Nowa dziwna Warszawa
Chair, fot. Michał Sierakowski

32 minuty czytania

/ Muzyka

Nowa dziwna Warszawa

Piotr Kowalczyk

Ekspresja i kontekst utworów Bogdana Sekalskiego, Poli Nudy czy Franka Warzywa i Młodego Buddy są typowe dla „młodych dorosłych” – twórczości, którą budują raczej przyjaźnie, spędzanie razem czasu i towarzyskie anegdoty niż świadome projektowanie kariery

Jeszcze 8 minut czytania

Ich pseudonimy – Franek Warzywa, Pola Nuda, Bogdan Sekalski – brzmią, jakby byli paczką przyjaciół z PRL-owskiej powieści przygodowej. W rzeczywistości współtworzą jednak ciekawe środowisko towarzysko-artystyczne, które w ciągu ostatnich dwóch lat ujawniło się w Warszawie. Ta grupa dwudziestokilkulatków, w której skład wchodzą kolejni Frankowie i Jasie, tworzy siatkę przenikających się zespołów i projektów. Żeby zmapować ich wzajemne powiązania, nie obyłoby się – jak w piwnicy fana teorii spiskowych – bez tablicy, sznurków i kolorowych flamastrów. A to dlatego, że członkowie tej sceny coraz więcej nagrywają, koncertują i wchodzą w rozmaite, często tymczasowe, współprace.

Opisywani tu twórcy działają też na polu mediów internetowych oraz sztuk wizualnych – performansu, malarstwa, animacji i grafiki. Wielu z nich to studenci lub absolwenci szkół artystycznych. Mimo takiego zaplecza ci młodzi artyści często odwołują się do nurtu twórczości radosnej, quasi-amatorskiej, obojętnej na humory krytyków i rynku – bliskiej tradycji outsider art i outsider music. Choć przecież są wśród nich zarówno muzyczni naturszczycy, jak i osoby po akademiach czy konserwatoriach.

Rozpoznanie sytuacji warto więc zacząć od warszawskiego Wydziału Sztuki Mediów ASP. To stąd wywodzi się wielu muzyków warszawskiej sceny niezależnej – choćby niezwykle ciekawy elektroniczny producent Julek Ploski, wokalista Dawid Grzelak czy queerowa raperka Aljas.

Franek Warzywa, czyli Pudzian i Gombrowicz

Absolwentem tego wydziału jest też Franciszek Drażba – wokalista i performer, występujący jako Franek Warzywa w projekcie z gitarzystą i producentem Adamem Kiepuszewskim, czyli Młodym Buddą. „W czasie studiów podejmowałem się różnych rzeczy: malowałem, tworzyłem filmy, robiłem obiekty. Najbardziej pociągające były jednak performans i pisanie tekstów. Z czasem moje perfo stawały się coraz bardziej wokalne i muzyczne. Zacząłem też poznawać coraz więcej osób zajmujących się muzyką. Wtedy pojawił się Młody Budda” – relacjonuje Drażba.

Zanim przyjął pseudonim Franek Warzywa, nie miał praktycznie żadnych doświadczeń z tworzeniem i wykonywaniem muzyki. Budda, czyli współtworzący z nim cały projekt Adam Kiepuszewski, jest natomiast wykształconym muzykiem, który obecnie kończy kurs jazzu w amsterdamskim konserwatorium. Dlatego można go nazwać muzycznym liderem duetu – zajmuje się kompozycją, produkcją i oprawą koncertową. Młody Budda jest też organizatorem cyklu festiwali CIEPŁO (latem)/ ZIMNO (w grudniu). To impreza integrująca młodą warszawską scenę niezależną. Z kolei Franek to z pewnością przywódca ideowy i konceptualny duetu, do którego należy kreowanie strony wizualnej zespołu.

Franek Warzywa i Młody Budda, fot. Maks KacperskiFranek Warzywa i Młody Budda, koncert w Galerii Labirynt w Lublinie, fot. materiały promocyjne

Artyści poznali się przez TikToka – to tam Franek Warzywa zamieszczał swoje filmiki, na których parodiował influencerów i bawił się animacją 3D. Muzycy tworzą duet od nieco ponad roku. Swoją obecną twórczość określają jako emo-pop. Gdy stykam się z tą etykietką, mam przed oczami zbolałego dwudziestolatka niosącego na plecach cały ciężar świata. Tymczasem twórczość Franka i Buddy jest raczej radosna, a przynajmniej beztroska, jakby pozbawiona wewnętrznego cenzora. To utwory sprawiające wrażenie, jakby ich jedynym celem były zgrywa i trolling. No i promocja zdrowego trybu życia. W końcu warzywny pseudonim wziął się u Franciszka z chęci parodiowania lifestyle’owych influencerów. „Promowanie jedzenia warzyw to tylko pretekst. W ogóle się na tym nie znam, bazuję na pustych sloganach znalezionych w internecie, które nie wiążą się z kompetencjami” – przyznaje Drażba.

