Szczególny stan posiadania
Małgorzata Smagorowicz / fot. Szymon Rogiński

Szczególny stan posiadania

Stach Szabłowski

Kiedy ponad dekadę temu student informatyki z Krakowa pojawił się w jednej z warszawskich galerii z dwoma tysiącami w kieszeni, został potraktowany jak prawdziwy kolekcjoner. Była to samospełniająca się przepowiednia

Jeszcze 7 minut czytania

Potrzeby i emocje kolekcjonerów zawsze stanowiły dla mnie rodzaj tajemnicy. Co dokładnie dzieje się w momencie, w którym odbiorca sztuki zmienia się w jej posiadacza? Co dzieje się z dziełem, które jest już nie tylko odbierane lecz również posiadane? Wychowałem się w przekonaniu, że sztukę ma na własność państwo. Trzyma się ją w muzeach i galeriach, specjalnie do tego celu przysposobionych rezerwatach. Sztuka to spektakl; ogląda się ją jak teatr – ale się jej nie posiada.

Jestem dzieckiem PRL-u. Znam dobrze etos inteligencki, więc łatwo wchodzę w rolę odbiorcy kultury; wiem jak gromadzi się kapitał symboliczny. Etos mieszczański znam słabiej i właściwie z drugiej ręki. A etos arystokratyczny, wielkopański, magnacki? Mecenasi i patroni? Pojęcie rodzinnej fortuny – i jej odbicie w zbiorach sztuki? Budowanie spuścizny? To kategorie nie tyle nieobecne, ile po prostu egzotyczne w kręgu kultury, w której większość z nas w Polsce dorastała. O jakiej spuściźnie tu mówić, skoro na własne oczy widziałem, jak mój dom rodzinny – gierkowski blok – wyłaniał się z niebytu ursynowskich błot. Były późne lata 70. i wciąż żyło się jak na Dzikim Zachodzie; wszyscy zaczynali od nowa.

Granice wyobraźni wyznacza język, którym się posługujemy. Język sztuki jest zaś, generalnie, antyrynkowy. To także język, który służy raczej do prowadzenia krytyki różnic społecznych. Sztuka będzie wywrotowa albo nie będzie jej wcale, taki głos niesie się echem po salach instytucji artystycznych i kuratorzy artykułują go przecież równie dobitnie co artyści. Z drugiej strony równie powszechne jest wołanie o rozwój rynku i trudno się dziwić; z czegoś przecież trzeba żyć, jeżeli jest się artystą, a instytucje, choć są chętne do mniej lub bardziej rytualnego uruchamiania wywrotowego potencjału artystów, to do zapewniania poważnej bazy ekonomicznej owej rewolucji już się nie kwapią. Pewien dysonans jednak pozostaje i dlatego nigdy nie mogłem do końca odnaleźć się na targach sztuki, gdzie ci, co retorycznie wywracają strukturę społeczną, ekonomicznie zdają się ją potwierdzać i utrwalać.

Coming out

MAGAZYN dwutygodnik.com I WARSAW GALLERY WEEKEND 

We wrześniu 2014 r. wspólnie z Warsaw Gallery Weekend wydaliśmy magazyn na papierze nie tylko o warszawskiej scenie artystycznej. Na jego łamach Krzysztof ŚrodaŁukasz Najder wędrowali pomiędzy galeriami na prawym i na lewym brzegu Wisły. „Rysia”, bywalec warszawskich salonów, opowiadał Karolowi Radziszewskiemu o życiu artystycznym stolicy od lat 60. do dzisiaj, Stach Szabłowski spotkał się z warszawskimi kolekcjonerami, Włodzimierz Karol Pessel zszedł do warszawskich kanałów, a Iwo Zmyślony rozmawiał z artystami i galerzystami związanymi z WGW. Całą zawartość magazynu udostępniamy teraz na naszych łamach. 

Warsaw Gallery Weekend to wspólna impreza 22 warszawskich prywatnych galerii i fundacji sztuki współczesnej, które od 4 lat na ostatni weekend września przygotowują nowe wystawy i wydarzenia towarzyszące (koncerty, wykłady, spacery). Kolejny WGW odbędzie się w dniach 25-27 września 2015.

Za komuny trudno było być kolekcjonerem. W świecie polskiego wolnego rynku było łatwo – ale teraz za to nikt nie chciał zbierać. Lata 90., zamiast wprowadzić na scenę i oswoić postać kolekcjonera, uczyniły ją jeszcze bardziej obcą. W tamtej Polsce był wolny rynek na wszystko – z wyjątkiem sztuki współczesnej. Świeżo upieczeni bogacze kupowali podobno Kossaki, Nowosielskiego czy szkołę monachijską (sic!).

