Na skrzydłach niepokoju
fot. Tytus Szabelski

29 minut czytania

/ Sztuka

Na skrzydłach niepokoju

Stach Szabłowski

Zmiany w zbiorowej wrażliwości mogą nie mieć znaczenia dla pojedynczej osoby twórczej. Kiedy jednak zaprosi się na wystawę prawie sto osób w podobnym wieku, sztuka uruchamia się jako machina produkująca odbicie wspólnej, generacyjnej świadomości

Jeszcze 7 minut czytania

Zachęta zrobiła pokoleniowy przegląd młodej sztuki z Polski. Wystawa ma tytuł „Niepokój przychodzi o zmierzchu” i bierze w niej udział blisko sto osób artystycznych, głównie z roczników 90. Czy warto się nimi – to znaczy wystawą, ale również młodą polską sztuką – interesować? Czy pokoleniowe wystawy są interesujące? Czy pokolenia w ogóle istnieją? A może są tylko wymysłem amerykańskich naukowców, którzy pomagają korporacyjnym działom marketingu targetować docelowe grupy konsumentów?

„Niepokój przychodzi o zmierzchu” jest argumentem za tym, że pokoleniowy rys i generacyjny duch jednak istnieją – w sztuce, a także poza nią. Bo czym innym jest sztuka jak nie emanacją społecznej wrażliwości, która zmienia się w czasie? Ktoś powie, że podstawowe parametry egzystencji są w gruncie rzeczy zawsze takie same. Owszem, ale każde pokolenie przeżywa je inaczej, ponieważ ewoluują znaczenia pojęć, którymi opisujemy nasze doświadczenia. Na przykład słowo „płeć” znaczy dziś coś zupełnie innego niż ćwierć wieku temu. Inaczej rozumie się pojęcie „natury”. Słowo „przyszłość” też nie brzmi tak samo jak dwadzieścia lat temu, w przededniu wejścia Polski do Unii Europejskiej, na początku XXI wieku, u schyłku epoki „końca historii”. 

Zmiany w zbiorowej wrażliwości mogą nie mieć znaczenia dla sztuki pojedynczej osoby twórczej; w wymiarze indywidualnym twórczość może być wyjątkiem od reguły. Kiedy jednak zaprosi się na wystawę prawie sto osób w podobnym wieku, sztuka uruchamia się jako machina produkująca odbicie wspólnej, generacyjnej świadomości. Nie ma sensu szukać tego odbicia w poszczególnych pracach – nie ma go tam. Rodzi się między wierszami narracji uczestniczek i uczestników. Wystawy pokoleniowe są interesujące jako symptom emocjonalnej, duchowej i politycznej kondycji generacji. Trzeba tylko dobrze wyczuć moment na zrobienie takiej wystawy, rozpoznać, czy zmiany zaszły już dość daleko, żeby głos uczestników i uczestniczek zabrzmiał niesłyszanym wcześniej tonem. Kuratorka „Niepokoju...” Magdalena Komornicka wykazała się wyczuciem chwili. Nie odkryła sztuki, którą pokazała w Zachęcie. Te prace, te nazwiska, ta wrażliwość są już od jakiegoś czasu obecne na scenie. Zebrała jednak rozproszone manifestacje nowego pokolenia tworzących w Polsce osób artystycznych i stworzyła z nich rodzaj masy krytycznej, po przekroczeniu której z antologii opowieści wytwarza się metanarracja. Sekwencja fenomenów zmienia się w zjawisko. Są momenty, w których zaczyna być ważne, żeby zobaczyć się nawzajem, policzyć się. To tak jak z manifestacjami; milion osób, które myślą podobnie, ale każda robi to we własnym pokoju, to jedynie samotna osoba pomnożona razy milion. Kiedy wszystkie te osoby wyjdą na ulicę, staną się ruchem, zbiorowym aktorem życia społecznego, siłą sprawczą. 

Otwarcie „Niepokoju” było wyjątkowe. Połowa lipca, wysoka temperatura, na wpół opuszczona letnia Warszawa, tymczasem na schodach Zachęty stoi kilkadziesiąt uczestniczek i uczestników wystawy, przed nimi zaś i przed gmachem galerii są tłumy, które stale rosną. Święto? Bez wątpienia. Nie każdy wernisaż jest świętem, wiele z nich to nudna formalność, ale tym razem w powietrzu czuło się jakąś emocję; jej specyfikę trudno uchwycić, ale na pewno była tu obecna. Manifestacja? Owszem, i to nie tylko dlatego, że przed Zachętą Homokomando demonstruje z tęczowymi flagami przeciwko ogłoszonemu przez dyrekcję instytucji demontażowi „Prostej tęczy” Marka Sobczyka.