Duet wydał niedawno singiel „Duża głowa”, a obecnie pracuje nad zapowiadaną na maj EP-ką „Wykopki”. Premierze piosenki – traktującej m.in. o emocjonalnym wypaleniu – towarzyszył teledysk i odsłonięcie muralu w centrum Warszawy. Oprócz tego duet udostępnił nakładkę na Instagramie: postacie dwóch muzyków przeniesione do prymitywnej animacji 3D wykonują układ choreograficzny. Dzięki niej możemy odpalić tańczących Franka i Buddę w dowolnej scenerii, również na naszym biurku w pracy czy w mieszkaniu.

„Duża głowa” to również być może najbardziej „dorosły” utwór w krótkiej karierze Franka Warzywa i Młodego Buddy. Znalazło się w nim nawet nawiązanie do Thomasa Bernharda. Przy czym z rozmów z Frankiem wynika, że raczej gardzi erudycyjnymi popisami, które z zasady pozostają elitarne. Do duchowej strawy Franka Warzywa, którą potem wykorzystuje we własnej twórczości, trafiają teksty kultury uznawane za niepoważne, a nawet kompromitujące: Pudzian, zespół Feel oraz wykwity kultury internetu, m.in. patostreamy czy tzw. cenzopapy – purnonsensowe, a czasem bluźniercze memy z Janem Pawłem II.

Warzywnej twórczości towarzyszy otoczka gimnazjalnego happeningu i poczucia humoru rodem z zapomnianych stron z memami. To wcale nie jest krytyka, tym bardziej że sam sprawca zamieszania nie odżegnuje się od takiego postrzegania swojej twórczości. Jednym z ulubionych autorów Franka Warzywa jest w końcu Witold Gombrowicz, pisarz przywiązany do idei niedojrzałości, tropiciel gęb i masek w życiu społecznym. Drażba w swojej działalności muzyczno-performerskiej świadomie unika powagi. „Język, którego staram się używać, rzeczywiście ogranicza się do prostego, dziecinnego, może naiwnego. Ja chcę, żeby to było cringe’owe. Naiwność nie jest negatywnym pojęciem – jest neutralna. Lubię być osobą naiwną” – tłumaczy.

To outsiderskie podejście Franka i Buddy wielu osobom kojarzy się z Klocuchem – działającym od ponad dekady tajemniczym youtuberem i sieciowym fenomenem, który zaczął od recenzji gier, by ostatnio nagrywać własne piosenki, a nawet zainteresować środowisko sztuki współczesnej. Szczególnie „Szkoła”, jeden z pierwszych utworów Franka Warzywa i Młodego Buddy, tematycznie i formalnie może skojarzyć się z outsiderską sztuką Klocucha. Ta prosta wyliczanka „szkolnych” skojarzeń, która wydaje się monologiem prymusa, jest tak naprawdę jadowitą szyderą z akademii i jej rytuałów. Trzeba pamiętać, że utwór Drażby i Kiepuszewskiego jest starszy o rok od piosenki Klocucha o szkole. Sam duet zresztą od swojego wczesnego utworu nieco się dystansuje. „Na koncertach gramy «Szkołę» na początku, żeby mieć ją jak najszybciej za sobą” – śmieje się Młody Budda.

Muzycznie twórczość duetu ma jak dotąd dwie główne odsłony – jedna to wyluzowane funkowe podkłady, druga to beaty zanurzone w różnych zmutowanych odsłonach muzyki klubowej, takich jak trance, gabber czy industrial. Zgrywa się to jakoś z teatralizowaną agresją niektórych tekstów Franka Warzywa, widoczną choćby w sztandarowym dla duetu utworze „Napad na bazar”. Razem z teledyskiem to część jego projektu dyplomowego na ASP. Choć bohater kawałka deklaruje, że nie ma złej energii, to utwór brzmi, jakby szkolny okularnik musiał jakoś zagospodarować tłumioną w środku agresję. To zresztą jeden z najbardziej intensywnych momentów podczas koncertów Franka i Buddy. W wersji live piosenki duetu, które są przede wszystkim platformą dla historyjek Franka, okazują się wycieczką na rave z cyklu Wixapol, z pogującą publicznością bezlitośnie smaganą gabberowymi tempami, w okolicy 200 uderzeń na minutę. Duet zakończył właśnie bardzo udaną tygodniową trasę koncertową po Polsce. Widok moshpitu pod sceną, mogącego zawstydzić intensywnością koncerty punkowe czy metalowe, pojawiał się regularnie w kolejnych relacjach w social mediach.

