Spełnione obietnice
Marcin Maciejowski, Bust of a Woman (1944), 2014, olej na płótnie, 200 x 140 cm, dzięki uprzejmości galerii Raster

Spełnione obietnice

Stach Szabłowski

Wystawę w Rastrze traktuję jak powrót nieobecnego artysty. Skąd jednak Maciejowski właściwie wraca? Gdzie się podziewa „robiący wciąż to samo” malarz, kiedy tracimy go z oczu?

Jeszcze 5 minut czytania

Pamiętacie malarza nazwiskiem Marcin Maciejowski? To taki świetny artysta, o którym mówi się, że ciągle robi to samo. W instytucjonalnych spektaklach obsadza się go więc jakby rzadziej. Zresztą jaką rolę mógłby w tych spektaklach zagrać? Chyba tylko samego siebie. I w takiej właśnie roli występuje na swojej nowej wystawie solowej w galerii Raster. Pokaz nazywa się „Kompozycja na niewielkiej przestrzeni” i rzeczywiście jest kameralny, ale wierzcie mi, zupełnie wystarczy, aby dowiedzieć się, jaka jest obecna kondycja artysty, o którym trochę zapomnieliśmy. 

Niektórzy mówią, że czas szybko leci. Czyżby? W 2010 roku Marcin Maciejowski miał wielką wystawę w Muzeum Narodowym w Krakowie. To raptem cztery krótkie lata, a wydaje się, jakby minęły wieki. Tyle się w międzyczasie zdarzyło. Pod Smoleńskiem spadł samolot. Wojciech Bąkowski dostał Paszport Polityki. Artur Żmijewski narozrabiał w Berlinie. Grzegorz Hajdarowicz zamknął tygodnik „Przekrój”, w którym kiedyś Maciejowski drukował rysunki. MSN przeprowadził się do Emilki. Andrzej Lepper się powiesił, Steve Jobs zmarł na raka. Wilhelm Sasnal został filmowcem. Artyści zmęczeni rzeczywistością zajęli się sztuką postinternetową. Dużo by mówić; minęła epoka. 

Tymczasem o wystawie w Krakowie zdążyliśmy wszyscy zapomnieć cztery razy. A była to przecież wystawa ciekawa – retrospektywa zaledwie 36-letniego wówczas artysty, którą urządzono nie w jakimś centrum sztuki, lecz w Muzeum Narodowym w Krakowie; wystawa skrojona na miarę nowego malarza narodowego.

Maciejowski „Kompozycja na niewielkiej przestrzeni”

Galeria Raster w Warszawie. Od 24 maja do 31 lipca 2014.

Oczywiście, nikt nie brał tego przymierzania Maciejowskiego do matejkowskiego formatu tak do końca na poważnie – nawet w Krakowie. Propozycja wprowadzenia młodego artysty przez bramę Muzeum Narodowego do panteonu nie została podjęta. Potraktowano ją raczej jako konceptualny gest, posunięcie w instytucjonalnej grze, błyskotliwe, ale zaprawione dyskretną ironią. Czy słusznie? Pewnie tak; w każdym razie wystawa przeciągnęła tłumy, potem zapomniano o wystawie, a wkrótce również o jej autorze. Maciejowski nie został nadwornym malarzem Pałacu Prezydenckiego, nie wysłano go, aby reprezentował Polskę w narodowym pawilonie w Wenecji, nie zaproszono, aby kuratorował jakieś Biennale albo zrobił performance na Performie, czy też wystąpił jako gwoźdź programu artystycznego polskiej prezydencji w UE.

