2020: Na bogato, na nierówno
Wilhelm Sasnal, dzięki uprzejmości artysty i Fundacji Galerii Foksal

2020: Na bogato, na nierówno

Stach Szabłowski

Organizatorzy Biennale w Rydze chwalili się, że na ich wystawę nie poszedł ani jeden eurocent publicznych pieniędzy. Organizatorzy Biennale w Oslo – że nie mają w budżecie ani korony środków prywatnych. Którą ścieżką pójdzie rozwój branży artystycznej w Polsce?

Jeszcze 3 minuty czytania

Czy sztuka lat dwudziestych w Polsce będzie grą dla bogatych? Czy prywatyzacja pola artystycznego to jest tendencja, która raczkując w burzliwych latach nastych, dojrzeje i okrzepnie, nadając ton nadchodzącej dziesięciolatce?

Po 1989 roku dowiedzieliśmy się o sobie mnóstwa ciekawych rzeczy. Poinformowano nas, że jesteśmy Europejczykami. Oświecono, że możemy pracować więcej i ciężej – i do wyzwolenia tej erupcji pracowitości nie są nawet konieczne szczególnie wygórowane wynagrodzenia czy przyzwoite warunki socjalne. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy chciwi – i choć Gordon Gekko mówił w filmie „Wall street”, że „chciwość jest dobra” jeszcze w latach 80., to głęboki sens tych słów dotarł do nas dopiero w następnych dekadach. Powiedziano nam, że jesteśmy zdolni, a nawet zobowiązani do zaciekłej konkurencji między sobą.

Na tle dwóch pierwszych dekad transformacji kończąca się trzecia dziesięciolatka jest ciekawa, żeby nie powiedzieć: przełomowa. Pozyskiwanie wiedzy w polskim społeczeństwie dryfującym na wzburzonych falach globalizacji trwa. Przełom polega na tym, że Polacy nie słuchają już tak uważnie jak kiedyś, co mówi im Zachód, rynki finansowe, a nawet własne elity. Nadstawiają baczniej ucha na swój własny głos wewnętrzny.

Zgodnie z obawami tych, co to wszystko zawsze wiedzą lepiej, podszepty głosu wewnętrznego potrafią nieść zgubne treści i podjudzać do najdzikszych politycznych i społecznych pomysłów. „Demokracja liberalna to nowy stalinizm”, „Cała Polska śpiewa z nami, wypierdalać z uchodźcami”, „Tęczowa zaraza”, „Od morza do morza”, „Czyńcie sobie Ziemię poddaną”; w szeptach głosu wewnętrznego jest wiele bredni. Nie wylewajmy jednak dziecka z kąpielą. W kończącej się dekadzie wzrostu samowiedzy udało się dokonać również wartościowych odkryć.

Jednym z najciekawszych, bo najbardziej przyszłościowych, są nierówności. Przez pierwsze dwie dekady transformacji wypracowywaliśmy je w pocie czoła. Teraz, kiedy już je mamy, wiele o nich mówimy. Według Eurostatu, który bazuje na danych z polskiego GUS-u, mieścimy się z nierównościami w europejskiej średniej. W sumie nie wiadomo, czy to dobra wiadomość – jest u nas po prostu normalnie, czy też zła – bo od nierówności również w Europie trzeszczy liberalna demokracja, systemy emerytalne i nerwy społeczeństw. Sęk jednak w tym, że wielu ekonomistów kwestionuje te dane i metodologię ich pozyskiwania. W listopadzie 2019 roku trzej naukowcy – Michał Brzeziński z Uniwersytetu Warszawskiego, Michał Myck z Centrum Analiz Ekonomicznych (CenEA) w Szczecinie oraz Mateusz Najsztub (również z CenEA) – opublikowali pracę, w której dowodzą, że nierówności w Polsce są znacznie większe, niż podaje GUS. Jeżeli mają rację, korekta wyniosłaby od 15 do 30% w górę i z unijnej średniej przesunęlibyśmy się w stronę czoła niechlubnego peletonu europejskich państw oddalających się pędem od ideału spójności i sprawiedliwości społecznej.