W tamtej dekadzie zaczynałem zajmować się sztuką zawodowo. Nie ma rynku! Nie ma rynku! – taki lament słyszałem co chwilę. Sporo o tym wówczas mówiono; optymiści przewidywali, że coś zmieni się może w następnej generacji; pokolenie przełomu miało się najpierw dorobić, wylać solidne fundamenty, na których przyszli dziedzice fortun wzniosą symboliczne nadbudowy.

Tymczasem minęło raptem kilkanaście lat i za jedno z najważniejszych cyklicznych wydarzeń artystycznych w Warszawie zaczyna uchodzić Warsaw Gallery Weekend. Ta impreza jest jak coming out tych wszystkich, dla których w założeniu, że sztukę można posiadać, nie ma nic osobliwego. WGW zmienia w publiczne święto uczestnictwo w rynku, który jeszcze niedawno był widmowy. Czy jest co świętować? Liczba galerii skupionych w WGW szybko przekroczyła dwie dziesiątki  – a przecież nie wszyscy, którzy handlują sztuką, mogą i/lub chcą należeć do klubu. Daje również do myślenia fakt, że galerie w Warszawie powstają, ale nie padają. Spośród tych, które dziś współtworzą WGW, dziesięć lat temu istniały trzy, trend jest więc jednoznacznie wzrostowy. Zamknięcia Kolonii i Galerii Czarnej to raczej wyjątki potwierdzające regułę niż świadectwa wahań na rynku.

Galerie otwiera się. Galerii się nie zamyka. To znaczy, że ktoś ten biznes napędza; rośnie społeczność kolekcjonerów. Tempo rozwoju tej społeczności nie musi być równe szybkości rozwoju sceny galeryjnej, ale przynajmniej do pewnego stopnia porównywalne. Co napędza tych, którzy napędzają młody rynek? Czego kolekcjonerzy chcą od sztuki – i co od niej dostają?

Czterdzieści pięć tysięcy milionerów

W Polsce jest 45 000 osób, które mają płynne aktywa powyżej 1 miliona dolarów – poinformował mnie Piotr Bazylko. Spotkaliśmy się w biurze firmy Piotra, w miejscu wypełnionym sztuką i to nie tylko obficie, ale również, trzeba to uczciwie przyznać,  ciekawie. Tę przyjemność z posiadania kolekcji akurat nietrudno mi zrozumieć; właściciel zbiorów staje się ich kuratorem, kuratoruje osobiste pokazy w prywatnych przestrzeniach.

Próbując iść śladem kolekcjonerów, miałem wrażenie, że wszystkie drogi prowadzą do Piotra Bazylki. Gdy pytałem innych kolekcjonerów, czy ludzie zbierający sztukę współczesną tworzą w miarę zintegrowaną społeczność, słyszałem w odpowiedzi, że swego rodzaju platformą spotkań jest Towarzystwo Przyjaciół Muzeum Sztuki Nowoczesnej, wyjazdy na targi sztuki, generalnie jednak czegoś takiego jak środowisko kolekcjonerów za bardzo nie ma. Kolekcjonerzy znają świetnie galerzystów, wielu z nich nawiązuje relacje z artystami, z niektórymi nawet się przyjaźnią. Na tym tle więzy z innymi kupującymi sztukę są luźne. Z jednym wyjątkiem: wszyscy znają Piotra Bazylkę i Krzysztofa Masiewicza, ludzi, którzy jako pierwsi stworzyli w Polsce bazę teoretyczną kolekcjonowania sztuki dostosowaną do realiów i pojęć klasy średniej. Bazylko i Masiewicz od 2006 roku prowadzą opiniotwórczego bloga o kolekcjonowaniu ArtBazaar, wydali kilka popularyzatorskich książek, m.in. poczytny Przewodnik kolekcjonera sztuki współczesnej, przygotowali też cykl kameralnych wystaw w bliskiej współpracy z artystami. Przede wszystkim jednak podejmowali odważne kolekcjonerskie decyzje, o których publicznie mówili. Dawali przykład i obudowywali go dyskursem uszytym nie na miarę Grażyny Kulczyk, lecz przeciętnego zjadacza... no może nie chleba z margaryną, ale ciabatty z mozzarellą.  