Maciejowskiego nie widać także na wystawie „Co widać” w MSN. Wiem, wiem; oświetlanie sceny artystycznej reflektorem tej wystawy, żeby sprawdzić, kto gdzie stoi, kto leży, a kogo nie ma – to już jest nużące. Tym razem coś jest jednak na rzeczy, bo Maciejowskiego nie widać nie tylko na „Co widać”; w ogóle jest ostatnio słabo widoczny. Czy ktoś w ogóle zauważył nieobecność tego malarza na wystawie, na której doskonale widać Rafała Bujnowskiego i Wilhelma Sasnala? Kiedyś ich nazwiska wymieniono z Maciejowskim jednym tchem. Każdą opowieść o tych trzech artystach zaczynało się od Grupy Ładnie, którą współtworzyli na przełomie wieków.

dzięki uprzejmości galerii Raster

Grupa Ładnie to temat tak samo wymiętoszony jak wystawa w MSN, ale jakoś się ta historia za weteranami grupy ciągnie i nie chce odkleić. I może nie ma co jej odklejać na siłę, bo w końcu jest to historia dobra i krzepiąca. To opowieść o pięciu artystach, z których trzech zrobiło różnicę i przebojem zdobyło sławę. Taka rock'n'rollowa rzecz o młodym zespole, który jednego roku powstaje w garażu, drugiego gra na stadionie dla dziesiątków tysięcy fanów, a trzeciego się rozpada. Rzecz o pierwszych artystach pokoleniowych czasów transformacji. Albo inaczej: to opowieść o malarzach, których wykreowano na zjawisko i którzy potrafili unieść ciężar tej kreacji. Na początku XXI wieku Grupa Ładnie dostała potężny kredyt zaufania, medialne i instytucjonalne wsparcie. Maciejowski, Sasnal i Bujnowski spłacili ten dług z nawiązką. Nazywano ich obiecującymi, więc spełnili obietnicę. Przeżyli modę na swoją sztukę; kiedy ucichł pierwszy szum, okazało się, że nie mamy do czynienia z sezonową sensacją, lecz z poważnymi malarzami, których twórczość zostanie z nami na długo. 

Gracz nieobrotowy           

Czy rzeczywiście została? Z Wilhelmem Sasnalem sprawa jest oczywista; Sasnal jest obecny na świecie, obecny w Krytyce Politycznej, w wywiadach prasowych, na zdjęciach sesyjnych, na prestiżowych wystawach, na aukcjach, w ostatnich latach stał się także intensywnie obecny w kinie. Krótko mówiąc, Sasnal spełnia się jako luminarz już nie tylko sztuki, lecz szeroko pojętej kultury. Bujnowski regularnie zdaje sprawę ze swoich poszukiwań, które dotyczą malarstwa, ale raz po raz przekraczają jego granice. Ten artysta, podobnie jak zresztą Sasnal, jest już bardzo daleko od bezpośredniego obrazowania codzienności, którym Ładnowcy zachłystywali się w heroicznym, rock'n'rollowym okresie. Bujnowski eksperymentuje – z powierzchnią obrazu, z farbą, z czernią, z przypadkiem , dialektyką oryginału i powtórzenia. Ba! Igra z samą ontologią malarstwa. Jako malarz może zrobić wszystko: zapisać się na kurs pilotażu, zniszczyć własne obrazy, albo stłuc szybę i zrobić z niej witraż.

dzięki uprzejmości galerii Raster

A Maciejowski? Cóż, on nie jest tak obrotowym graczem. Zasadniczo może tylko namalować kolejne obrazy – i tak właśnie czyni. W Rastrze wystawia ich raptem dziesięć. Wyglądają znajomo, jak obrazy Marcina Maciejowskiego. To nie jest artysta, który co i raz wymyśla się od nowa. Maciejowski nie realizuje projektów. „Jestem artystą postrzeganym przez krytyków jako ten, który dobrze się zapowiadał, a ciągle maluje to samo” – mówił Maciejowski na spotkaniu autorskim po wystawie w Muzeum Narodowym. Minęły cztery lata i niewiele się zmieniło. Rewelacji nie ma: Maciejowski wciąż robi „to samo”. A może właśnie „to samo” jest rewelacją? 