„Prosta tęcza” jest ważna, ale chodzi o coś więcej. Artystyczny establishment dopisał. Zastanawiam się, czy ta branża nigdy nie jeździ na wakacje, tyle tu widzę osób kuratorskich, osób instytucjonalnych, osób kolekcjonerskich. Dominują jednak osoby młode. Przyszły zobaczyć sztukę w swoim wieku, swoje artystki i swoich artystów? Zachęta zostaje przejęta przez młode pokolenie – na tym polega to święto, ta manifestacja. Przejęta, dodajmy, tymczasowo, tylko na chwilę, bo sytuacja narodowej galerii jest znana. Nieznana pozostaje jej przyszłość, ale są powody, żeby się o nią martwić. Dla wielu osób uczestniczących w „Niepokoju...” ta wystawa to pierwszy, ale najprawdopodobniej i ostatni raz, kiedy mają możliwość i ochotę wystawiać w Zachęcie. Za parę miesięcy zakończy się realizacja programu, który ze swoim zespołem stworzyła poprzednia dyrektorka, Hanna Wróblewska. Wystawa Komornickiej to już jedna z ostatnich manifestacji życia po życiu dawnej Zachęty. 

fot. Tytus Szabelski

„Niepokój przychodzi o zmierzchu” – cóż za świetny tytuł na ten czas i miejsce: niepokoimy się o Zachętę i odwiedzamy ją o zmierzchu pewnej epoki; wernisaż to święto, ale przecież są różne święta; stypa też się do tej kategorii zalicza.

Polityczny niepokój tamtego wieczora znalazł kulminację w nieautoryzowanym performansie Kamila Wnuka, artysty, który ma zwyczaj pojawiać się na wernisażach i wykonywać akcje pomyślane jako krytyczny komentarz do otwieranych wystaw. Figura nieproszonego i nieprzewidywalnego gościa, który nie zachowuje się zgodnie z protokołem, wystawia na próbę sytuację będącą przedmiotem interwencji. Czy jest to sytuacja zbudowana na solidnych fundamentach? Czy też sytuacja fasadowa, domek z kart, który rozsypie się przy pierwszym podmuchu krytyki, polemiki, dywersji? Kamil Wnuk przyniósł do Zachęty 10 kilogramów cukru. Podczas wernisażowych przemówień rozsypał go, a rozsypując, wołał do artystek, artystów, dyrektora i kuratorki: „Słodzisz! Słodzicie!”. 

Tak oto zgromadzeni na ikonicznych schodach znaleźli się w kleszczach: za ich plecami „Gladiator” wykonujący tak zwane rzymskie pozdrowienie, a przed nimi Kamil Wnuk. I do tego jeszcze cukier, który jest dziś w cenie, ale jest też niezdrowy i ogólnie w nie najlepszym (kulinarnym) guście. Kto jednak tu słodzi? Kontestowany przez dużą część środowiska artystycznego dyrektor Janusz Janowski, stający podczas wernisażu na czele „najlepszych umysłów młodego pokolenia”? Kuratorka, która otwiera zaplanowaną przez poprzednią dyrekcję wystawę u boku nowego dyrektora? Artystki i artyści stojący na schodach, jakby pozowali do klasowego zdjęcia na koniec roku albo należeli do jednej wielkiej rodziny, w której przypadły im role dzieci, a mamą jest instytucja, w dodatku rządowa? 