Piotr Bazylko / fot. Szymon Rogiński

Piotr powiedział o płynnych aktywach powyżej miliona dolarów, aby uświadomić mi, jak w gruncie rzeczy niszowym fenomenem pozostaje kolekcjonowanie sztuki współczesnej. Oczywiście każda z tych 45 000 osób mogłaby od zaraz zacząć kupować sztukę, tymczasem decyduje się na to niewielu.
– Nie wierzę w efekt kuli śniegowej, nagły boom – mówił Piotr – na razie na warszawskim rynku przybywa kilka, może kilkanaście osób rocznie, które zbierają sztukę w sposób bardziej systematyczny.

Zresztą milion dolarów to za wiele. Bardziej interesujące są przypadki bliższe ekonomicznej powszedniości. Decyzje osób, które nie orbitują w majątkowej stratosferze, a jednak kolekcjonują. Obszar zainteresowań, który sobie zakreśliłem, pokrywa się zresztą z profilem warszawskiego kolekcjonera, który przedstawił mi Piotr: – Statystycznie, to osoba należąca do wielkomiejskiej klasy średniej lub wyższej klasy średniej. To ludzie w wieku 30–50 lat, częściej specjaliści i reprezentanci wolnych zawodów niż przedsiębiorcy, a jeżeli prowadzą biznesy, to niekoniecznie wielkie firmy. Wielu z nich to ludzie wychowani na galerii Raster. W przeważającej większości faceci.

Piotr Bazylko sam właściwie wpisuje się w ten profil. Ile może być takich osób? Ja umówiłem się na spotkania z pięciorgiem z nich.

Każdy może być kolekcjonerem

Uświadamiam to sobie zaraz na początku spotkania z Piotrem Kłosem. Jest parę lat młodszy ode mnie, po trzydziestce. Studiował na przełomie wieków. Pokazuje mi świetny wczesny obraz Marcina Maciejowskiego; surowy niemal jak infografika, a jednocześnie wyrafinowany, zielony, z żołnierzami, którzy podczas manewrów siedzą w okopach. Pamiętam go z tak zwanej epoki; kiedyś nawet ten obraz wystawiałem, ale oczywiście przez myśl mi nie przeszło, że mógłbym go kupić. Piotr nabył go za 2300 złotych; był wtedy na piątym roku i  nie miał mieszkania, w którym mógłby go powiesić, bo wciąż jeszcze żył w akademiku. Już wówczas pracował, ale zarabiał miesięcznie mniej, niż kosztował go Maciejowski.

Dociekam, czy kupowanie sztuki było kwestią wyrzeczeń i poświęceń, Piotr tłumaczy mi, że to nie tak. Wyjaśnia, że nie miał nigdy pociągu do kompulsywnej konsumpcji, na wakacje jeździł stopem, bo tak lubił. Miał niskie koszty własne.

Kiedy go słucham, myślę sobie, że jest spełnionym marzeniem galerzystów i krytyków o odbiorcy i kolekcjonerze sztuki nowej generacji. Informatyk wykształcony na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, który przyznaje, że z domu rodzinnego nie wyniósł tradycji artystycznych.  W oglądanie wystaw wciągnął go pan od ZPT, który wykładał również plastykę, a ponieważ nie wiedział co robić z klasą na zajęciach, prowadzał uczniów na każdą nową wystawę w miejskim ośrodku kultury w Dębicy. Artystycznie Piotr jest dzieckiem czystego i niczym niesprowokowanego entuzjazmu dla sztuki. Matkami chrzestnymi tego zapału była dwie dziewczyny z historii sztuki: Ela Polkowska oraz jej koleżanka Anita Kłos, która dziś jest żoną Piotra. To one zaprowadziły go na wystawę Maciejowskiego w Bunkrze Sztuki. Jednak chodzenie na wystawy to jedna rzecz, a posiadanie obrazu to zupełnie inna sprawa:

– Kiedy kupiłem Maciejowskiego, zostałem wyśmiany w akademiku. I nie dziwię się, że wyśmiali mnie koledzy z AGH. Ciekawe jest to, że zostałem także obśmiany przez historyków sztuki. Nawet ludzie z historii sztuki nie dopuszczali do siebie myśli, że można sobie kupić obraz. Uważano, że  jest to zabawa dla jakichś milionerów.

