Co dzieje się z artystą, kiedy zostanie żywcem zmitologizowany? Z takim, który nie skończył czterdziestki, a już nakręcono melodramat na kanwie miłości jego życia? A z drugiej strony – co z tą awangardą, w rok po ubiegłorocznym Roku Awangardy?
Oto dwa pytania, które niespodziewanie zlały się w jedno – i zastygły w „Twardą Awangardę”, wystawę z udziałem Wojciecha Bąkowskiego, artysty wizualnego znanego z filmu „Serce miłości”.
*
Twórczość Wojciecha Bąkowskiego dostarcza mi wiele z tego, na co liczę ze strony sztuki. Człowiek zwierzęciem jest społecznym, ale w wymiarze duchowym pozostaje samotnikiem. Codzienność wypełnia zaś znakomitą większość egzystencji, w każdym razie mojej – ale mam graniczące z pewnością przeczucie, że nie tylko. Z patrzeniem w sufit każdy musi zmierzyć się sam. W uniesieniu tego widoku nie pomoże żadne społeczeństwo, krytyczna teoria ani nawet miłość, chyba że własna. Monolog wewnętrzny jest na dobrą sprawę jedynym dyskursem, w którym da się zmieścić tego rodzaju sprawy. Kiedy ktoś zaczyna nadawać mu formę, zaczyna się sztuka.
Życie wewnętrzne trudno pokazywać; w zasadzie go nie widać. Nic dziwnego, że współczesna sztuka częściej omija niż podejmuje egzystencjalne tematy, zajmując się problemami, które przeżywamy wspólnie.
Twarda Awangarda. Stażewski, Sosnowski, Bąkowski
kurator: Włodzimierz Nowaczyk, Galeria Arsenał, do 1 kwietnia 2018
Tym bardziej cenię Bąkowskiego, który w swoich poetyckich mikrospektaklach i modelach codzienności podejmuje tę niewygodną dla artysty wizualnego problematykę, zajmując się zagadnieniami sygnalizowanymi w tytułach jego mówionych filmów i wymownych instalacji: „Przechowywanie wyjaśnień”, „Analiza wzruszeń i rozdrażnień” czy „Chcenie się kupę ze strachu przy myśleniu o jakimś miejscu”. Poetycko-wizualne struktury Bąkowskiego uzewnętrzniają doświadczenie autora, ale są także ramami, na które odbiorca może naciągnąć własne doświadczenie, by lepiej się mu przyjrzeć. To działa – pomaga w uchwyceniu „rzeczy, których nie ma”, choć tkwi się w nich cały czas. Oto sztuka codziennego użytku; przydaje się w przeżywaniu egzystencji.
Ograniczeniem w funkcjonowaniu tego rodzaju twórczości, jaką uprawia Bąkowski, jest trudność we wpisaniu jej w publiczne debaty. Artysta nie ma nam za wiele do powiedzenia, za to potrafi dać dużo każdemu z osobna. Bąkowski to artysta popularny, choć nie ma publiczności – raczej zbiór wielu pojedynczych odbiorców.
Co innego„Serce miłości”; reżyser Łukasz Ronduda fabularyzuje w nim postać i twórczość Bąkowskiego, a jednak jest to rzecz o innych sprawach, niż te, które zajmują centralne miejsce w sztuce artysty. Zresztą to nie tylko film o czym innym, ale również o kim innym. Na główną bohaterkę wyrasta w nim życiowa partnerka Bąkowskiego, poetka i artystka Zuzanna Bartoszek. To ona jest dynamiczną protagonistką, która – zgodnie z regułami klasycznej dramaturgii – przechodzi w ciągu seansu przełom i przemianę.
Oskar Dawicki w filmie „Performer”
W poprzednim filmie o żyjącym artyście, „Performerze”, Ronduda podporządkował fabułę sztuce tytułowego bohatera, Oskara Dawickiego. Reżyser zaproponował format kino-wystawy, w którym, jak świetnie ujęła to na łamach „Dwutygodnika” Monika Talarczyk, „dyskursywne i przestrzenne relacje między wystawionymi w galerii dziełami zastępują związki narracyjne (opowieść o bohaterze) i wyzwalane przezeń emocje”. Koncept był innowacyjny, a jednak w „Sercu miłości” Ronduda porzucił go na rzecz kinematograficznej tradycji. To już nie wystawa na ekranie, tylko melodramat w kinie. Sztuka zeszła na drugi plan, na pierwszy wysunęli się artyści oraz kwestia ich społecznego funkcjonowania. Jak nie omieszkali zauważyć bodaj wszyscy recenzenci komentujący „Serce”, jest to historia, której filmowe ciało wspiera się na archetypicznym szkielecie mitu Pigmaliona – ale nie tylko. To także rzecz o parze dziwaków. Biorąc pod uwagę łyse czaszki bohaterów, można ich niemalże wziąć za polską wersję Evy i Adele, androgynicznej (i również bezwłosej) pary, która swą ekstrawagancką obecnością uświetnia berlińskie życie wernisażowe. A przecież w rzeczywistości (z którą fikcja „Serca...” jest tak mocno związana) byłaby to gruba pomyłka, szczególnie w wypadku Bąkowskiego. Nie każdy artysta ma świadomie zaprojektowany publiczny image. On akurat ma, ale wizerunek nie jest w jego twórczości autonomiczną kreacją. To raczej „strój roboczy”; przywdziewanie go ułatwia artyście robotę w innych materiach, czerpanych z rejonów położonych bliżej sedna sprawy, niż zagadnienie publicznej persony. Filmowy Bąkowski jest wyalienowany z tak zwanej normalnej rzeczywistości. Prawdziwy – wręcz przeciwnie. Jego problemem nie jest wyobcowanie, lecz właśnie to, że pogrążony jest w rzeczywistości zbyt głęboko, przeżywa ją nadintensywnie i nadświadomie; nawet najdrobniejsze fragmenty codzienności – brzęczenie jarzeniówki czy miganie godziny wyświetlanej przez elektroniczny budzik – urastają tu do wielkich tematów. Sztuka jest sposobem zapanowania nad tym przeżywaniem, nadania mu zorganizowanej postaci; podobną funkcję spełnia rygorystyczna dyscyplina wizerunkowa.