Nie zazdroszczę kuratorce i osobom artystycznym słuchania tego „Słodzisz! Słodzicie!”, ale myślę, że dobrze, że Kamil Wnuk wprosił się do Zachęty ze swoim performansem. Polityczny status instytucji jest dwuznaczny, w jednym gmachu mieszczą się dziś dwie Zachęty, potencjalnie ze sobą polemiczne: „stara” instytucja, która wiedzie jeszcze „życie po życiu”, i nowa, która dopiero nadchodzi. Z którą Zachętą współpracują wystawiające w niej dziś osoby? W obliczu intensywnego wprowadzania „dobrej zmiany” w kulturze takich wątpliwości jest – i będzie – coraz więcej. O zmierzchu powraca nie tylko niepokój, lecz również kino moralnego niepokoju. Trudno udawać, że nic się nie dzieje, choć jednocześnie trudno kontestować instytucję, do której przyjęło się zaproszenie. Kamil Wnuk wykonał za osoby uczestniczące w „Niepokoju...” tę niewdzięczną, ale potrzebną pracę – doprawił dziesięcioma kilogramami cukru zachętowskie danie, wydobywając jego prawdziwy smak – słodko-gorzki. A może chodziło o coś głębszego, o sposób, w jaki młode osoby twórcze reagują (lub nie reagują) na traumy i kryzysy ostatnich lat? Konfrontują się z rzeczywistością czy tylko osładzają ją swoimi talentami? Kamil Wnuk wystąpił w rejtanowskiej roli – i tak jak historyczny Rejtan, wzbudził wprawdzie zakłopotanie, ale nie zatrzymał biegu wydarzeń. Show must go on!

A skoro już jesteśmy przy tytule: kuratorka Magdalena Komornicka pożyczyła go od Marieke Lucasa Rijnevelda, osoby autorskiej powieści „Niepokój przychodzi o zmierzchu”. W Zachęcie brak jakichkolwiek bezpośrednich odniesień do powieści, a przecież przywołanie Rijnevelda jest reflektorem, który w istocie ukazuje całe przedsięwzięcie w ciekawym świetle. Rijneveld jest osobą urodzoną w 1992 roku, a więc prawie rówieśniczą wobec uczestników i uczestniczek wystawy w Zachęcie. W 2020 roku został najmłodszym laureatem międzynarodowego Bookera – właśnie za powieść „Niepokój przychodzi o zmierzchu”. Jest osobą niebinarną, nosi dwa imiona, jedno męskie, a drugie żeńskie. Wychowywał się na holenderskiej wsi, w konserwatywnej chrześcijańskiej atmosferze. „Niepokój przychodzi o zmierzchu” to powieść oparta na motywach autobiograficznych, włącznie z kołem zamachowym fabuły, czyli tragedią, która zdewastowała psychicznie i emocjonalnie rodzinę osoby autorskiej, zarówno w powieści, jak i w prawdziwym życiu. W kategoriach gatunkowych książka Rijnevelda to opowieść o dojrzewaniu, wyjątkowo mroczna, momentami odrażająca i okropna, ale jednocześnie piękna i z siłą przyciągania, której trudno się oprzeć. Nic dziwnego, że zrobiła furorę, najpierw w Holandii, a potem na całym świecie. 

fot. Tytus Szabelski

Wybór powieści, której narracja jest poprowadzona z punktu widzenia dorastającego dziecka, ma w kontekście wystawy wymiar alegoryczny. Komornicka sugeruje paralelę między podmiotem lirycznym z „Niepokoju...” Rijnevelda a zbiorowym podmiotem lirycznym „Niepokoju...” w Zachęcie. To „dziecko” dalekie jest zarówno od dojrzałości w tradycyjnym sensie, jak i od niewinności. „Dorośli” (rodzice, „dziadersi”, generalnie starsze pokolenia) są dla tego dziecka obcym gatunkiem – i vice versa. A świat, jak to świat w oczach dziecka, wydaje się wielki i niebezpieczny. Hola, ale przecież współczesny świat naprawdę jest wielki i niebezpieczny. 

Skojarzenie zbiorowego podmiotu lirycznego wystawy w Zachęcie z osobą narratorską z „Niepokoju...” przypomina potwierdzenie wielu stereotypowych wyobrażeń, które krążą na temat młodych ludzi. Wszystkie te przekonania w jakiejś mierze znajdują potwierdzenie na wystawie, która jednocześnie przekracza stereotypy i opowiada coś istotnego o chwili obecnej.

*

Na wernisażu „Niepokoju...” dałem się ponieść atmosferze otwarcia. Zobaczyłem wówczas wystawę utrzymaną w jaskrawych barwach, pełną przesaturowanych kolorów, bardzo malarską, bardzo figuratywną, psychodeliczną, pełną przerysowań i groteski. Wystawę, na której nowy symbolizm i okultyzm przeplatany jest cyberpunkową estetyką i poetyką memów. Wystawę, na której prac wprost dekonstruujących tradycyjne kategorie tożsamości jest mniej, niż można się spodziewać, a jednak queerowa wrażliwość i niebinarne spojrzenie na osobę ludzką są wszechobecne. Wystawę, na której stosunkowo niewiele jest prac bezpośrednio odnoszących się do polityki, a jednak prowokuje, żeby czytać ją politycznie. 