Piotr Kłos / fot. Szymon Rogiński

Maciejowski pociągnął za sobą konsekwencje. Dziś Piotr Kłos jest otoczony sztuką; Nicolas Grospierre, Bownik, Zbyszek Rogalski, kapitalne obrazy Jadwigi Sawickiej, Radek Szlaga, Jerzy Lewczyński. Ja jednak zwracam uwagę na kilka niezłych fotografii, które kupił na aukcjach w Czechach (jest czechofilem, wakacje chętnie spędza, jeżdżąc z rodziną pociągami po czeskiej prowincji). Ma także jedną pracę Daidō Moriyamy, którą kupił w Rastrze. Ten japoński polaroid uzmysłowił mi co najmniej dwie cechy kolekcji, które miałem okazję zobaczyć.

Sezon polski w Warszawie

Po pierwsze prace międzynarodowych artystów stanowią wyjątki potwierdzające regułę, zgodnie z którą warszawscy kolekcjonerzy zbierają sztukę polską.
– Jako naród jesteśmy zainteresowani przede wszystkim sobą – wyjaśniał mi ten fenomen Piotr Bazylko. – Na wernisaże międzynarodowych artystów przychodzi pięć razy mniej ludzi niż na polskie otwarcia. To zainteresowanie sobą odbija się w zbiorach sztuki. W Polsce jest na tyle wielu dobrych artystów, że stworzenie ciekawej kolekcji lokalnej sztuki jest wystarczającym wyzwaniem. Z drugiej strony jest to na tyle ograniczone terytorium, że polską sztukę da się poznać, zdobyć w niej gruntowną orientację. Za niechęcią do wychodzenia poza to rozpoznane terytorium stoi brak wiedzy, obawa przed rozpoczęciem szukania czegoś nowego, a przede wszystkim bariery finansowe. Mnie samemu też ciężko było się przełamać. Ale dziś nie żałuję, bo wyjątkowo ciekawe jest szukanie powiązań między artystami z różnych kultur i estetyk.

Warszawskim kolekcjonerom zdarza się jeździć na międzynarodowe targi, ale nawet tam zainteresowani są przede wszystkim polskimi artystami i ofertami polskich galerii. Praktycznie wszyscy, z którymi rozmawiałem, potwierdzają opinię Piotra Bazylki; jako główną przeszkodę w zbieraniu sztuki międzynarodowej wskazują pieniądze, nie chodzi jednak tylko o nie.

Małgorzata Smagorowicz, politolożka z zawodu i miłośniczka sztuki z powołania, pierwszą pracę kupiła, podobnie jak Piotr Kłos, jeszcze na studiach. Kiedy pytam ją, dlaczego zbiera sztukę, odpowiada, że dla przyjemności, ale rozmawiając dłużej o motywacjach stojących za kolekcjonowaniem, dochodzimy do takich pojęć, jak tworzenie światłych elit i krytyczne, aktywne uczestnictwo w kulturze narodowej. Z perspektywy Smagorowicz praktyka kolekcjonerska splata się z postawą obywatelską. Obywatel, powiedzmy, że mówimy tu o dobrze sytuowanym obywatelu z klasy średniej, powinien być jej zdaniem kimś więcej niż konsumentem. Kolekcjonowanie jest formą troski o najbliższe symboliczne i kulturowe otoczenie. Pozostajemy więc w Polsce. Kto będzie kupował tu sztukę, jeżeli nie my?

Praca Moriyamy ze zbiorów Piotra Kłosa odesłała mnie zatem najpierw do Polski, ale zaraz potem do Warszawy, a konkretniej mówiąc do działających w mieście galerii. Powiedzieć bowiem, że warszawscy kolekcjonerzy kupują sztukę polską, to powiedzieć za mało. Warszawscy kolekcjonerzy zbierają przede wszystkim artystów reprezentowanych przez warszawskie galerie. Moriyama nie pojawiłby się w domu Piotra Kłosa, gdyby nie oferował go Raster.

Z obejrzanych przeze mnie kolekcji wyłania się rynek, na którym podaż generuje popyt. Jajko czy kura? Pytanie, które na innych polach bez skutku czeka na odpowiedź, w obszarze sztuki ma proste rozwiązanie. W Warszawie na początku były galerie. Ich powstanie sprowokowało wyłonienie się grupy ludzi, którzy zostali klientami. – Przejdź się Marszałkowską – radzi mi Małgorzata Smagorowicz. – Miasto prowadzi taką politykę, że na głównej ulicy Warszawy zamiast sztuki znajdziesz same lumpeksy. Do świata galerii trudno trafić z ulicy. Dlatego potrzebne są takie imprezy jak WGW.

Rząd dusz

Przy okazji odebrałem pouczającą lekcję pokory: kolekcjonerzy zdają się ufać wyborom galerzystów o wiele bardziej niż wskazaniom krytyków i instytucjonalnych kuratorów.