Być może to odpięcie wrotek w ramach muzycznej działalności stanowi dla Franka Warzywa sposób odreagowania na zasady obowiązujące w świecie sztuki – mocno interesowym i wymuszającym projektowanie swojej kariery na chłodno. „Egzystuję w przestrzeni, w której muszę non stop aspirować, zabiegać o atencję. W ogóle mnie to nie interesuje” – przyznaje. Franek Warzywa i Młody Budda to kolejny – po Wojciechu Bąkowskim, grupie Nagrobki czy Spalarni – zespół, którego twórczość znajduje się na pograniczu sztuk wizualnych i muzyki niezależnej. Jednak w tej materii próżno szukać równie wielkich oryginałów. Kiedyś swoim performansem szokował też zespół Siksa, ale i on wpisywał się w punkowo-teatralną ekspresję, dlatego był prostszy do odcyfrowania. Franek Warzywa i Młody Budda kreują natomiast rodzaj komunikatu, z którym nie wiadomo do końca, co zrobić. Z jednej strony mają zaplecze akademickie, a z drugiej – kompletnie demolują oczekiwania i wyobrażenia o tym, kim ma być „ambitny muzyk” czy „poważany twórca sztuki współczesnej”. Odbiorca albo kupuje go w całości, albo musi ten zaplanowany cringe „rozchodzić” – jak po usłyszeniu kłopotliwego wyznania albo kiepskiego żartu.

Niedawno okazało się, że ekscentryczność Franka Warzywa i Młodego Buddy ma międzynarodowy potencjał. Prawdopodobnie najsłynniejszy muzyczny youtuber, Amerykanin Anthony Fantano, po zetknięciu z „Dużą głową” i „Napadem na bazar” zdołał tylko wydusić z siebie na Twitterze: „explain this to me”.

Pola Nuda – żona stanu

Warzywa to jednak nie jedyny wokalista/artysta wizualny/performer z doświadczeniem na warszawskiej ASP. Julia Woronowicz, występująca pod pseudonimem Pola Nuda, jak dotąd ma na koncie kilkanaście electropopowych i dance’owych piosenek, w większości wyprodukowanych przez Bogdana Sekalskiego. Nagrane w estetyce lo-fi, brzmią jak składanka pop z kasety odtwarzanej na popsutym magnetofonie. Jej teksty dotyczą m.in. cielesności („Wyspa cnoty”), uczuć i relacji („Ramiona”, „Czekam na Polę”, „Przyjaciółka”). W przeciwieństwie do Franka Warzywa Pola Nuda ma spore doświadczenie wykonawcze. Uczyła się grać na skrzypcach i fortepianie oraz śpiewała w chórze. Jednak jej kreacja muzyczna również uwzględnia element amatorszczyzny i naiwności. Pod pozorem dziewczynkowo-landrynkowej estetyki Woronowicz walczy z genderowymi stereotypami i zjadliwie je komentuje. W jej kreacji jest miejsce nie tylko dla krytyki seksizmu i patriarchatu, ale też na sporo fantazji, wolności i sprytnego żonglowania rozpoznawalnymi popkulturowymi motywami.

Pola Nuda, fot. materiały promocyjnePola Nuda, fot. materiały promocyjne

 

We wrześniu 2022 roku Pola Nuda wystąpiła gościnnie podczas koncertu Franka Warzywa i Młodego Buddy przed warszawską Zachętą. Chyba nieprzypadkowo. W środku Narodowej Galerii Sztuki trwała wtedy szeroka prezentacja prac najciekawszych artystów wizualnych młodego pokolenia „Niepokój przychodzi o zmierzchu”, do wzięcia udziału w której zaproszono również Woronowicz. Wydaje się więc, że Pola Nuda to integralna część artystycznego portfolio twórczyni kojarzonej przede wszystkim jako malarka i rzeźbiarka. W 2021 roku Woronowicz wygrała nawet prestiżową nagrodę Artystyczna Podróż Hestii. Zresztą projekt Pola Nuda ma swoją datę końcową: 11 listopada 2030 roku.

Zarówno twórczość Franka Warzywa, jak i Woronowicz to nieustanne wsadzanie kija w mrowisko. Woronowicz artystka wizualna, niczym prawdziwa żona stanu, myśli o Polsce właściwie bez przerwy. Chętnie mierzy się z narodowymi mitami i strachami. W swoich dekonstrukcjach bywa niesłychanie bezczelna. Sama ksywka Pola Nuda to przecież nawiązanie do słowa „Poland”. Niedawno w galerii Lokal30 Woronowicz artystka prezentowała wystawę „Polska 2410”. Za pomocą malarstwa, tkanin, rzeźby i tekstów stworzyła fikcyjną wizję historii kraju, według której o jego losach przez stulecia decydowały słowiańskie amazonki z Mazowsza. Największa praca na wystawie to obraz „Wojna biało-czerwona” – malarski follow-up do „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki przedstawiający chaotyczną ustawkę wszystkich ze wszystkimi: policji, kibiców, żołnierzy, romantycznych zjaw, orłów bielików, polskich monarchów i oczywiście papieża. W gablocie obok można było natomiast obejrzeć przegląd zamieszczanych na TikToku filmików i układów choreograficznych z koncertów Poli Nudy.

Muzyka: o co w tym chodzi?

Kolegą Franka Warzywa ze Sztuki Mediów jest też Cura – wokalista i gitarzysta duetu Chair. Jego drugą połowę stanowi Hubert Kurkiewicz. Ich muzyka jest bardziej konwencjonalna niż w przypadku Franka Warzywa i Młodego Buddy. Nie ma tu wielu eksperymentów brzmieniowych – to proste kompozycyjnie gitarowe piosenki, zwykle pozbawione silnych nawiązań stylistycznych. Gdyby ich jednak poszukać, to uprawnione byłyby skojarzenia z rytmicznymi, energetycznymi amerykańskimi kapelami nowofalowymi z przełomu lat 70. i 80., takimi jak Devo czy B-52’s. Melancholijne arpeggia gitary akustycznej przywołują też folkową odsłonę R.E.M., a głęboki romantyczny zaśpiew Cury przypomina Orville’a Pecka, tajemniczego queerowego wokalistę country.