Dwa dni później wróciłem do Zachęty na oprowadzanie kuratorskie Magdaleny Komornickiej. Potem przyszedłem, żeby zobaczyć wystawę jeszcze raz, już bez towarzyskich sytuacji i gorączki wernisażowej nocy, a także bez kuratorskiej narracji. Im uważniej oglądałem „Niepokój...”, tym bardziej wyzwalałem się spod czaru tej wystawy i dostrzegałem coraz więcej niedoskonałości. Nic dziwnego, wystawa pokoleniowa to format z definicji niedoskonały, w pewnym sensie skazany na porażkę – bo czy można zrobić wystawę, która odda sprawiedliwość tak złożonemu i nieoczywistemu bytowi jak generacja? Czy na taką wystawę można w ogóle zareagować inaczej niż polemiką oraz rozważaniami, w jakim stopniu wykreowany przez kuratorkę obraz rzeczywistości artystycznej jest uproszczony, zdeformowany, a także podszyty instytucjonalną przemocą? Organizowanie wystawy pokoleniowej oznacza pozostawienie za burtą ekspozycyjnej arki rzeszy niezaproszonych artystek i artystów – osób wykluczonych z prawa do reprezentowania swojej generacji. Pół biedy, jeżeli wybrańców jest garstka. Jeżeli jednak, tak jak Magdalena Komornicka, zaprosi się blisko setkę osób, jest w pewnym sensie jeszcze gorzej. Jak bowiem mają czuć się artyści, którzy nie zmieścili się w tak szerokiej selekcji, nie weszli do „pierwszej setki”?

W tym kontekście osoba kuratorska, robiąca taką wystawę jak „Niepokój przychodzi o zmierzchu”, wyrasta na postać tragiczną; jej przedsięwzięcie nie może się dobrze skończyć, a jednak robi to, co jest konieczne do zrobienia. Bo przecież raz na jakiś czas wystawa pokoleniowa jest potrzebna i ktoś musi wziąć na barki ten ciężar. Dziękuję, Zachęto, dziękuję, Magdaleno Komornicka, że wykonałyście tę niewdzięczną pracę! Oglądając jej rezultaty, mniej jestem zatem zainteresowany wyliczaniem, czego na wystawie nie ma, i mówieniem, czym ona nie jest. Bardziej interesuje mnie pełna połowa szklanki. A co w niej pływa?

Jest w niej mnóstwo obrazów – tak wiele, że kuratorka układa z nich na ścianach całe kompozycje, jak na XIX-wiecznych przeglądach salonowych. W 2020 roku Anna Sudoł opublikowała „Projekt”, powieściową satyrę na młode środowisko artystyczne, które jest podwójnie pogrążone: po pierwsze, w zabieganiu o uwagę instytucjonalnego kuratoriatu, po drugie, w robieniu tytułowych projektów – czyli tego, co w zinstytucjonalizowanym świecie sztuki zastąpiło takie formy jak „dzieło” czy „praca”. Książka Sudoł miała momenty, w których autorce udawało się celnie wbić szpilę w środowiskowe ciało, a jednak kiedy ogląda się „Niepokój nadchodzi o zmierzchu”, wydaje się, że Sudoł opisała świat sztuki, który właśnie przemija, a życie tymczasem jest już gdzie indziej. 