Na pierwszy rzut oka kolekcje, które obejrzałem, odbijają z grubsza instytucjonalne hierarchie obowiązujące w polskiej sztuce narodowej. Norman Leto, Wojciech Bąkowski, Aneta Grzeszykowska, Radek Szlaga, Konrad Smoleński – to ważni artyści i ma ich co najmniej połowa osób, z którymi miałem okazję się spotkać. Równie często spotykałem jednak prace Róży Litwy czy Igora Przybylskiego, artystów, którzy nie cieszą się specjalnym instytucjonalnym rozgłosem, ale znajdują się w ofertach galeryjnych – i trafiają do domów kolekcjonerów. Janek Zamoyski w instytucjach jest praktycznie nieobecny, ale prowadzi Galerię Czułość i jego prace również znalazłem w połowie zbiorów, z którymi się zapoznałem. Z drugiej strony, wielu artystów, którzy są bohaterami instytucjonalnej bajki, nie znajduje drogi do serc tych, którzy w Warszawie kupują.

Tomasz Chmal / fot. Szymon Rogiński

Konserwatyzm, czyli sztuka w domu

W instytucjach malarstwo to margines, w kolekcjach prywatnych odwrotnie. Kolekcjonerzy, z którymi rozmawiałem, to  kompetentni, opatrzeni odbiorcy. Są biegli w czytaniu języków sztuki współczesnej. Jako nabywcy jednak wciąż preferują malarstwo.
– Polski kolekcjoner jest konserwatywny – uważa Piotr Bazylko. – Prace na papierze są dużo gorzej widziane niż obrazy, nie mówiąc o zdjęciach, rzeźbach czy filmach.

Co do konserwatyzmu, to nie jestem przekonany, czy rzeczywiście jest on zasadą, która rządzi wyborami warszawskich zbieraczy. Spotykam się z ludźmi, którym nieźle się powodzi, wciąż jednak są to osoby, które kupują sztukę na swoje prywatne potrzeby i otaczają się nią we własnych domach, w dodatku będących najczęściej mieszkaniami. Te kolekcje nie są jakimiś abstrakcyjnymi inwentarzami, ale dziełami, które wiszą w sypialni, jadalni, pokoju dziecięcym. Motywacją Małgorzaty Smagorowicz jest przyjemność wynikająca z luksusu codziennego obcowania z ulubionymi pracami.

Czy konserwatystą można nazwać Tomasza Chmala? Większość jego zbiorów stanowią obrazy, a niemal wszystkie prace, które posiada, to artefakty do powieszenia na ścianach. Odwiedzam Tomasza w jego domu na Kabatach. Rzeczywiście, wszystkie ściany są zajęte, dom zwiedza się jak wystawę kuratorowaną przez kolekcjonera – ale to wciąż jednak dom, w którym mieszka rodzina z dziećmi, rodzina potrzebująca mebli i przestrzeni. Trudno otaczać się w prywatnej przestrzeni instalacjami. Jeszcze trudniej trzymać w salonie, dajmy na to, procesualny projekt.

Rdzeń kolekcji Tomasza stanowią prace artystów, którzy mieszczą się w głównym nurcie sztuki aktualnej – tym, który przepływa równie wartko przez świat galeryjny, co instytucjonalny. Jest więc Wojtek Bąkowski, Piotr Bosacki, Norman Leto, Tymek Borowski. Obok wiszą jednak również prace twórców, którzy nie tylko nie są bohaterami galeryjno-instytucjonalnej opowieści, ale zajmują  wobec tej narracji postawę kontestatorską. Na ścianach kabackiego domu wisi więc nieuchwytny Peter Fuss, prowadzący ostrą krytykę systemu artystycznego Ryszard Woźniak, a nawet The Krasnals. Gromadzona od blisko 10 lat kolekcja Tomasza Chmala ma wyraźny rys polityczny, wzmacniany przez publicystyczne prace takich artystów, jak Wiktor Dyndo, Anna Okrasko czy Kamil Kuskowski. Na psychodelicznego Pawła Dunala czy liryczną Różę Litwę jest miejsce w sypialni.

