o budowie Ostbahnu, tylko o początkach antropocenu. Jako reporter nie mogę tego zrobić, bo będzie gównoburza. Ale czułem, że właśnie to, co dopiszę z wyobraźni, pozwala mi zgłębić tę główną historię, którą chcę opowiedzieć. Ona odkrywała się przede mną w trakcie pisania. Nie wiedziałem od razu, jak pani Teske podejdzie do tego, że obok jej domu na wzgórzu będzie przejeżdżać kolej. Dowiadywałem się tego stopniowo. Taka metoda pisania ma wymiar poznawczy niemalże równy dokumentacji w terenie.

Ma też wymiar praktyczny. Żeglarze czy ludzie, którzy ciągnęli łodzie, byli wtedy nieistotni, więc nie opisywano ich losów. Trud robotników, dopóki się nie buntowali, również był nieistotny. Natomiast mi zależało na tym, żeby w książce ci ludzie się pojawili. Ich historie pozwalają duże problemy obserwować także z perspektywy pojedynczego człowieka. Musiałem je sobie wyobrazić.

Na jednym ze spotkań autorskich jakiś pan zasugerował, żebyś zbadał swoje korzenie i tam poszukał źródeł swojej fascynacji Krainą. Nie chciałeś pójść tą drogą?
Nie, bo biograficzne powiązanie z Krainą nie jest mi niezbędne. Mogę się tam dobrze czuć bez wiedzy, że tam są moje korzenie. Wystarczy mi świadomość, że Kraina gdzieś jest i że mogę tam pojechać. Jedyne, co mnie niepokoi, to że jest zagrożona głupotą, nawet niezwiązaną z ekologią, tylko z podejściem ludzi do materialności. Bo krajobraz kulturowy też jest zasobem, który zużywamy.

Kraina się kurczy. W książce wspominasz, że po raz pierwszy poczułeś to w Karpaczu.
W Karpaczu kiedyś mieszkało kilkudziesięciu czy nawet kilkuset zielarzy. Nazywano ich laborantami. Warzyli w domach mikstury z ziół zbieranych w Karkonoszach – jedne miały działanie lecznicze, inne magiczne. Z jednej strony leczyli ból korzonków, z drugiej – proponowali ludziom miksturę na niewidzialność. Wioska miała więc bardzo głęboką tożsamość. W XIX wieku miejscowości karkonoskie zostały zromantyzowane i skolonizowane przez elity. W Szklarskiej Porębie była kolonia artystów. W Karpaczu też mieszkali artyści, elity berlińskie przyjeżdżały tam na wywczas. Powstały stylowe pensjonaty. Nie tylko drogie, tanie też. Na tej tożsamości Karpacza można by zbudować wspaniały, cichy kurort z fascynującą historią ziołolecznictwa bazującego na lokalnych gatunkach roślin. A jedziesz tam i widzisz ten cały syf – billboardy, apartamentowce. Dopiero jak w tym syfie poskrobiesz, to odnajdziesz te stare pensjonaty. No przecież szlag może człowieka trafić!

Rozmawiałem z burmistrzem Karpacza, który pozwolił na budowę Hotelu Gołębiewski. I on mi opowiadał o rozwoju i inwestycjach, a ja czułem, że to już koniec. Że ten los spotka wszystkie miejsca, w których przestrzeń ma jakąkolwiek turystyczną wartość, bo w pobliżu jest góra albo jezioro. Chociaż wciąż jest tam cała masa miejsc, które nie są tak oblegane.

fot. Filip Springerfot. Filip Springer

Jakie to miejsca?
Staram się ich nie wymieniać w książce. Zastanawiałem się nawet, czy nie pozmieniać nazw kilku miejscowości, żeby nikt ich nie znalazł. Stanęło na tym, że piszę, że przejeżdżam przez super miejsce, ale nie piszę jakie. Nie chcę, żeby tam się stało to samo co w Miedziance, gdzie powstał już jeden browar, za chwilę powstanie drugi. Zbudowano hotel i zaraz zbudują kolejne. Jest tam też budynek zaprojektowany przez Roberta Koniecznego. Jak przyjedziesz w wiosenny weekend, to czekasz dwie godziny na obiad, bo tylu tam ludzi.

I to wszystko przez twoją książkę „Miedzianka. Historia znikania”?
Nie wszystko, ale pewnie dużo. Trochę przez książkę, a trochę przez festiwal. To jest modelowy przykład gentryfikacji, kiedy artyści kolonizują przestrzeń, a po nich przyjeżdżają ludzie z pieniędzmi. Czuję się tu współwinny.

Po lekturze „Mein Gott, jak pięknie” nikt nie trafi do Krainy?
Te rejony są już eksplorowane. Tyle dobrego, że ta kolonizacja jest już trochę bardziej nastawiona na dziedzictwo. Jest pewien rodzaj snobowania się na stary poniemiecki dom, na odkurzanie historii. Ale turystyka potrafi zabić wszystko, bo obok tych fajnych miejsc zaraz pojawią się mniej fajne. Jestem raczej zdania, że trzeba Krainę przed tym ochronić.

Nagroda Literacka m.st. Warszawy

Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.