Kiedy czytacie te słowa, nie można już zobaczyć jak wygląda kryzys. Być może wciąż można jeszcze zobaczyć „Prace na papierze”. I na pewno będzie można zobaczyć niecierpliwie oczekiwaną wystawę „Ustawienia prywatności” w MSN. Co łączy te trzy sytuacje? Połączenia też są trzy. Pierwsze to pojęcie postinternetu. Drugi link to osoba Janusza Łukowicza, artysty postinternetowego avant la lettre. No i jest jeszcze, oczywiście, kryzys.
*
Prace na papierze
wystawa Janusza Łukowicza, galeria Starter, Warszawa, od 4 września 2014
„Ustawienia prywatności” będą wystawą o sztuce postinternetowej. Albo o „sztuce po internecie”. Terminologia jest jeszcze do ustalania. Tymczasem sprawa jest ważna i domaga się pilnej dyskusji. Niełatwo ją toczyć. Trudno jest ogarnąć pole zakreślone przez pojęcie sztuki postinternetowej, ponieważ oglądamy ten obszar od środka i w czasie rzeczywistym patrzymy jak się rozszerza. A jednak wydaje się, że jeżeli w ogóle istnieją widoki na odświeżenie artystycznych postaw i na nowe paradygmaty sztuki, to kryją się one właśnie w pejzażu postinternetowym. A jeżeli się nie kryją? Cóż, wówczas zostaje nam „konserwatywny zwrot”, którego zachodzenie zauważali na wiosnę kuratorzy MSN analizując własną wystawę „Co widać”. Konserwatywny zwrot ma zachodzić w okolicznościach instytucjonalnego wzmożenia; jest więcej rynku, więcej artystów, więcej instytucji, więcej sukcesu. Czyli rozwój – nawet regres a może nawet kryzys. Bo wektor konserwatywnego zwrotu skierowany jest ilościowo w górę, ale jakościowo jednak w tył – to powrót do przeszłości, do tradycyjnych mediów, formatów i postaw, nie mówiąc już o ekonomii sztuki.
I jest w tym jakaś logika, nawet jeżeli perwersyjna, że to właśnie instytucja, która dopiero co urządziła wystawę w formule salonu i ogłosiła zwrot konserwatywny, wykonuje teraz zwrot kolejny, tym razem do przodu, w stronę obszarów postinternetowych. Co w można w nich znaleźć? Raczej nie salon. Można za to natknąć się na Janusza Łukowicza.
*
Janusz Łukowicz to ciekawa postać. Outsider. Trickster. Nie przez wszystkich traktowany poważnie. Nie przez każdego znany. Artysta wchodzący w sztukę z pozycji naiwnego amatora, który wciąż nie może się nadziwić. To zdumiewające: w sztuce można sobie pozwolić na wszystko! A w każdym razie można w niej pozwolić sobie na porażkę. Pod tym względem sztuka jest rzeczywiście wyjątkową dziedziną. Gdzie indziej żąda się wymiernych efektów; w sztuce tymczasem na porządku dziennym jest pozytywne wartościowanie rzeczy nieudanych. Nudne filmy. Nic nie przedstawiające obrazy. Nieostre zdjęcia. Niekomunikatywne wywody. Brzydkie, bezużyteczne obiekty. Tandetne materiały. Absurdalne koncepty. Jednym słowem Kryzys – i to zupełnie legalny, instytucjonalnie wspierany i akceptowany społecznie.
Janusz Łukowicz, Crisi Forever, neon z lampek choinkowych, Artissima, 2013 / Galeria Starter
Zaokrąglając, Łukowicz stoi na stanowisku, że człowiek współczesny (żeby nie powiedzieć postinternetowy) zaplątany jest w ekonomiczno-społeczny model życia, który skazuje go na nieuchronną egzystencjalną porażkę. Z tym większą ulgą odkrył, że istnieje dyscyplina (sztuka), w której ową klęskę można nie tylko bezkarnie praktykować, lecz wręcz celebrować i przekuwać w sukces. Na przykład w zeszłym zrobił taką oto pracę. Kupował plastry medyczne i zlepiał je razem, substancjami aktywnymi do siebie: plaster depilujący z plastrem na porost włosów, plaster z nikotyną z plastrem wyciągającym toksyny, plaster rozgrzewający z plastrem chłodzącym – i tak dalej. Według Łukowicza ta praca była doskonałą metaforą życia: niekończących się zmagań, który ostateczny bilans jest zerowy. Zupełnie jak w sztuce, chciałoby się powiedzieć.