Tomasz jest prawnikiem, pracuje dla branży energetycznej. Sztukę traktuje jako medium, które pozwala spojrzeć na świat z szerszej perspektywy, dostrzec wieloznaczność rzeczywistości. Fascynuje go znaczeniowa otwartość i dynamika sztuki, wielość równoległych możliwych interpretacji każdego dzieła. W tym zresztą sztuka podobna jest do prawa, dziedziny, w której kwestia twórczej interpretacji także odgrywa ogromną rolę. Dlaczego jednak w domu? Czy nie wystarczy być widzem? Jednak nie. Tomasz wyjaśnia mi, że kolekcjonowanie to i rodzaj gry, i sposób na spędzanie wolnego czasu, i wreszcie tworzenie pewnego kapitału kulturowego, symbolicznej spuścizny dla następnego pokolenia, choćby dla własnych dzieci – gromadzenie bagażu, którego nasze pokolenie, wychodząc z PRL-u, zwykle nie posiadało. A kwestia statusu społecznego? Tak, to też jest ważne. Wprawdzie w tej chwili jeszcze posiadanie sztuki współczesnej nie ma w Polsce szczególnej mocy nobilitującej, ale na Zachodzie posiada tę siłę od dawna.
–  Ja jestem z 1968 roku – mówi Piotr Bazylko – mojemu pokoleniu przypadła w Polsce rola awangardy w dziedzinie kolekcjonowania sztuki współczesnej.

Tomasz Chmal wydaje mi się uczestnikiem tej awangardy. Jest jednak przekonany, że nadejście chwili, w której otaczanie się sztuką aktualną z awangardowego gestu zmieni się również w Polsce w rodzaj normy dla ludzi o pewnym statusie, jest tylko kwestią czasu.

Szymon Gutkowski / fot. Szymon Rogiński

Racjonalizacja i pasja

Siedzę z Szymonem Gutkowskim w warszawskiej knajpie. Oglądamy zdjęcia z kolekcji na iPadzie. Spośród osób, które spotkałem, zaczął zbierać sztukę najpóźniej i jednocześnie ma najdłuższe doświadczenia z kolekcjonowaniem. Opowiada mi, że wychował się w domu, w którym sztuka była zawsze obecna. Na ścianach wisiały obrazy, a jego rodzice chodzili na wystawy, przyjaźnili się z artystami. Wielu luminarzy sztuki przełomu lat 70. i 80. Szymon poznał w dzieciństwie osobiście; kultura nie była dla niego propozycją złożoną obywatelowi przez oficjalne instytucje, lecz żywym elementem codzienności.

Ojciec Szymona był inżynierem. W latach 80.wyjechał na wieloletni kontrakt do Nigerii i zaczął tam gromadzić sztukę afrykańską; Szymon uczestniczył w powstawaniu tej kolekcji. A potem? Potem był rok 1989. Gutkowski jest dzieckiem przełomu, należy do generacji, która prosto ze szkoły wpadała w wir działalności społecznej, politycznej, gospodarczej. Ponad rok był asystentem Jacka Kuronia. Pierwszy biznes zakładał ze wspólnikami w wieku dwudziestu jeden lat; dziś prowadzi liczącą się firmę z branży reklamowej.

– Gdyby nie dzieci, być może w ogóle bym się nie zdecydował na kupowanie sztuki. Wychowanie zależy przecież nie od tego, co mówię dzieciom, lecz od tego, co widzą, że robię. Zdałem sobie sprawę, że mimo mojego przywiązania do inteligenckich korzeni, świat, w którym żyję i który kreuję, to biznes, decyzje finansowe; praca wlewa się do domu, a dzieci wzrastają niczym w kantorku w sklepie na zapleczu. Pomyślałem wtedy o takim dawnym holenderskim modelu wychowania; tam wszyscy handlowali, a jednocześnie otaczali się sztuką, zajmowali się interesami, dorabianiem się, ale pamiętali, że inne niż biznes, różnorodne perspektywy spojrzenia na rzeczywistość także są potrzebne, są konieczne.

Życie nie kończy się na pracy, decyzjach finansowych, urządzaniu się – to oczywiste. Ciekaw jestem jednak, czy do budowania głębszej tożsamości w sobie i dzieciach nie wystarczyłaby rola uważnego, kompetentnego odbiorcy.
–  Znam siebie – odpowiada Szymon.  –  Ja się już nie zmienię, od 25 lat funkcjonuję jako przedsiębiorca. Wiedziałem, że jeżeli zacznę kupować, poziom mojego zaangażowania wzrośnie kilkukrotnie. Włączy się inny mechanizm. Przy wysokim poziomie zaangażowania szybciej gromadzi się wiedza, której potrzebuję, bo wciąż jestem przecież artystycznym laikiem. Gdybym nie zbierał sztuki, zabrakłoby mi pewnie motywacji, żeby czytać teksty o sztuce, spotykać twórców, wchodzić na strony artystów i galerii, odwiedzać wernisaże.