Powrót 

Wystawę w Rastrze traktuję jak powrót nieobecnego artysty. Skąd jednak ów artysta właściwie wraca? Gdzie się podziewa „robiący wciąż to samo” malarz, kiedy tracimy go z oczu? Ogólnie ma się dobrze. Urządza regularnie wystawy w swojej wiedeńskiej galerii Meyer Keiner. Wystawia na świecie; częściej w miejscach komercyjnych niż w instytucjach. Sprzedaje obrazy; wystarczy przejrzeć kredyty pod pracami, by zorientować się, że nie ma z tym problemu. W tak zwanym dyskursie uczestniczy marginesowo. Można by rzec: poszedł w komerchę. Albo inaczej: robi co chce. Czy należy go żałować? A może zamiast troskać się o artystę, powinniśmy raczej sami żałować, że nie oglądamy częściej takiego, a zwłaszcza tego malarstwa?

dzięki uprzejmości galerii Raster

Ważną, może najważniejszą częścią fenomenu sztuki Maciejowskiego była dla mnie zawsze możliwość utożsamienia się widza ze spojrzeniem artysty. Niewielu współczesnych malarzy oferuje taką możliwość. I czy to nie paradoks, że właśnie Maciejowski, artysta, który dzieląc z nami swój punkt widzenia, ma ogromny potencjał przyciągania publicznej uwagi, tworzy ostatnio głównie dla wąskiego grona kolekcjonerów?

Dyskurs na temat Maciejowskiego jest ułożony od dawna. Maciejowski jest realistą. Maciejowski jest rodzajowym malarzem obrazującym współczesne gesty, pozy, a nawet język. Agata Jakubowska pisała o nim jako autorze wielkiego „szkicu obyczajowego”, porównywała go z Baudelaire'em, figurą „malarza życia nowoczesnego”; inni wspominali o Balzaku i „komedii ludzkiej”. O Maciejowskim mówiło się jako o malarzu narracyjnym, opowiadaczu anegdot. To wszystko z grubsza jest prawdą, tak kiedyś, jak i teraz, bo przecież Maciejowski robi wciąż „to samo”. Maluje sceny z życia. Jest malarzem tematycznym: życie płynie, więc ten temat się nie wyczerpuje, nie da się go wymalować do końca. Czy taki temat jest dla nas, widzów, interesujący?

Na pewno jest bliski, bo Maciejowski sam jest widzem, tak samo jak my. To właśnie na gruncie tożsamości widza znajdujemy z tym malarzem wspólnotę spojrzenia. Maciejowski jest malarzem życia, w którym uczestniczymy jako widzowie. Jak często występujemy jednak w innych rolach? We współczesnym życiu rzadziej się uczestniczy, częściej się je ogląda: jesteśmy widzami politycznych spektakli, fotografii, filmów, widowisk sportowych, dramatów i komedii, oczywiście także widzami sztuki. Po tym całym oglądaniu na niezapośredniczone uczestnictwo ani wiele czasu, ani wiele miejsca. 

Patrzymy z Maciejowskim 

Na wystawie w Rastrze jest obraz zatytułowany „Bust of a Woman (1944)”. Tytułowy obraz Picassa (Maciejowski ma na punkcie tego tuza lekką obsesję) znajduje się na drugim planie kompozycji. Wisi na ścianie w muzeum. Oglądamy go zza placów innego widza – dziewczyny, którą Maciejowski namalował na pierwszym planie. Dziewczyna podnosi telefon, fotografuje wiszący przed nią obraz; na ekranie smartfona odbija się powtórzony wizerunek dzieła Picassa.

Marcin Maciejowski, „Bust of a Woman (1944)”,
2014, olej na płótnie, 200 x 140 cm, dzięki
uprzejmości galerii Raster
Dziewczyna z pracy Maciejowskiego patrzy na obraz obrazu. To zupełnie jak my, którzy stoimy przed obrazem, na którym malarz dwukrotnie namalował dzieło innego artysty – i uchwycił moment, w którym to dzieło jest oglądane i powielane.

To jednak nie koniec, bo „Bust of a Woman (1944)” ma jeszcze trzeci plan; na lewo od patrzącej przez ekran smartfona dziewczyny otwiera się fragment perspektywy Muzeum, uciętej przez kadr obrazu Maciejowskiego. Widać niewiele, ale tym bardziej chciałoby się tam wejść – obejrzeć dalsze dzieła sztuki, pobyć jeszcze widzem.