Chair to zespół, który poznał się przez internet i tam też głównie funkcjonuje. Cura mieszka od 13 roku życia mieszka w Warszawie (wcześniej przebywał w Londynie), a Kurkiewicz obecnie uczy się sztuki multimediów na studiach w Kopenhadze. Największą inspirację stanowi dla nich David Byrne i jego książka „How Music Works”. Duetowi u lidera Talking Heads podoba się konceptualne podejście do grania. Sami również podchodzą do muzyki bardziej jak do narzędzia niż do celu. Jakie więc rady wyciągnęli od Byrne’a? „W swoich zachowaniach nie bać się przesadzić. Nie bać się aktorstwa, pewnego naddatku – na koncercie nie ma szansy dostrzec twojego «naturalnego» zachowania. Lepiej być w swoich gestach lekko over the top. Sugerować swoim zachowaniem narrację i pozwolić odbiorcy utonąć w spektaklu, bez momentu nudy” – zdradza Cura.

Zespół wydał dobrze przyjętą EP-kę „Po co muzyka”, ale to na koncertach, podczas których towarzyszy im właściciel kultowego ZamioStudio Kuba Korzeniowski, realizuje się jego potencjał. Trudno w to uwierzyć, ale grupa, która spotyka się głównie online, potrafi zrobić na scenie niezłe show. Na ostatnim OFF Festivalu, korzystając z absencji jednej z gwiazd Sceny Eksperymentalnej, wystąpili aż trzykrotnie, za każdym razem grając coraz intensywniej i przechodząc do legendy tej imprezy.

Sceniczny image Chair to w pewnym sensie przeciwieństwo jednej z najbardziej popularnych polskich grup alternatywnych – trochę takie „evil Wczasy”. Zamiast slackerstwa i dresów Kappy zakładają znoszone garnitury o niemodnym kroju. Wyglądają nieco jak Michael Douglas w filmie „Upadek” z 1993 roku – sfrustrowane białe kołnierzyki. Uruchamiają się jednak na scenie w zupełnie nieoczekiwany sposób, zagadując publiczność o naturę miłości i szczęścia, rozsiewając dobre emocje, zaskakując dynamiczną choreografią.

W projekcie Chair zaszyta jest także krytyka kapitalizmu, choćby w tekstach opowiadających o chciwości i samotności („Happiness”, „Money”, „Love Ad”) czy w sferze wizualnej i performatywnej: teatrzyku, w ramach którego udają profesjonalistów bliżej nieokreślonej branży. Kurkiewicz dystansuje się jednak wobec takiej interpretacji: „Nie chciałbym nigdy pouczać ludzi i mówić im, co mają robić. My samy nie wiemy, co się dzieje. W pewnym sensie nie radzimy sobie z systemem – nie wiemy, jak być muzykiem, jak być artystą, nie znamy swoich potrzeb i nie wiemy, gdzie stawiać granice. I o tym śpiewamy”.

Chair to część multimedialnego labelu Tygrysy Records, który wystartował w 2021 roku z inicjatywy Błażeja Króla. W założeniu Tygrysy miały promować artystów „postinternetowych”, którzy łączą muzykę z innymi mediami, wykorzystując sieć jako medium artystyczne. Twórcy kojarzeni z wytwórnią to oprócz Chair m.in. wokalistka Ewa Sad, producent EURODANEK czy gorzowskie trio Drobne Niepokoje. Bez wątpienia twórczość Króla mogła naznaczyć wydawane przez label zespoły. Nietrudno znaleźć podobieństwa między jego nowym wcieleniem zaprezentowanym na płycie „W każdym (polskim) mieście” i performansem Chair. Oba projekty w warstwie wizualnej bawią się ideą przegiętego normalsa, niepokojącego w swojej przeciętności. Oczywiście ten pierwszy komercyjnie gra dwie ligi wyżej (w marcu rusza w dużą trasę po Polsce), podczas gdy Chair są na etapie branżowych festiwali i suportów przed gwiazdami.

Tygrysy Records: Chair, Błażej Król, EURODANEK, Ewa Sad, fot. materiały promocyjneTygrysy Records: (od lewej) Ewa Sad, Chair, Błażej Król, EURODANEK, fot. materiały promocyjne

Bogdan Sekalski, czyli free-działking

Młoda scena niezależna być może nie przeżyłaby takiego rozkwitu i zróżnicowania estetycznego, gdyby nie dostępność wszelkiego rodzaju cyfrowych narzędzi – od komunikatorów i chmur danych, dzięki którym dużo łatwiej jest pracować nad muzyką, przez dyktafony dobrej jakości w każdym telefonie (płytę można nagrać nawet na działce), po coraz bardziej przystępne oprogramowanie. Beneficjentem ułatwień technologicznych jest być może kolejny błyskotliwy naturszczyk, Maks Rzontkowski, dwudziestoczteroletni grafik, twórca animacji, tekściarz, producent i songwriter a.k.a. Bogdan Sekalski.