Szymon Gutkowski jako jedyny kolekcjoner mówi otwarcie o swojej praktyce w kategoriach inwestycji.
– Nakładam na moje relacje ze sztuką język, którego nauczyłem się przez 25 lat intensywnej działalności gospodarczej. Zakup pracy przypomina sytuację, w której zakładalibyśmy spółkę: artysta, galerzysta i ja. Od tego momentu jesteśmy związani na dobre i złe.

 Chwilę później Szymon mówi jednak zupełnie innym językiem. Przeglądamy dokumentację kolekcji. Prace Normana Leto, ale również Pawła Kwieka, Anety Grzeszykowskiej, Ewy Juszkiewicz, Jakuba Ciężkiego, Bownika, Igora Przybylskiego, Pawła Eibla, Janka Zamoyskiego – rzeczy, które w ostatnich latach można było zobaczyć w warszawskich galeriach. Kiedy Szymon o nich opowiada, zdaje się zapominać o racjonalnych powodach do kolekcjonowania, które przed chwilą mi przedstawiał. Kiedy zaś pokazuje mi prace, które nazywa kotwicami swoich mocno zanurzonych w aktualności zbiorów, zostają już tylko emocje. Jedną z nich jest fenomenalny obraz Włodzimierza Pawlaka z 1986 roku Połóż się koło mnie, taniec zaskakująco witalnych kościotrupów na różowym tle. Inną „kotwicą” jest dekadencka, melancholijno-postimprezowa scena z Łukasza Korolkiewicza, który był jednym z ulubionych malarzy ojca Szymona. O pięknym straszliwym obrazie Piotra Janasa kolekcjoner może mówić bez końca, z czułością i zaangażowaniem, które są zaraźliwe – i zdaję sobie sprawę, że weszliśmy już na terytorium czystej pasji. Moje sceptyczne podejście do konceptu przyjemności posiadania dzieł sztuki na chwilę słabnie; z pozycji patrzącego z zewnątrz widza trudno byłoby zbudować tak intymną i bliską relację z gestami artystów.

Robert Mazurek / fot. Szymon Rogiński

Ktoś więcej niż zwykły ssak

Robert Mazurek jest biegły w ironii, więc ironiczny dystans jest również konwencją, w której mówi o swoich zbiorach sztuki. Ciekawi mnie, jak prawicowy dziennikarz, który chętnie manifestuje swoje konserwatywne poglądy, odnajduje się w świecie sztuki współczesnej. W tym świecie „konserwatywny” to przecież prawie oblega. Oczywiście Robert radzi sobie bez trudu. Kolekcja, która wypełnia ściany jego mieszkania na Mokotowie, jest ciekawa i nieoczywista. W pokoju dziecięcym wiszą oryginalne Wilkonie, w sypialni monstrualne paradewocyjne przedstawienie Jezusa Chrystusa pędzla Julii Curyło; Robert lubi czasem poruszać się na pograniczach kampu, i lubi też igrać ze swoją katolicką tożsamością. Na ścianach mieszkania, w którym przed wojną żył Kornel Makuszyński, jest miejsce dla feminizujących prac Laury Paweli, dla nabytków z warszawskich galerii, takich jak Igor Przybylski i Róża Litwa, dla nieco perwersyjnych prac młodej Zofii Nierodzińskiej i dla niezawodnej Zofii Stryjeńskiej. Jest nawet litografia Chagalla. A także obraz Jana Dobkowskiego, zamalowany przez Edwarda Dwurnika, z którym kolekcjoner się przyjaźni, swoisty malarski palimpsest, albo jak kto woli napad jednego klasyka na drugiego. Robert lubi bawić się sztuką, ale nie jest to zabawa zupełnie niefrasobliwa.
– Nie potrafiłbym mieszkać w mieszkaniu z pustymi ścianami. Czułbym się w nim jak w hotelu. Czy to jest atawizm? Oznaczanie terytorium? Jakkolwiek by to tłumaczyć, dla mnie zawsze było sprawą oczywistą, że należy mieć coś ze sztuki – i zawsze coś tam miałem, nawet w czasach studenckich.

Układanie osobistej wystawy na ścianach własnego domu jest zabawą znaczeniami, ale okazuje się również czymś w rodzaju misji.
Uważam, że w każdym porządnym mieszczańskim domu powinna być obecna sztuka. Pamiętam o wiejskich korzeniach mojej rodziny i jednocześnie jestem mieszczuchem, inteligentem w drugim pokoleniu. Uważam za swój obowiązek, aby moje dzieci wzrastały w domu, w którym są dzieła sztuki i słucha się muzyki. Uczenie ich życia w sztuce jest tak samo niezbędne jak nauka czytania i pisania, czy mówienia sąsiadom „dzień dobry”.