W tej „scenie z życia” zbiega się kilka interesujących Maciejowskiego wątków, a on wiąże je w kunsztowny supeł świetnego obrazu. Obraz – i wizerunek obrazu, i widz tego powtórzonego wizerunku, fotografia wciskająca się między patrzącego a przedmiot jego obserwacji, mit malarstwa i jego wielkie postaci, malarz przyglądający się innemu malarzowi i jego dziełom, przestrzenie, w których rozgrywa się gra spojrzeń – i oczywiście figura dziewczyny oraz budowane wokół niej erotyczne napięcie. Mówi się, że Maciejowski jest konserwatywny – w swoim przywiązaniu do malarstwa sztalugowego, do figuracji, do narracyjności, do własnych rozwiązań malarskich, które uważanie rozwija zamiast je rewolucjonizować. Jest także konserwatywny w konstrukcji własnej autorskiej tożsamości. To tożsamość heteroseksualnego mężczyzny, którego spojrzenie co i raz spoczywa na kobietach, właściwie na dziewczynach. Tu jest jak u samców-modernistów, których mitologia tak Maciejowskiego zajmuje; dziewczyna jest tematem, jest obiektem pożądania. Ten modernistyczny z ducha podmiot liryczny, właściwie podmiot patrzący, funkcjonuje jednak w ponowoczesnej przestrzeni, która została przekształcona przez dyskurs feministyczny. Maciejowski może się fascynować Picassem i interesować dziewczynami, ale wie, że o modernistycznym machismo nie ma już mowy; na współczesne kobiety tak się nie patrzy, spojrzenie malarza nie bierze więc już kobiet w posiadanie. To nie jest spojrzenie zdobywcy, lecz dyskretnego widza. To jedna z jakości, którymi Maciejowski zawsze mnie podobijał. Niezależnie, czy przyglądał się scenom z życia politycznego, sensacyjnym scenom uwiecznionym na zdjęciach z bulwarówek, koleżankom czy dresiarzom, jego spojrzenie pozostawało zawsze uważne, ale nienachalne. Maciejowski nie ocenia, nie feruje wyroków, widzi dużo, ale nie wie niczego lepiej, woli raczej uruchomić empatię wobec przedmiotu swojego zainteresowania, niż manifestować swoje stanowisko.

Marcin Maciejowski, „Centrala”, 2014, olej
na płótnie, 180 x 130 cm, dzięki uprzejmości
galerii Raster
Weźmy choćby dwa portrety barmanek z wystawy w Rastrze, obrazy zatytułowane „6 zł (Asia)” oraz „Centrala”. Obydwa przedstawiają sceny z krakowskich klubów. W obydwu Maciejowski prowadzi subtelny dialog z Manetowskim tematem, z melancholią kelnerki Suzon z „Baru w Folies-Bergère”. Manet patrzył modelce w oczy, szukał jej spojrzenia. Maciejowski, podobnie jak francuski mistrz w zgiełku zabawy w cyganeryjnej knajpie, wyłącza się, skupia się bez reszty na dziewczynie za ladą, ale nie mierzy się z nią wzrokiem. Wybiera inny moment. Barmankę Asię portretuje, kiedy ta spuszcza wzrok zajęta liczeniem pieniędzy. Bohaterkę obrazu „Centrala” maluje w chwili, kiedy ta odwraca się do nas plecami, aby nabić rachunek na kasie. Łatwo wciągnąć się w ten zamrożony moment z jakiejś dawno minionej krakowskiej imprezy. Cóż za odświeżające doświadczenie: obrazy, które dają się studiować, które dają się czytać, na które można patrzeć kwadrans – i wciąż są ciekawe. Te obrazy mogą być malowane z migawkowych zdjęć (i tak są właśnie fotograficznie kadrowane), ale ogląda się je zupełnie inaczej i znacznie dłużej. 