Mętne nurty kryzysu to woda na młyn takiego artysty jak Łukowicz, szczególnie jeżeli strumienie artystycznego zastoju i ekonomicznego regresu łączą się i zlewają w jeden bezsensowny staw. Deficyt sensu – zarówno w życiu codziennym, jak i w sztuce – jest wielkim tematem Łukowicza. Porażka – metodą działania. Niedawno zakończoną w Zamku Ujazdowskim wystawę „After the Crisis” otwierał napis „Kryzys”, ułożony przez Łukowicza ze kawałków styropianu i lampek choinkowych. Nietrwała, tandetna konstrukcja, która dosłownie rozpada się w rękach. To już piąta wersja pseudo-neonu celebrującego kryzys, którą artysta wykonał w ostatnich latach. Jest specjalistą w tej dziedzinie.
Parę lat temu Janusz Łukowicz pokazał mi rentgenowską fotografię. Zdjęcie przedstawiało prześwietlone, nie odpakowane jeszcze „jajko z niespodzianką” i przedwcześnie zdradzało sekret ukryty w czekoladowej skorupce. Zepsucie niespodzianki uznałem zrazu za gest złośliwy i cyniczny. Łukowicz zwrócił mi jednak uwagę, że rozczarowanie, jakie wiąże się ze zdradzeniem tajemnicy, jest niczym w porównaniu z zawodem, jaki odczuwamy zazwyczaj po odpakowaniu badziewnej zabawki z „jajka z niespodzianką”. Na to dictum nie miałem dobrej riposty – bo czy czekoladowe jajka w istocie nie należą do tysięcy gadżetów, które rozpalają nasze oczekiwania po to tylko by je bezlitośnie zawieść?
Janusz Łukowicz, Archiwum, kosze plastikowe, wydruki A4, opakowania, 2013 / Galeria Starter
Powiecie, że Łukowicz to tylko jeszcze jeden postkonceptualny trickster, który zabawia się na krawędzi sztuki i nie-sztuki korzystając z chwilowego (?) rozmycia artystycznych kryteriów. Że repertuar jego tricków sprowadza się w gruncie rzeczy do przenoszenia banału w pole sztuki – jedyne pole, na którym banał wciąż może jeszcze odegrać niebanalną rolę. Właściwie zgoda, a jednak na tle masy produkcji sztuki po sztuce, praktyka Łukowicza subtelnie się wyróżnia. Wyjątkowa jest w niej postawa amatora, nacechowana jednocześnie entuzjazmem i powierzchownością. I nic nie szkodzi, że Łukowicz jest dyplomowanym artystą w po warszawskiej ASP. Podjęcie decyzji o rozpoczęciu kariery artystycznej zajęło mu 17 lat. Pytany co robił przez ten czas, Łukowicz odpowiada, że poświęcił go na oduczenie się wszystkiego, czego nauczył się na studiach. Zamiast sztuką, zajmował się codziennością. Praca, korporacja, dom, kredyt – Łukowicz zdobył bogate doświadczenia w dziedzinie codzienności, która jest udziałem statystycznego obywatela, czego nie można powiedzieć o wielu innych artystach. W dziedzinie codzienności Łukowicz jest ekspertem.
Po latach „kwarantanny”, jak sam to nazywa, Łukowicz powrócił na scenę sztuki nie jako zawodowy twórca, społeczny szaman czy kontestator, lecz jako everyman, jeden z wielu, konsument i producent artystycznych komunikatów w jednej osobie, krótko mówiąc jako prosument, postać par excellence postinternetowa.