Próbuję dociec, co tu przeważa: mieszczański instynkt gromadzenia materialnej spuścizny czy inteligencka potrzeba tworzenia kapitałów kulturowych.
Staram się łączyć jedno i drugie, na moje skromne możliwości; jestem zwykłym obywatelem przygniecionym kredytem we frankach szwajcarskich wyjaśnia Robert. Chciałbym jednak, aby moje wnuki miały coś, czego my, pokolenie wychowane w PRL, nie mieliśmy – poczucie ciągłości, zarówno w sensie symbolicznym, jak i w postaci materialnych świadectw kulturowej tożsamości poprzednich pokoleń. To właśnie kwestia tożsamości; chciałbym w pamięci potomków zapisać się jako ktoś więcej niż zwykły ssak.

Obyś żył w ciekawych czasach        

Nie jestem kolekcjonerem! Nie jestem kolekcjonerką! wcześniej czy później taka asekurancka deklaracja padała w każdej z naszych rozmów. Te oświadczenia dobrze wpasowują się w obiegowe wyobrażenia na temat kolekcjonowania, które kojarzy się z sumami o abstrakcyjnych nominałach. Tymczasem kwoty, które padały podczas naszych spotkań, były bardzo konkretne i policzalne. Często powracała suma 10 000 złotych, jako próg, za którym sztuka powoli zaczyna opuszczać granice ekonomicznych możliwości moich rozmówców. Jednocześnie każde z nich podkreślało, że kolekcjonowanie nie jest dla nich kwestią wyrzeczeń, lecz wyborów.  

Ludzie są w stanie wydać 30 000 tysięcy złotych na kuchnię, a mają problem z poświęceniem 2000 złotych na dzieło sztuki współczesnego artysty – mówi Małgorzata Smagorowicz.
Ile sztuki można kupić za te stosunkowo niewielkie pieniądze! Ci ludzie, operując na ekonomicznym poziomie klasy średniej, byli w stanie zgromadzić zbiory pozostające w bliskim kontakcie z najważniejszymi wydarzeniami w nowej sztuce polskiej ostatnich lat. Wielu z moich rozmówców ubolewało, że nie zaczęli swojej praktyki trochę wcześniej, w momencie, kiedy, jak to uczynił Piotr Kłos, można było kupić świetny obraz Marcina Maciejowskiego w cenie taniego laptopa. Mnie jednak wydaje się, że ten moment wciąż – jeszcze – trwa, a polska sztuka pozostaje niezwykle dostępna dla każdego, kto zechce poświęcić trochę czasu, zaangażowania i emocji, aby uzyskać do niej dostęp. Musiałem w duchu oddać moim rozmówcom sprawiedliwość; zaryzykowali i w zmian wzięli udział w ważnej części współczesnego życia artystycznego. Mam przeczucie, że przyszłe pokolenie będzie im bardzo tej odwagi zazdrościć.

Wydany przez Warsaw Gallery Weekend i dwutygodnik.com
magazyn można jeszcze znaleźć w niektórych warszawskich
galeriach.
Druga rzecz, którą uświadomiłem sobie w czasie naszych spotkań, to kameralna skala polskiego rynku. To oczywiście jego ograniczenie – warszawscy kolekcjonerzy zbierają tych samych artystów, cały biznes kręci się w stosunkowo wąskim kręgu – ale też paradoksalny atut. Wystarczyło zaledwie kilka osób, aby z niczego stworzyć obiecującą sytuację. Kiedy ponad dekadę temu student AGH z Krakowa nazwiskiem Piotr Kłos pojawił się Rastrze z dwoma tysiącami w kieszeni, został potraktowany jak prawdziwy kolekcjoner. Była to samospełniająca się przepowiednia i Piotr rzeczywiście został kolekcjonerem. Trzeba było zaledwie kilku osób, aby stworzyć język, którym klasa średnia może rozmawiać ze światem sztuki o kolekcjonowaniu. Prawdziwie pionierska sytuacja, napędzana – mówię to bez ironii – zaskakująco duża dawką obywatelskiego etosu. Trudno opanować instynkt, który każe demonizować rynek. W Polsce niewidzialna ręka rynku (sztuki) wciąż ma jednak twarz, osobowość i ludzkie emocje. Myślę, że będziemy kiedyś wspominać te czasy z nostalgią.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.