Na co patrzy malarz 

Marcin Maciejowski, „6 zł (Asia)”, 2014, olej
na płótnie, 120 x 90 cm, dzięki uprzejmości
galerii Raster
Dekadę temu Maciejowski lubił obrazować wizerunek codzienności kreślony przez popularne media. Malował kadry zobaczone w telewizji, zdjęcia z bulwarówek i kolorowych tygodników, często wraz z podpisami; banalne prasowe sentencje odbijały się na płótnie echem, nabierały niespodziewanie głębokiego brzmienia. Wtedy ważnym polem zainteresowania malarza był spektakl życia społecznego, a właściwie medialna narracja na jego temat (ale czy życie społeczne w ogóle toczy się poza tą narracją?). To właśnie w tamtych czasach zapracował na opinię malarza, którzy pracuje nad szkicem do panoramy Polski doby transformacji, panoramy pełnej dresiarzy, kibiców, rolników wysypujących zboże na tory kolejowe, polityków, Rydzyków, sprowadzanych z Niemiec fur. Dziś malarz tytułuje swoją wystawę „Kompozycja na niewielkiej przestrzeni” i zgodnie z tytułem szuka bardziej kameralnych sytuacji niż szeroko pojęta polska rzeczywistość. Nie zagląda już do tabloidów. Woli chodzić do muzeów i malować obrazy innych artystów, wiszące na ścianach i oglądane przez publiczność, której zarazem jest częścią i obserwatorem.

Marcin Maciejowski, „Co mnie obchodzą twoi bogowie (wg. “Faraona”)”, 2014, olej na płótnie, 50 x 70 cm,
dzięki uprzejmości galerii Raster

Maciejowski mógł odłożyć tabloidy, dzięki którymi dzielił punkt widzenia z większością współobywateli; od lat bardziej interesuje go historia sztuki, tajemnica malarstwa, której szuka w cudzych obrazach czy w portretach słynnych artystów. A jednak jako widz wciąż nie różni się od nas. Tak samo jak my jest widzem ponowoczesnym, który ciągle coś ogląda, przemieszczając się z jednego spektaklu w drugi. Raz jest więc widzem w muzeum, za chwilę widzem w krakowskiej knajpie, a potem widzem filmu – który maluje trzy obrazy na podstawie kadrów z trzech różnych tytułów: „Przygód Pana Michała”, „Anatomii miłości” oraz „Faraona”. Filmy i obrazy łączy postać aktorki Barbary Brylskiej – przedstawionej w trzech różnych relacjach z trzema różnymi mężczyznami, i w trzech różnych kostiumach. I znów Maciejowski wciąga nas za pomocą tych skądinąd prostych kompozycji w skomplikowaną historię. Prace z Brylską opowiadają bowiem i o oglądaniu kina przez malarza, i o spełnionej fantazji o tworzeniu malarstwa kostiumowego (na współczesnych warunkach), i o teście na narracyjność obrazów, o próbie uchwyceniu takiej sceny, która w jednym zatrzymanym kadrze, w jednym geście, zmieściłaby całą love story. To także prace o poszukiwaniu bohaterki obrazu i wreszcie prace o toposie muzy, kolejnej tradycyjnej („konserwatywnej”) figurze, którą malarz wprowadza do swojego dyskursu – bo w tych trzech obrazach Brylska staje się na chwilę muzą Maciejowskiego, erotycznym powodem do wykonania artystycznego gestu. Temat muzy dopełnia inna praca, „Adoracja (Dagny Przybyszewska)”. Tym razem malarz-widz przygląda się z scenie z życia findesieclowej bohemy. Przy stole siedzi Dagny, jedyna barwna postać na namalowanym w czarno-białej gamie obrazie – i jedyna kobieta w grupie wpatrzonej w nią modernistycznych artystów.