fot. Tytus Szabelskifot. Tytus Szabelski

Przed pandemią na scenie sztuk wizualnych trwał zwrot performatywny; sztuka miała bardziej dziać się niż być. Lockdowny zamknęły osoby artystyczne w pracowniach, z których powróciły wraz z artefaktami. Na wystawie w Zachęcie znajdzie się sporo „projektów”, ale znacznie więcej jest prac, a nawet dzieł w tradycyjnym znaczeniu tych terminów. Większość osób uczestniczących w tej wystawie maluje. I jest to wyraz zmiany pokoleniowej. W latach 90. malarstwo uchodziło za żywego, ale jednak trupa, w dodatku podejrzanego o konserwatywne, wręcz reakcyjne ciągoty. Klasycy polskiej sztuki przełomu wieków też nie byli malarzami, przy czym Wilhelm Sasnal i jego koledzy z grupy Ładnie są wyjątkami potwierdzającymi regułę. Czym zatem malarstwo uwodzi obecnych dwudziesto- i trzydziestolatków? Banalna odpowiedź brzmi – pieniędzmi. Wystarczy spojrzeć na podpisy pod wystawionymi na „Niepokoju...” pracami malarskimi. „Kolekcja prywatna” – ta adnotacja powtarza się na fiszkach z tytułami jak refren piosenki o rynku sztuki, choć wielu uczestników i uczestniczek „Niepokoju...” to osoby, które zrobiły dyplom rok czy dwa lata temu. Nie szkodzi, to nawet lepiej; rynek kupuje młode artystki i artystów na pniu – pod warunkiem, że malują obrazy, bo ten boom nie obejmuje już prac wideo czy nieporęcznych, trudnych w magazynowaniu i transporcie rzeźb, nie mówiąc o instalacjach, z którymi w ogóle nie wiadomo co zrobić. Znamienne, że we wspomnianej książce Sudoł rynek w ogóle nie istnieje, tak jakby wszystkie karty w art worldzie rozdawały instytucje. Tymczasem, jeżeli już podejrzewać młode osoby artystyczne, że zabiegają o czyjąś uwagę, to o uwagę kolekcjonerów, którzy kupują znacznie szybciej, niż instytucje są w stanie rozpoznać i pokazać młode talenty. Po co starać się o uwagę osób kuratorskich? To te osoby za chwilę będą musiały się starać – o wypożyczenia z prywatnych kolekcji.

Kto uważnie śledzi scenę, ten w ostatnich sezonach miał okazję poznać wiele obecnych na „Niepokoju” nazwisk z wystaw w galeriach komercyjnych. To nie Zachęta dyktuje, co będzie pokazywane na Warsaw Gallery Weekend, a raczej podąża ścieżkami wytyczanymi przez galerzystów i ich kolekcjonerskie otoczenie. Czy zatem oglądamy stracone pokolenie sukcesu – generację, która skończy, zapełniając obrazami kolekcjonerskie magazyny i dekorując salony wyższej klasy średniej? Straszna wizja! Ale jednocześnie przerysowana, bo powiedzenie, że młoda scena artystyczna dała się kupić, oznaczałoby grube uproszczenie. Obecności na rynku ani tym bardziej malarstwa nie da się zredukować do kolaboracji z Babilonem. Oznacza ono również niezależność, zwłaszcza od instytucji i ich werdyktów, możliwość zajęcia bardziej podmiotowej pozycji w relacji z publicznymi galeriami i muzeami. Jest także drogą do wyzwolenia się Niepokój przychodzi o zmierzchu, kuratorka: Magdalena Komornicka. Zachęta. Narodowa Galeria Sztuki, do 16.10.2022Niepokój przychodzi o zmierzchu, kuratorka: Magdalena Komornicka. Zachęta. Narodowa Galeria Sztuki, do 16 października 2022spod jarzma projektozy, o którym pisała Sudoł. Nie trzeba mieć kuratorskiego zamówienia, pozwolenia ani budżetu, żeby namalować obraz. Owszem, wyzwalając się z jednej zależności, artyści ryzykują popadnięcie w inną – od rynku, kolekcjonerów, ich oczekiwań i gustów. Który rodzaj podległości jest gorszy? Żaden artysta i żadna artystka ostatecznie nie uniknie stoczenia walki w obronie swojej integralności i autentyczności – do wyboru jest jedynie pole, na którym ta walka zostanie stoczona. Myślę, że młode osoby artystyczne nie mają wielkich złudzeń co do rynku, ale przecież nie pielęgnują ich również na temat instytucji. 

Wyzwolenie od projektozy oznacza również szansę na ucieczkę od kondycji working poor, którą niekomercyjny system artystyczny tak często proponuje osobom twórczym – i to nie tylko „ciemnej materii sztuki”, lecz również swoim gwiazdom i ulubieńcom. Znam takie osoby, rozchwytywane przez muzea i galerie, zasypywane zaproszeniami do robienia projektów, jeżdżące od wystawy do wystawy, od jednej galerii miejskiej do drugiej, tak zapracowane, że nie mają czasu pracować na godne utrzymanie – bo z realizacji instytucjonalnych projektów żyć się nie da. Jak mawia artysta Oskar Dawicki (który zasadniczo obrazów nie maluje), „od poklepywania po plecach mam już w nich dziurę”.