Janusz Łukowicz, Prace na papierze, fot. K. Iwańska, dzięki uprzejmości Galerii Starter
Jako prosument, Łukowicz nieustannie odbiera, komentuje, przetwarza i nadaje. Wytwarza artystyczne komunikaty z tą samą niefrasobliwością z jaką umieszcza się posty na Facebooku. Tworzy na przykład zdalnie sterowaną torebkę foliową, która tylko z pozoru wala się po ulicy wśród innych śmieci, a rzeczywistości cały czas jest kontrolowana przez radio przez artystę. Albo obłaskawia bezduszną kasę fiskalną i każe jej zamiast rachunku za zakupy drukować na paragonie tekst kolędy „Lulajże Jezuniu”. Albo kseruje poplamioną kawą kartkę A4 pomniejszając za kolejnym każdym razem kopię o 50% tak długo, aż otrzyma czysty wydruk. Albo robi piłkę footballową z kamienia. Napełnia spryskiwacz do szyb okropnie brudną wodą. Na zużytych torebkach plastikowych ręcznie maluje loga znanych sieci handlu detalicznego. Przez nikogo nie proszony umieszcza w miejscach publicznych wykonane domowym sposobem koślawe drogowskazy, kierujące współobywateli do kluczowych punktów życia zbiorowego. „Bankomat”, „Do supermarketu”, „do banku” głoszą tablice. Kiedy indziej powtarza gest Martina Creeda i wystawia w galerii zmiętą kulkę papieru. Przecież kulka Creeda się podobała. A kulka Łukowicza? Creed dostał nawet Turner Prize. Janusz Łukowicz też jest artystą–laureatem, legitymuje się Paszportem Polityki, który, wszystko na to wskazuje, sam sobie przyznał.
Romuald Demidenko, który na początku roku wykuratorował w BWA Zielona Góra, ciekawą wystawę o postinternecie, tłumaczył mi, że post-net aesthetics to nie tyle konkretna strategia artystyczna, ile pewien stan świadomości. Stan zadomowienia w rzeczywistości hybrydalnej, w której nie ma już podziału na sieć i nie-sieć; istnieje jedna osieciowana realność. W tej rzeczywistości wszystko jest totalnie płynnie, jeszcze bardziej niż przedtem (bo płynność ogłaszała przecież już analogowa postmoderna), i trochę inaczej. Płynna rola artysty, płynny i warunkowy status dzieła sztuki, płynna granica między oryginalnością a jej brakiem, powielaniem istniejących komunikatów z dodaniem własnego komentarza. Zdałem sobie sprawę, że Janusz Łukowicz osiągnął stan postinternetowej świadomości, zanim rozpoczęła się w świecie sztuki dyskusja na ten temat. Osiągnął go mniej więcej w tym czasie, w którym „zmęczeni rzeczywistością” artyści zaczęli szukać wypoczynku w surrealistycznych fantazjach. Łukowicz mówił mi, że po studiach malarskich nie malował, bo „unikatowość malarstwa jakoś go krępowała”. Co innego robota, którą zajął się kilkanaście lat później: produkcja memów, drukowanie znalezionych w internecie dziwactw, albo aranżowanie własnych, podrasowywanie zauważonych gdzie indziej pomysłów, hackowanie postawangardowych strategii artystycznych. Jak wielu innych twórców postinternetowych, przenosi teraz do galerii swój stan świadomości wypracowany między ekranem komputera a coraz bardziej zwirtualizowanym realem. Swoją nową wystawę w Galerii Starter poświęca „Pracom na papierze”. Wbrew pozorom bowiem w cyfrowym świecie wcale nie wyrzuca się papieru na śmietnik. Przeciwnie, zadrukowuje się go na cyfrowej drukarce znalezionymi w sieci obrazami. Łukowicz bawi się zatem w tautologie: składa orgiami ze ściągniętych z netu zdjęć przedstawiających origami. Kupuje z sieci tanie fotografie ze stocków i maluje na nich swoje akwarele. Pisze ręcznie listy, odpowiadając na nieadresowane do niego posty, prośby o porady i reklamy paraleków. Fotografuje czyste kartki papieru i pokazuje wydruki tych zdjęć na innych kartkach papieru.
Przy tym wszystkim Janusz Łukowicz jest zbyt inteligentny – albo jako kto woli zbyt postinternetowy – aby traktować sztukę inaczej niż powierzchownie. Sztuka, podobnie zresztą jak postinternetowa rzeczywistość, jest dobrą zabawą, byle się w nią za bardzo nie zagłębiać; mogłoby się okazać, że pod powierzchnią wcale nie ma dna. Łukowicz demonstruje jak łatwe, lekkie i zabawne może być tworzenie sztuki, pod warunkiem, że liczymy się z totalną porażką. Za to go cenię, bo jego zaplanowane klęski pod interesującym kątem oświetlają zarówno kryzys sztuki, jak i jej nieprzerwane sukcesy.