Jeśli zgodnie ze stereotypem świetne piosenki powstają z traum i przykrych emocji (depresji, straty, miłosnego zawodu), to Bogdan Sekalski chce temu przesądowi zaprzeczyć. Przynajmniej częściowo. „Miałem super dzieciństwo. Byłem pierwszym dzieckiem w rodzinie. Poświęcano mi o wiele więcej uwagi niż następnym dzieciom w rodzinie, pewnie dlatego robię teraz muzykę” – pisze do mnie w mailu. Rzontkowski pracuje również jako grafik i twórca animacji, studiuje na poznańskim Uniwersytecie Artystycznym. „Gdyby nie Animal Collective i The Microphones, pewnie nie robiłbym muzyki” – przyznaje. W muzyce Sekalskiego na pewno znajdziemy podobieństwa z tymi pierwszymi: słychać tu euforyczną, przypominającą afrobeat rytmikę i słoneczną melodykę, przetykaną noise’em, samplami i lo-fi elektroniką kojarzącą się z new age. To muzyka, która nowe, energetyczne oblicze zyskuje na koncercie – szczególnie wtedy, gdy twórca występuje z kompetentnymi instrumentalistami.

„Często słyszę, że moja muzyka jest dziecinna i naiwna, a to nie do końca tak. Kocham niezręczności i dziwactwa, moim zdaniem to one budują nas jako ludzi” – powiedział w rozmowie z portalem Kultura u Podstaw Rzontkowski. Rzeczywiście, to kolejny po Franku Warzywa i Poli Nudzie artysta czerpiący śmiało z dziecięcej ekspresji.

Na polu muzyki Sekalski to niemal kompletny samouk. Przed startem solowego projektu miał na koncie zaledwie dwa lata nauki gry na gitarze w domu kultury. Początkowo tworzył amatorskie grafiki do publikowanej w sieci muzyki swoich znajomych. Samodzielne granie muzyki przyszło po czasie, jako końcowy efekt rozmów i przyjaźni. „Jeśli mam być szczery, to chyba najbardziej lubię kreować cały image albumu. Od okładki do teledysku. Na studiach często łączyłem muzykę z animacją” – przyznaje. I rzeczywiście, jest autorem wszystkich grafik do swoich albumów i singli.

Najbliższe koncerty

Franek Warzywa i Młody Budda
1 kwietnia – Gdynia, Desdemona (razem z Konstantym Kostką)

Jan Bąk
19 marca – Warszawa, Chmury (support przed Johnem Moodsem)
25 marca – Kraków, Strefa
2 kwietnia – Poznań, CK Nowe Amore (razem z Bogdanem Sekalskim, Hidel Eye)

Pola Nuda
25 marca – Warszawa, SPATiF (support przed Cudownymi Latami)

Bogdan Sekalski
2 kwietnia – Poznań, CK Nowe Amore (razem z Janem Bąkiem, Hidel Eye, unphased? i japanese.inhale)

Chyba najważniejszy materiał Bogdana Sekalskiego to album „Śpij już stary”, nagrany w 2021 roku wspólnie z Janem Bąkiem. Opowiada zakręconą, ale uroczą historię jakby z piosenki Flaming Lips: „Gdzieś tam na świecie są brat i siostra – mają sobie ojca, któremu tak się przytrafiło, że popadł w demencję. Czy ze smutku, starości, z braku aktywności – tego nie wiedzą. Żeby go ratować, postanawiają jakoś pobudzić jego mózg. Przerabiają garaż obok domu na wnętrze statku kosmicznego i ojciec myśli, że jest kapitanem kosmicznej floty. Rodzeństwo ma nadzieję, że taka symulacja zadziała na starego lepiej niż krzyżówki i ziołowe herbatki” – tłumaczy Maks a.k.a. Bogdan. Pod pozorem surrealistycznej historyjki Bąk i Sekalski snują opowieść o godzeniu się z przemijaniem. Zresztą każde z wydawnictw Sekalskiego zawiera tego typu koncept. I tak na EP-ce „O człowieku, który hodował rybki w klatce piersiowej” tytułowe zwierzęta są, według jego słów, towarzyszami miłości, zwątpienia i śmierci. To piosenki skrzące się od drobnych pozytywnych emocji i anegdot. Płyta zresztą powstała w całości w czasie wakacyjnego pobytu na działce, a utwory, które na nią trafiły, dotyczą pozornie błahych zdarzeń, które ten wyjazd przyniósł.