Ale czy gdybym był artystą w dzisiejszej Polsce, to zastanawiałbym się nad malowaniem obrazów? Co za ironia: konserwatywne, skorumpowane medium jawi się teraz artystom i artystkom jako oaza wolności i autonomii twórczej. Warto przy tym zauważyć, że kiedy wiele osób startuje w tej samej konkurencji, jej poziom zwykle rośnie. Tak samo jest z nowym polskim malarstwem. Ktoś powie, że to medium jest zachowawcze. Może, ale to, które powstaje teraz, jest en masse ciekawe, zaskakujące, wciągające.

Jednak na wystawę w Zachęcie warto też spojrzeć nie przez pryzmat ekonomii rynku sztuki, ale emocji. Zobaczymy wtedy ekspozycję, która zaczyna się od wycieraczki położonej przez Karolinę Balcer przed wejściem do pierwszej sali. Na wycieraczce widnieje napis „Help”. Na ścianie nieopodal wiszą dwa utrzymane w stylistyce malarstwa naiwnego obrazy Mateusza Sarzyńskiego. Na jednym sprzedawca w masarni kładzie na wagę ociekające krwią porąbane ludzkie szczątki i pyta: „How are you?”. Odpowiedź przynosi poniekąd drugi obraz tego artysty. Jego bohater patrzy w przestrzeń pustym, niewidzącym wzrokiem. Druga, ciemna, odwrócona do widza plecami postać wkłada w usta bohatera łyżkę z jakąś substancją, niczym mama podająca syropek choremu dziecku. Obraz zatytułowany jest „Depression anxiety”. Naprzeciw tkanina, na której Patryk Różycki wypisał czerwonymi literami: „Najbardziej na świecie chciałbym być kochanym przez kogoś obcego”. 

Takich prac, konfesyjnych, opowiadających o uczuciach bez podnoszenia gardy ironii, jest na tej wystawie więcej. A więc jednak użalający się nad sobą snowflakes? Fantaści, zbyt delikatni, zbyt leniwi i konformistyczni, uciekający przed rzeczywistością w światy wyobraźni, okultyzmu, groteski, gier komputerowych, psychodelii? To powierzchowne odczytanie, które wynika z używania starych kodów do deszyfracji nowych tekstów. Na wystawie właściwie nie ma prac odnoszących się bezpośrednio do takich doświadczeń jak Strajk Kobiet czy pandemia, choć wywołana przez Rosję wojna uobecniona jest już wprost: jednym ze sztandarów „Niepokoju...” jest flaga Yulii Krivich z napisem „W Ukrainie”. Jednak trauma i przemoc, poczucie zagrożenia ze strony systemu, jednoczesna świadomość jego kryzysu i kruchości należą do motywów przewodnich wystawy – rzecz w tym, że motywy te są inaczej kodowane. Poetyka publicystyczna i dokumentalna nie należą do ulubionych sposobów ekspresji uczestniczek i uczestników „Niepokoju...”.

fot. Tytus Szabelski

„Niepewność dodaje skrzydeł wyobraźni” – tak brzmi motto książki, od której tytuł wzięła wystawa. Rijneveld zaczerpnął je od Maurice’a Gilliamsta, nadaje się zarówno na motto wystawy Komornickiej, jak i alternatywny tytuł całego projektu. Artyści i artystki lecą więc na tych skrzydłach przez pełne przemocy, lęku, przedkatastroficzne pejzaże teraźniejszości. Tomasz Kręcicki maluje portret polskiego rosołu, wypełniającego talerz tak wielki, że człowiek może się w nim utopić. Na obrazach Karola Palczaka płoną ogniska i samochody, pożogi rozniecane przez młodych zakapturzonych ludzi na peryferiach prowincjonalnych miasteczek. Na płótnach Anny Grzymały komiksowi, nieforemni funkcjonariusze służb mundurowych stosują środki przymusu bezpośredniego. Prace Sebastiana Winklera czy Adama Kozickiego to zapisy stresu i brutalnych sytuacji, których artyści byli świadkami – i ofiarami. 