Tak trudno jest wiedzieć coś na pewno. Trudno ustalić w sposób niepodlegający metodologicznej dyskusji, jaki jest poziom nierówności w tym kraju. Nie ma za to wątpliwości, że nierówności są. Ale jakie one są? Konieczne i naturalne, czy szkodliwe i patologiczne? Dobre czy złe?

Oczywiście zależy dla kogo. Dla populistów na przykład są świetne; z ich punktu widzenia, gdyby nie istniały nierówności, trzeba by je koniecznie wymyślić.

2020

Wyzerowanie licznika w kalendarzu skłania do podsumowań, ale też do myślenia o tym, co nadchodzi. Poprosiliśmy naszych autorów, żeby wskazali jedno zjawisko z minionej dekady – niepozorne, marginalne, osobne – które może zapowiadać, jak będzie wyglądała kultura i nasze życie w rozpoczynających się latach dwudziestych. Czy udało nam się trafić, sprawdzimy za kolejne dziesięć lat.

A dla sztuki?

No właśnie, trudno przecież znaleźć dziedzinę ściślej sprzężoną z nierównościami społecznymi niż sztuka współczesna.

Jeżeli zatem problem nierówności nabrzmiewa, a one same rosną, to proces ten nie może pozostać bez wpływu na sztukę. 

W postpeerelowskiej Polsce pierwszoplanowym aktorem sceny artystycznej był sektor publiczny. Czy dlatego, że na takie urządzenie świata sztuki świadomie się umówiliśmy? Czy też dlatego, że w pionierskich latach przekształceń własnościowych nikt nie chciał świata sztuki sprywatyzować, choć środowisko wołało: rynku! rynku! Niechęć do prywatyzowania sztuki nie musi jednak trwać wiecznie; aby zmieniła się w chęć, potrzebny jest tylko odpowiednio wysoki poziom nierówności. Czy już go osiągnęliśmy? Sądząc po rozwoju prywatnego sektora artystycznego, jesteśmy blisko.

Do kogo należała mijająca dekada? Czy była dziesięcioleciem Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Instytucjonalnie na pewno tak. Czy była dekadą sztuki queer? W sensie symbolicznym owszem, zwłaszcza w końcówce lat nastych wiele z najciekawszych wypowiedzi artystycznych rodziło się na gruncie kultury queerowej.

Jeszcze bardziej – i najbardziej – była to jednak dekada Warsaw Gallery Weekend.

Pierwsza edycja odbyła się w 2011 roku pod hasłem „Gdzie jest sztuka?”. Dobre pytanie. W latach 90. odpowiadało się na nie łatwo – sztuka była w Galerii Foksal, trochę w Zderzaku i u Starmacha, przede wszystkim w instytucjach publicznych, a także w sklepach ze sztuką na Krakowskim Przedmieściu; te jednak miały niewiele wspólnego z galeriami komercyjnymi, które bywają na Art Basel. Z biegiem czasu obraz zaczął się komplikować. W 2001 roku Fundacja Galerii Foksal otwiera siedzibę na Górskiego; Foksalowa schizma nieźle nadaje się na cezurę w dziejach rozwoju rynku i prywatnego sektora artystycznego w Polsce, podobnie jak założenie Rastra. Galerie, które w 2011 roku organizowały pierwszy weekend galeryjny, były młode, większość dopiero co powstała; kooperatywa start-upów. Po dziesięciu latach jest ich więcej, są silniejsze i nieporównanie bardziej profesjonalne. Warsaw Gallery Weekend przekształcił się w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością i wpływową instytucję życia artystycznego. To życie można sobie wyobrazić bez kolejnej wystawy w tym czy tamtym muzeum, ale bez WGW?