Utrzymaną w pogodnym, surrealistycznym nastroju płytę „MAJAMA” Sekalski nagrał z Jasiem Dąbrówką. To z kolei muzyk z prawdziwego zdarzenia – perkusista, student kompozycji i aranżacji na Akademii Muzycznej im. Szymanowskiego w Katowicach, prywatnie syn Natalii Kukulskiej. Chętnie występuje zarówno z Sekalskim, jak i kolejnym pozbawionym formalnego wykształcenia artystą – Janem Bąkiem. „Kiedyś w ogóle nie słuchałem takiej muzyki. Jednak okazało się, że klimaty typu muzyka dla sześciolatków łamane na vintage rock to jest to!” – przyznał Dąbrówka w wywiadzie dla Radia Klang. „MAJAMA” powstawała w całości w pandemicznych czasach – muzycy przesyłali sobie przez sieć ślady instrumentalne, ale nigdy nie spotkali się na żywo. Co nie zmienia faktu, że udało im się stworzyć pełen euforii i nostalgii materiał, taki jak w jednym z najlepszych utworów na tym albumie, „Freediving”.

Bogdna Sekalski, Jaś Dąbrówka, Jan Bąk, Franek Skorupa, fot. Paulina LeśnaBogdan Sekalski, Jaś Dąbrówka, Jan Bąk, Franek Skorupka na CIEPŁO Festival, lipiec 2022 r., fot. Paulina Leśna

W sierpniu 2022 roku Bogdan Sekalski zagrał na OFF Festivalu, na tej samej edycji, na której wystąpili Franek Warzywa czy Chair. Największy (i najbardziej kuriozalny) z dotychczasowych momentów sławy Sekalskiego to jednak występ w TVN. Niefortunnie zbiegł się on z medialną ekstazą wokół „debiutu syna Natalii Kukulskiej” (tak występ Bogdana Sekalskiego w telewizji zatytułował portal TVN). Perkusista okazał się więc ważniejszy od frontmana. Do dziś jest to przedmiotem obiegowych żartów w zespole. Przed koncertami generator mowy czyta dość płytki tekst z portalu plotkarskiego na temat „syna Natalii Kukulskiej”. Może dziecięce tropy to tylko jedno z odczytań muzyki Sekalskiego, Poli Nudy czy Franka Warzywa. Ekspresja i kontekst tych utworów jest typowy raczej dla „młodych dorosłych” – twórczości, którą budują przyjaźnie, spędzanie razem czasu i towarzyskie anegdoty. Utwory i kolejne projekty to raczej efekt koleżeńskiego flow niż bardzo świadomego projektowania swojej kariery.

Nie wybiera się własnej wrażliwości

Wspomniany już Jan Bąk to najmłodszy i zarazem chyba najbardziej przywiązany do tradycji z opisywanych tu artystów. Pierwszy raz zobaczyłem go na żywo zaledwie kilka dni temu i od razu wydał mi się naturalnym frontmanem. W ogóle to trochę „syn koleżanki twojej matki” z memów. Jako 16-latek występował na młodzieżowym TEDzie. Jest absolwentem słynnego liceum Batorego, do klasy realizującej międzynarodowy program IB trafił z niejakim Michałem Matczakiem. Dziś Bąk studiuje scenopisarstwo na łódzkiej filmówce. Jak na kogoś, kto zaczynał grę na gitarze w wieku 13 lat, jest też bardzo sprawnym instrumentalistą. Jego barwa głosu i techniki wokalne wskazują, że świetnie czuje się w materiale balladowym, charakterystycznym dla amerykańskich songwriterów, zanurzonych w tradycji czy to folkowej, czy soulowej. Z jego tekstów, pełnych intensywnych obrazów maniakalnej miłości („Kaligula”, „Porno”, „Wild Worst”) bije duża dojrzałość i... gorzkie poczucie humoru („Nigdy cię nie kochałem, wolałem kręcić film”). Co ciekawe, nad tymi piosenkami pracował wraz z Jakubem Zalasą, młodym reżyserem, który niedawno zadebiutował w TR Warszawa. W kwietniu Jan Bąk wchodzi do studia, żeby nagrać materiał na solową EP-kę, którą, jak sam twierdzi, chce rozpocząć podbój bardziej mainstreamowego rynku. 

Choć Jan Bąk ma dwójkę z przodu w dacie urodzenia, to wśród inspiracji wymienia ikony pokolenia baby boomers: Boba Dylana i T.S. Eliota. W ogóle gust muzyczny Jana Bąka to miks płytoteki jego rodziców i alternatywy ostatnich dwóch dekad. Rock progresywny, Pink Floyd, Radiohead i Beatlesi. Z nowszych artystów: Arctic Monkeys i Animal Collective. Wychowany na Trójce nie powinien narzekać. „Ale żeby nie było tak boomersko, to z nowszych wykonawców jara mnie Yves Tumor, a moim top artystą na Spotify w zeszłym roku było Autechre” – śmieje się Jan.

Co wygra w przypadku drogi zawodowej Jana Bąka: miłość do filmu czy muzyka? „Są we mnie dwa wilki” – mówi tajemniczo. A jak zapatruje się na gigantyczny sukces komercyjny kolegi z klasy? „Nie wybiera się własnej wrażliwości. Sam jako twórca mam problem z łatką niezalu. Myślę, że będę chciał opuścić scenę niezależną. Sukcesywnie pracuję nad zrobieniem czegoś bardziej popowego. Lubię rzeczy, które oddziałują w bezpretensjonalny sposób, od serca. Dawid Podsiadło jest tego przykładem – operuje na cholernie dobrych melodiach, choć czasami odrobinę niezrozumiałych tekstach” – stwierdza.