„Byłam jedynaczką do trzynastego roku życia – pisze w komentarzu do swojej pracy Karolina Wojtas. – Za każdym razem, kiedy rodzice pytali mnie o rodzeństwo, mówiłam im: «Wezmę siekierę i zabiję! A potem je zjem». Pewnego dnia się pojawił i zaczęła się nasza wojna… Teraz mam 24 lata i nic się nie zmieniło, więc postanowiliśmy udokumentować kilka naszych starć, żeby nauczyć rodzeństwa z całego świata, jak walczyć!”. Praca ma tytuł „Gatunek: brat. Jak unicestwić?” i składa się z fotograficznych wydruków na tworzywie sztucznym. Powiększenia są różnej wielkości, od bardzo dużych po ogromne; największe mają powierzchnię małego pomieszczenia. Płachty zdjęć zwisają spod sufitu niczym strony jakiejś tytanicznej księgi. Zdjęcia opowiadają o walce, w której leje się dużo sztucznej (?) krwi, ale walką jest i samo oglądanie tej instalacji. To trochę jak skrollowanie Instagrama, tyle że bardzo fizyczne. Fotografie są ciężkie, odsłanianie kolejnych warstw wymaga autentycznego wysiłku i podjęcia ryzyka; osobie, która zapragnie dotrzeć aż do końca tej photostory, grozi, że zostanie dosłownie przygnieciona nadmiarem materiału wizualnego i utknie między zdjęciami na zawsze, niczym ususzony motyl między stronicami książki. 

Krok za krokiem w głąb „Niepokoju przychodzącego o zmierzchu” odsłania się barwny pejzaż świata, przedstawiony w przystępnych formach, które wywodzą się z języka (cyfrowej) kultury popularnej, później wracają do oswojonych tradycji malarskich, następnie schodzą w rejestry sztuki naiwnej i prymitywnej. Na pierwszy rzut oka ten świat wygląda kusząco; na zachętowskiej wystawie jest dużo sztuki, która chce się podobać, ma nisko ustawiony próg wejścia. Ten przegląd jest przyjaźniejszy w odbiorze niż analogiczne wystawy robione przez artystów i artystki starsze o jedną czy dwie generacje. Boisz się iść do Zachęty, bo myślisz, że nie rozumiesz sztuki współczesnej? Pozbądź się obaw, idź na „Niepokój przychodzi o zmierzchu”; młode osoby artystyczne z Polski robią sztukę, którą zrozumie każdy, kto ma otwarte oczy oraz nieco poczucia humoru i emocjonalnej wrażliwości.

Trzeba być jednak gotowym na to, że ten atrakcyjnie przedstawiony świat jest zdewastowany, zdegradowany, moralnie zbankrutowany i chylący się ku czemuś. W najgorszym razie tym czymś jest upadek, w najlepszym – poważne przesilenie. Mówi się dużo o narcyzmie generacji, która jest bohaterką i narratorką „Niepokoju”. Nawet jeżeli coś w tym jest, to młode artystyczne pokolenie jest jednocześnie doskonale świadome takich problemów jak prawa pracownicze (realizacja Tytusa Szabelskiego na temat oporu przeciw wyzyskowi w zakładach Amazona), dziedzictwo transformacji („Studio Tatuażu imienia Leszka Balcerowicza” Adama Kozickiego), a także spuścizny Solidarności (Tomek Paszkowicz, Mikołaj Sobczak). Rzecz w tym, że do sztuki krytycznej w dawnym stylu nie ma powrotu, przynajmniej nie w tym pokoleniu. Strategie krytyczności, a przede wszystkim ich poetyka są inne, bo też świat znajduje się w innym miejscu i momencie, bliżej końca, bliżej zmierzchu. 

W pracy „I’m Broke” Agnieszka Antkowiak pokazuje slideshow zmontowany z sześciu tysięcy znalezionych w mediach społecznościowych fotografii przedstawiających złamane paznokcie, w tle leci szybkie techno. W kontekście wystawy ten film ogląda się jak epitafium dla zmierzchającej rzeczywistości – epitafium monumentalne i zarazem trywialne, właśnie takie, na jakie rzeczywistość zasługuje.

Czy tę wystawę dało się zrobić inaczej? Oczywiście. Magda Komornicka mogła na przykład zaproponować wybranej grupie osób artystycznych stworzenie nowych realizacji i wspólnie z tą grupą wypracować kształt „Niepokoju”. W zeszłym roku oglądaliśmy taki projekt w BWA Wrocław – kuratorowany przez Annę Mituś „Nagi nerw”. Zaproszono do niego również młode osoby artystyczne, zresztą niektóre oglądamy dziś w Zachęcie, ale obie wystawy są do siebie zupełnie niepodobne. Artystki i artyści pracowali nad „Nagim nerwem” w swego rodzaju trybie seminaryjnym, w ramach Studia Mistrzowskiego Joanny Rajkowskiej, która wystąpiła jako mentorka uczestniczek i uczestników. Spotkania i dyskusje, tworzenie grupy i wymiana doświadczeń w jej łonie trwały wiele miesięcy. Wszyscy pokazali nowe prace będące owocami głębokiego, długofalowego procesu. 