Co będzie dalej? Galerie komercyjne to biznesy, które mają zarabiać na sztuce – i na nierównościach. Im te ostatnie są większe, tym lepiej rozwija się artystyczna ekonomia. Nie przypadkiem wśród postsowieckich oligarchów, szejków oraz finansistów z Wall Street miłość do sztuki szerzy się jak wysokozaraźliwa epidemia. Nieprzypadkowo w egalitarnej Norwegii pieniędzy jest dużo, ale komercyjny rynek sztuki zaskakująco słaby.

Następnym stadium ewolucji rynku są prywatne organizacje, które nie robią pieniędzy na sztuce, lecz je na nią wydają. Next level shit, wymagający jednak następnego, wyższego poziomu nierówności. Są kraje, na przykład Łotwa czy Czechy, w których prywatny sektor instytucjonalny jest silniejszy od publicznego. Są i takie jak Turcja, w których nie jest silniejszy, tylko jedyny, bo sztuką współczesną zajmują się wyłącznie instytucje prywatne, fundowane przez najbogatszych obywateli i korporacje w kraju. Duże pieniądze w Turcji są większe, a także starsze od dużych pieniędzy w Polsce. W naszym kraju prywatne instytucje są mniej więcej na takim etapie, na jakim galerie komercyjne były dziesięć lat temu. Jeszcze trwają pionierskie lata, ale proces ruszył, sektor rośnie. Jego matka chrzestna, Grażyna Kulczyk, wyprowadziła się wprawdzie z programem wystawienniczym w Alpy, ale przed wyjazdem zdążyła zademonstrować, jaką jakość i prestiż można osiągnąć, kiedy ma się dużo pieniędzy i inteligentnie się je wydaje. Pamiętamy Stary Browar, w którym regularnie gościli artyści formatu Jenny Holzer, Olafura Eliassona, Anselma Kiefera czy Luca Tuymansa. Fundacja Rodziny Staraków od roku 2013 prowadzi w Warszawie przestrzeń wystawienniczą Spectra Art Space; od czterech lat organizuje własne wydarzenia towarzyszące Biennale w Wenecji. Kolekcjonerzy zaczynają instytucjonalizować swoje kolekcje. Instytucje powstają także wokół sławnych artystów, jak Fundacja Stefana Gierowskiego, która od 2016 roku z powodzeniem konkuruje wystawienniczym rozmachem z podmiotami publicznymi. W Krakowie działa Fundacja Szara Kamienica. We Wrocławiu w zeszłym roku otworzył się OP ENHEIM; działalność zainaugurował wystawą Mirosława Bałki pod kuratelą Andy Rottenberg. W tym samym mieście w budowie jest Krupa Galery, prywatne centrum sztuki zapowiadające ambitny multidyscyplinarny program. Za obydwiema wrocławskimi instytucjami stoją prywatne kolekcje. Tymczasem w blokach startowych czekają korporacje; najważniejszą obecnie nagrodę dla młodych artystów w Polsce przyznaje wielka firma ubezpieczeniowa Hestia, współpracująca z Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Kropla przykładu ING drąży skałę korporacyjnej nieśmiałości.

Zeszłego lata oglądałem pierwsze Biennale w Rydze. Tego lata pierwsze Biennale w Oslo. Organizatorzy imprezy na Łotwie chwalili się, że na ich wystawę nie poszedł ani jeden eurocent publicznych pieniędzy. Organizatorzy w Norwegii z dumą podkreślali, że nie mają w budżecie ani korony środków prywatnych. Którą ścieżką pójdzie rozwój branży artystycznej w Polsce? Serce podpowiada, by wierzyć w misję instytucji publicznych. W idealnym świecie najlepiej byłoby opodatkować 1% beneficjentów nierówności oraz banki i korporacje tak, aby uwolnić je od nadmiaru pieniędzy, od ciężaru roli mecenasów i trudów uprawiania społecznej odpowiedzialności biznesu. Rozsądek mówi jednak, że tak się nie stanie. Na razie nic też nie wskazuje, aby szykował się jakiś generalny strajk artystów chcących zreformować ekonomię sztuki, która opiera się na kolekcjonerach – i nierównościach. W przewidywalnej przyszłości artyści w Polsce nie doczekają się porządnych pieniędzy od państwa, tak samo jak nie doczekamy przyzwoitej publicznej opieki stomatologicznej. Dobre zęby i dobra sztuka to atrybuty zamożności.