W styczniu w sieci i na kasecie ukazała się EP-ka „Megafauna”, na której Bąk podzielił się obowiązkami tekściarskimi i kompozycyjnymi z dawną koleżanką z klasy „Annią” Gruszczyńską. To pięć folkowo-elektronicznych piosenek opowiadających o różnych zwierzętach. Każde z nich ma jakąś cechę, która zbliża je do ludzi: głuszec to stalker i błędny kochanek, ćma prezentuje straceńcze cechy itd. „Zwierzęta to narzędzie samopoznania i duża część tego procesu odbywa się poza intelektualnym zrozumieniem” – tłumaczy Bąk. „W zwierzętach pociąga mnie to, że mają moc symboliczną. Są o wiele mniej skomplikowanymi psychologicznie istotami niż ludzie i przez to są czystsze. Piosenka o zwierzęciu jest czystszym komunikatem”.

Pojawianie się licznych zwierzęcych postaci w piosenkach to kolejny motyw, który łączy wielu opisywanych w tym tekście artystów. Franek Warzywa i Młody Budda mają piosenkę o psie kosmicie. Bogdan Sekalski rozpoczyna swój najnowszy album „WCZASY NA TAMADZONKO” od „GĄSEK”. Kiedyś Bartek Chmielewski z Muzyki Końca Lata wyznał w wywiadzie dla „Lampy”, że to po prostu świetny patent na uatrakcyjnienie historii – gdy w tekście pojawia się coś ożywionego, od razu zaczyna być on bardziej interesujący. A może jest tak, jak powiedział mi Jan Horodyski, wokalista i tekściarz podwarszawskiej grupy Dłonie, autor m.in. „Jenota”, „Ciem”, „Łabędzi i drabin”: może śpiewanie o zwierzętach pozwala przełamać blokadę w śpiewaniu o swoich emocjach?

Lekka degrengolada

Swoich zwierzęcych bohaterów ma też warszawskie trio hage-o, autorzy piosenek o przekąskach dla kotów i dwóch młodych psach. Nagrywali wspólnie z Bogdanem Sekalskim i koncertowali m.in. na CIEPŁO FEST. To obecnie jedna z najlepszych polskich kapel gitarowych bez wydanej płyty. Sami muzycy określają to, co robią, jako warmcore/petite pop, dodając też na Facebooku, że to „muzyka, która brzmi tak, jak smakują kwaśne żelki”. Perfekcyjne promocyjne info, nie musicie nawet słuchać piosenek – naprawdę tak brzmią.

W czasie koncertu w Klubie Chmury w listopadzie 2021 roku potrzebowałem około siedmiu minut, by zostać fanem hage-o. Formuła muzyczna, którą proponuje grupa, jest z jednej strony łatwa do opisania, a z drugiej – jakoś niewiele w Polsce kapel, może poza The Car Is On Fire i Crab Invasion, potrafiło ją zrealizować. Nieoczywiste i ultramelodyjne partie wokalu i gitary Maćka Pepłońskiego wchodzą w dialog z perkusją, która zamiast dawać groove, raczej podąża za melodią. Z tego bierze się poszatkowana motoryka piosenek: bieg utworu ciągle się zatrzymuje, by za chwilę znowu ruszyć. Nie przypomina to na pewno typowego rockowego beatu. Mimo oszczędnego instrumentarium dzieje się w tej muzyce bardzo dużo. Bas daje podstawę, ale gitara z dużą swobodą krąży dookoła niego. Do tego melodie hage-o inspirowane muzyką barokową i japońskim popem oraz wokalizy a capella. Piosenki wydają się wymyślone w sposób bardzo instynktowny, nieoczywisty i przez to są ciekawe. Gdy pierwszy raz słyszałem je na żywo, nie mogłem się doczekać, co zdarzy się za moment.

hage-o, fot. Paulina Leśnhage-0 na CIEPŁO Festival, lipiec 2022 r., fot. Paulina Leśna

Pepłoński to jeden z nielicznych muzyków z tego środowiska, który nie ma na koncie stażu na uczelni sztuk wizualnych. Chodził za to do szkoły muzycznej pierwszego i drugiego stopnia oraz skończył lingwistykę stosowaną na Uniwersytecie Warszawskim. Gra na basie i akordeonie, czyta nuty, rozumie teorię muzyki. Hage-o to zespół trzech ludzi z wykształceniem muzycznym i nic dziwnego, że w rozmowie Pepłoński nie boi się opowiadać o niuansach. „To ciekawe, że w muzyce zachodniej jest dość mało diatoniki systemu dur-moll, a jeśli już jest, to uwspółcześniona. Ten XVIII-wieczny klasyczny system brzmi w dzisiejszych czasach po prostu egzotycznie. Nie ma więc nic prostszego niż sięgnąć po diatonikę. Ludzie będą się jarać” – tłumaczy.