Komornicka mogła również zostawić młode malarstwo w prywatnych kolekcjach i zrobić wystawę antyartystyczną, kontestującą instytucję zamkniętego dzieła-artefaktu oraz figurę osoby twórczej i gwiazdy, artysty i marki – coś w duchu Documenta 15, na których głównymi bohaterami nie są indywidualności lecz artywistyczne kolektywy. W Kassel celebrowana jest raczej twórczość niż sztuka, raczej zaangażowanie niż wyznania i zwierzenia. Oto alternatywny świat bez wyścigu szczurów, bez walki o miejsce na targach – porządek, w którym artyści sami tworzą instytucje, zamiast zabiegać o uwagę urzędników sztuki. To świat bez wątpienia lepszy od tego, w którym wszystkie drogi ostatecznie prowadzą na rynek. Do opowieści o tym świecie jest jednak pewien przypis. Widziałem go w Kassel, na Reiner-Dierichs-Platz, którego trotuar pokrył rysunkami artysta Dan Perjovschi. Jeden z rysunków przedstawia trzy koła. Pierwsze jest duże i obrazuje budżet Documenta 15. Drugie, trochę większe, reprezentuje wartość transferu Roberta Lewandowskiego z Bayernu do Barcelony. Trzecie, zupełnie malutkie, podpisane jest: „Wszystkie pieniądze na sztukę w moim kraju”. Dan Perjovschi ma na myśli rodzinną Rumunię, ale przecież gdyby kółko przedstawiało publiczny budżet przeznaczany na sztukę współczesną w Polsce, nie byłoby wiele większe. Idealistyczne Documenta są utopią, której zaistnienie stało się możliwe dzięki potężnej machinie produkcyjnej i środkom łożonym na najważniejszą imprezę artystyczną w bogatych Niemczech. Budowanie utopii jest ważne, bo to one wytyczają perspektywę przekraczającą horyzont status quo. Ale ważne jest także tworzenie wystaw, które pokazują realną kondycję sceny artystycznej funkcjonującej na co dzień, bez ramy studia mistrzowskiego prowadzonego przez sławną artystkę, i daleko od Documenta, które nawet w Niemczech zdarzają się tylko raz na pięć lat. Magdalena Komornicka zdecydowała się zrobić realistyczną wystawę i myślę, że nie była to zła decyzja. Jeżeli pragniemy przekroczyć uwarunkowania teraźniejszości, musimy najpierw ją zobaczyć.  

W ostatniej sali w Zachęcie rozbrzmiewają echa topniejących lodowców (instalacja dźwiękowa Diany Lelonek i Danima Szrama). Kacper Lecnim pokazuje rzeźbę pod znamiennym tytułem „Świat się wali, a ja walę konia”. Kinga Dobosz zaprasza na „Antropocen Is over Party”. Zuza Golińska pokazuje „Czerwone Olbrzymy” – zmierzchające słońca, które docierają do kresu swoich dni. Wokół mnożą się figury chimer i centaurzyc, bytów, w których istocie nie da się oddzielić natury od technologii. Czy te hybrydyczne formy są symptomem końca, czy też początkiem czegoś nowego? Wystawy nie są od odpowiadania na takie pytania, więc „Niepokój przychodzi o zmierzchu” również nie udziela odpowiedzi. Pokazuje za to, że stare formy rzeczywistości są albo zużyte, albo skompromitowane, za ciasne, opresyjne, nieznośne. Nowy świat nie został jeszcze wymyślony. Tego, co jest, nie da się dalej ciągnąć, ale nikt – ani politycy, ani technokraci, ani nawet osoby twórcze – nie ma jasnej wizji, jak powinien wyglądać następny rozdział w dziejach cywilizacji. Dlatego, w obliczu zmierzchu starego świata, tak wiele artystek i artystów udaje się w obszary cyfrowych, psychodelicznych i ezoterycznych snów na jawie, by w nich przeczekać do rana. Czy świt, który nastąpi, ukaże naszym oczom nowy wspaniały świat? Dystopię? Rzeczywistość po klimatycznej katastrofie? Niepokój towarzyszący oczekiwaniu na to, co przyniesie przyszłość, nie jest przecież udziałem jedynie uczestniczek i uczestników wystawy, lecz powszechnym odczuciem, które w tej chwili kondensuje się w Zachęcie.