Najlepszą ekspresją nierówności jest władza, ale ta jest dobrem niewidzialnym. Sztuka jest niezrównana w wizualizowaniu i symbolizowaniu tego dobra, więc prywatyzacja pola artystycznego w Polsce ma wszelkie widoki na pomyślny rozwój.

Czy powinniśmy się z tego cieszyć czy tym się martwić? Oczywiście nie ma znaczenia, jakie emocje będziemy przeżywać w obliczu tego procesu, bo i tak trzeba go przyjąć do wiadomości. Kto bogatemu zabroni – zajmować się sztuką? Ba, kto bogatemu zabroni to robić, skoro sztuka z pieniędzmi, prestiżem i statusem tak dobrze się rymuje? Zresztą o zabranianiu nie ma mowy, wręcz przeciwnie; wiele prywatnych organizacji artystycznych w Polsce już teraz robi świetną robotę, wydaje poważne publikacje, przyznaje nagrody artystom, poszerza pole możliwości, finansuje wartościowe wystawy. Umówmy się, bogatych nie lubi nikt, kto nie jest bogaty, podobnie jak z oczywistych przyczyn entuzjaści nierówności stanowią mniejszość. Bogaci to zatem ulubiony przedmiot demonizacji, ale publiczne pieniądze też przecież nie są niewinne. W obliczu rozwoju sytuacji politycznej w Polsce wydzielają coraz silniejszy zapach ideologiczny, i nie jest to ładna woń. Koniec dekady przyniósł najpierw zwrot konserwatywny, a ostatnio również konserwatywne przeprogramowywanie publicznego pola sztuki; symbolem tego projektu jest zmiana władzy w Zamku Ujazdowskim. Trwa polityczne zawłaszczanie instytucji publicznych i przekierowywanie finansowania do środowisk twórczych, których znakiem rozpoznawczym nie jest twórczość, lecz wchodzenie w dźwięczny rezonans z dyskursem władz państwowych. To tendencja regresywna i generalnie niedobra, ale tworząca jeszcze więcej przestrzeni dla prywatnych graczy. Co za ironia, ten straszny kapitał, sprawca przeklętych nierówności, może się okazać twórcą obszarów, które w porównaniu do pola kultury kontrolowanej przez państwo stanowić będą oazy twórczej wolności. To również kwestia nierówności, choć innego rodzaju; nierówny jest poziom instynktu cenzorskiego, tolerancji na odmienne poglądy i strachu przed krytyką odczuwanego przez obecną władzę polityczną i długodystansową władzę pieniądza. Ta pierwsza boi się wszystkiego, o wszystko się obraża i wszystko pragnie kontrolować. Ta druga nie boi się prawie niczego, a już na pewno nie krytyki pod własnym adresem. Nie ma również obsesji na punkcie kontroli, bo w kapitalizmie kontrolujemy się przecież sami. Wyścig szczurów to nie pochód pierwszomajowy za komuny; w tym wyścigu bierze się udział dobrowolnie. Gdybyśmy tak bardzo nie chcieli się ścigać, pławilibyśmy się w równości. Rozwój prywatnych instytucji nie byłby wówczas tak potrzebny, jak jest dzisiaj. Ba, nie byłby nawet za bardzo możliwy. Wyścig jednak trwa i całkiem możliwe, że to właśnie rozwijający się dzięki nierównościom prywatny świat sztuki stanie się właśnie tym miejscem, w którym najswobodniej da się dyskutować, również o nierównościach.