Nic dziwnego, że hage-o mają od dwóch lat opinię grupy bardzo oryginalnej. Wśród fanów zespołu znajduje się wielu muzyków ze starszego pokolenia. Zmarły rok temu Jacek „Budyń” Szymkiewicz (Pogodno, Babu Król) zdążył zorganizować im koncert w jednej z mokotowskich kawiarni. A na wczesnym etapie zachwycili się nimi m.in. Michał Biela (Kristen) i Macio Moretti. Ten drugi zaprosił ich do audycji, gdy mieli zaledwie kilka piosenek. „Podoba mi się, że to jest takie nieoczywiste zderzenie. Widzisz ambitnych gości, którzy świetnie grają i w dodatku totalnie o tym wiedzą, ale to wszystko jest opakowane w taką lekką degrengoladę i mylenie tropów. Promocja? Na chuj nam w ogóle promocja?! Nie mają parcia na szkło. Jednocześnie masz wrażenie, że w przyszłości mogą podążyć w każdym kierunku i to się będzie zgadzało” – powiedział mi w rozmowie telefonicznej. 

Innym wątkiem łączącym postacie z młodej warszawskiej sceny niezależnej są liczne związki z zagranicą. Pokolenie Erasmusa – to niedopowiedzenie. Młody Budda kończy konserwatorium muzyczne w Holandii. Cura z Chair ma korzenie włoskie i do 13 roku życia mieszkał w Londynie. Hubert z Chair studiuje w Kopenhadze. Pola Nuda swoje pierwsze utwory nagrywała na Erasmusie w Atenach. „Annia” Gruszczyńska studiuje dziennikarstwo i film dokumentalny w Nowym Jorku, więc obecnie na koncertach Janek Bąk śpiewa jej partie. Zagraniczne okres w życiorysie ma też Maciek Pepłoński – jego rodzice pracowali w międzynarodowych organizacjach w Brukseli, a on przez długi czas wychowywał się w kręgu frankofońskim, podróżując między Belgią a Polską. Właśnie tam pierwszy raz zafascynował się komiksem i japońską popkulturą.

Być może z tego lingwistycznego rozdwojenia biorą się niezwykle oryginalne teksty hage-o pisane w zbitce… polsko-angielsko-japońsko-francusko-włoskiej. Za ich sprawą Pepłoński próbuje uchwycić kolejny szok nowoczesności, tym razem socialmediowo-apkowej: „Blokuj ex – tiktok dance / Remix Blejda z Charli XCX / Ładna twarz – głupi tekst / Super like / swipe right / Częściej swipe left / Like vs kom – story poll / 10% polubiło post / Live at home – donate wars / Mógłbym być / Niezłą VTuberką”. Choć brzmi to jak nasączony makaronizmami tekst polskiej piosenki pop z lat 80. à la Anna Jurksztowicz i jej „Hej man!”, to jest w nim zawarta trafna diagnoza. Sprawdza się ona najlepiej wykrzykiwana i śpiewana falsetem podczas koncertów hage-o.

Pod koniec marca nakładem Peleton Records ukaże się pierwsza EP-ka trio, zatytułowana „hageuko”. Peleton to label wydający krajową alternatywę, głównie spod znaku przeżywającej swój kolejny renesans muzyki emo. Jest też częścią mocnej europejskiej sieci dystrybucyjnej PIAS. To jakby wejście do ligi wyżej i sugestia, że hage-o mają potencjał na podbój co najmniej krajowego podwórka. Czy tak będzie? Nigdy nie udało mi się przewidzieć czyjejś kariery, więc z sympatii do nich powiem, że byłbym ostrożny.

Spośród przedstawionych tu artystów chyba tylko Jan Bąk wydaje się mieć na tyle dużo determinacji, żeby rozwinąć swoją karierę w popowym kierunku. Już teraz zresztą jego pierwsze solowe piosenki – „Słodkie melodie” czy „Wild Worst” – trafiły na playlistę „Alternatywna Polska”, śledzonej przez ponad 100 tysięcy użytkowników Spotify, a alternatywnej głównie z nazwy. Przede wszystkim ma on chęć i umiejętność przystosowania się do licznych, czasem absurdalnych wymagań show-biznesu. A reszta? Chyba jest to jednak twórczość nieprzystająca do realiów rynkowych, nieustawiająca się frontem do algorytmów, tak naprawdę ignorująca stylistyczne mody (choć jedną z inspiracji dla Franka Warzywa i Młodego Buddy oraz Bogdana Sekalskiego jest hyperpop). Mam wrażenie, że artyści tacy jak autor „Śpij już stary” nie do końca jeszcze wiedzą, dokąd chcą pójść, tak naprawdę mogą pójść wszędzie. Nie miałbym zresztą nic przeciwko temu, gdyby pozostali w undergroundzie i wydawali kolejne kopie swoich urokliwych płyt. Nawet jeśli okażą się tylko epizodem w historii warszawskiej sceny niezależnej, to cieszę się nim i takim go właśnie zapamiętam. A czy będą z tego Paszporty „Polityki”? Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.