Marcin Maciejowski, „Adoracja (Dagny Przybyszewska)”, 2014, olej na płótnie, 100 x 140 cm, dzięki
uprzejmości galerii Raster

Tytułowy dla wystawy obraz „Kompozycja na niewielkiej przestrzeni” również przedstawia scenę z życia bohemy – tym razem tej współczesnej. Jesteśmy na wernisażu w Galerii Dawid Radziszewski. To mała galeria; nie widać prac, ciasny kadr wypełniają młodzi ludzie. Dziewczynę, która stoi z prawej strony, łatwo rozpoznać, to artystka Agnieszka Polska. Naprzeciwko niej stoi mężczyzna; Maciejowski nie zna jego tożsamości, nazywa go więc NN. Oboje wpatrzeni są w ekrany smartfonów; może wymieniają się numerami? Postaci stoją bardzo blisko siebie, prawie dotykają się telefonami. I jest jeszcze trzecia postać, również stoi blisko, ale jest niemal zupełnie zasłonięta przez chłopaka na pierwszym planie. Autor wyjaśnia, że ten trzeci, ukryty bohater obrazu, to malarz Tomek Kowalski. Wszyscy troje tworzą niemal idealny trójkąt, obraz zakomponowany jest na liniach diagonalnych, perspektywa jest płytka, atmosfera gęsta, w powietrzu wisi potencjał różnych międzyludzkich sytuacji ujętych w precyzyjnie wkreśloną geometrię. I znowu kwadrans przed obrazem mija szybko jak jeden rzut oka. 

Elokwencja malarza 

Marcin Maciejowski, „Kompozycja na
niewielkiej przestrzeni”
, 2014, olej na płónie,
140 x 100 cm, dzięki uprzejmości galerii Raster
Pamiętam przykre wrażenie, jakie zrobił na mnie film Julii Zborowskiej „Rozmowa z MM” zaprezentowany 5 lat temu na wystawie „Nie ma sorry” w MSN. Maciejowski coś do tej instytucji nie ma szczęścia; to właśnie on był bohaterem filmu. Krótkie wideo ma formę wywiadu przed kamerą, młoda artystka wypytuje malarza, gwiazdora poprzedniej generacji, o jego sztukę. Maciejowski nie radzi sobie z tą rozmową, nie wypada błyskotliwie. Próbuje coś wyjaśnić, sięgając po metaforę. Mówi o linoleum, które położył w swojej pracowni, ale zamiast wypłynąć na tej metaforze z odmętów nieporozumienia,  pogrąża się jeszcze głębiej. Wypada totalnie niedyskursywnie, wpisując się w topos malarza, który maluje obrazy mądrzejsze od siebie samego, zostaje wpuszczony w rolę artysty-fiziola, który działa, tworzy sztukę, ale być może sam do końca nie rozumie, co robi. Co za bzdura! Trudno w tym pokoleniu o malarza, który równie dobrze wiedziałby, co robi. I takiego, który robiłby wciąż to samo, tylko coraz lepiej. O geometrii, kolorze, konstrukcji, rozstrzygnięciach w obszarze przestrzeni płótna nie pada tu nawet jedno słowo, o tym się nie mówi, to się po prostu dzieje. Maciejowski rzuca tylko mimochodem przy jakiejś okazji, że „abstrakcja nie wystarcza”. Wierzy, że „czysto” malarski wymiar obrazu jest tak oczywisty, że nie ma sensu nawet o tym dyskutować, ale ostateczne spełnienie malarstwa można znaleźć w temacie, figuracji, w obrazowaniu „scen z życia” – i jak dla mnie, znajduje to spełnienie. Inwestuje ogromnie dużo w dialog z widzem, w stworzenie przestrzeni wspólnego spojrzenia, swojego i naszego. Sam jest widzem, tak jak my, ale swoim malarstwem potrafi nadać tej zdewaluowanej roli, przeznaczonej dla statystów rzeczywistości, wartość i znaczenie. W malarstwie Maciejowskiego widz przestaje być oszołomionym gapiem-narkomanem, w którego oczach odbija się kalejdoskop spektakli – widz staje tym, który naprawdę coś widzi.

 „Kompozycja na małej przestrzeni” to powrót nieco zapoznanego malarza. Żaden spektakularny come back, żadne kolejne wejście w wielki format ekspozycyjny, na którejś z rzęsiście oświetlonych instytucjonalnych scen. Zwykła, skromna wystawa „zakomponowana na małej przestrzeni” macierzystej galerii; 10 obrazów. Trudno mi sobie jednak przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś potraktował mnie jako widza tak poważnie, mądrze i pięknie jak Marcin Maciejowski. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.