„Serce miłości”, w którym tak pieczołowicie odtworzono wizerunek, życie uczuciowe i zachowania Bąkowskiego, jego sztukę omija łukiem, z którego coś niecoś widać, ale niedokładnie. Czy film mimo wszystko spopularyzuje twórczość artysty? Wpłynie znacząco na jej odbiór? Co do Oskara Dawickiego, to jego życie artystyczne dwa lata po „Performerze” zdaje się toczyć jak gdyby nigdy nic. „Performer” był jednak prawie idealnie tożsamy z twórczością Dawickiego, który na ekranie robił (performował) to samo, co robi w sztuce. „Serce miłości” to jednak inna sytuacja: tu zaglądamy za kulisy. Okazuje się, że prawdziwy artysta jest artystą cały czas, nawet jak ogląda z dziewczyną „Znachora” w tiwi, niemniej publiczny Bąkowski znajduje się w tej opowieści w cieniu prywatnego. Przewrotność sytuacji polega na tym, że prywatnym Bąkowskim nie jest on sam, lecz jego filmowy sobowtór o twarzy Jacka Poniedziałka...
Tak oto w samym „Sercu miłości” powstaje mały ontologiczny wir. Czy wciągnie „prawdziwego” Bąkowskiego w szarą strefę między fikcją a rzeczywistością? Nie przesadzajmy, to tylko film – nie przesadzając, pamiętajmy jednak, że sobowtór zarówno w wykładni symboliczno-mitologicznej, jak i psychoanalitycznej jest figurą złowrogą, niebezpieczną dla pierwowzoru – a zmienianie w fikcję żyjących osób nie jest nigdy operacją do końca niewinną. Nie bez powodu ze stawianiem pomników czeka się zwykle, aż przeznaczone do upamiętnienia osoby znikną. Pojawiąc się ponownie, tym razem są reprezentacją bytującą w sferze symbolicznej. Lepiej nie zapeszać. Z tego samego powodu czeka się zazwyczaj na właściwy moment z kręceniem filmów biograficznych. Czy dlatego Ronduda w „Performerze” uśmierca Oskara Dawickiego, który w realu ma się świetnie – a w każdym razie na tyle dobrze, na ile może się mieć artysta o tak melancholiczno-katastroficznej wrażliwości? Filmowy Bąkowski niby nie umiera, a jednak... W „Sercu miłości” odgrywany przez Jacka Poniedziałka artysta wygląda znacznie starzej niż jego pierwowzór. To film o zmierzchu twórcy, którego młoda kochanka z wielbicielki zmienia się w następczynię. W „Performerze” Ronduda uśmiercił artystę, w „Sercu miłości” zabił „jedynie” miłość artystów, ale przecież nie tylko ją. W filmowej opowieści przyszłość należy do Zuzanny Bartoszek, sobowtór Bąkowskiego to artysta, który wprawdzie w dobrym stylu, ale jednak się kończy.
Tymczasem Zuzanna Bartoszek i Wojciech Bąkowski dalej są razem. Świat nie jest za mały dla nich dwojga. Ona jest młoda, on młodo wygląda – i nic dziwnego: czym jest dziś 39 lat? Sił też raczej mu nie brakuje, o czym mogła się przekonać chociażby publiczność ostatnich Narracji, na których artysta wykonał performans pod znamiennym tytułem „Silne życie”.
Od zostania fikcyjnym bohaterem filmu na swój temat jeszcze nikt zupełnie nie umarł – ale takiej ontologicznej perwery nikt też do końca nie przeżył. Sobowtór, nawet tak widmowy jak filmowa postać, potrzebuje dla swego bytu przynajmniej odrobiny miejsca w rzeczywistości – trochę posunąć się, trochę „umrzeć” zatem jednak trzeba.
Chwilowo rozdwojony między film i rzeczywistość, generalnie jak najba
rdziej żywy, ale troszeczkę jednak zabity „Sercem miłości” Bąkowski znalazł się w interesującej sytuacji. Zafascynowany twórczością artysty już wcześniej, tym bardziej ciekaw byłem, co się teraz stanie. I właśnie w momencie podwyższonej ciekawości, jak na zawołanie, w poznańskim Arsenale pojawiła się „Twarda Awangarda”.
*
„Twarda Awangarda” nawiązuje do ubiegłorocznego Roku Awangardy – pisze kurator wystawy, Włodzimierz Nowaczyk. „Tym samym pozycjonuje się na tyłach oficjalnych obchodów jubileuszowych, spóźniona o rok jest raczej ariergardą, która podważa progresywną narrację historii sztuki”. Ha! nareszcie coś się dzieje! – pomyślałem. Byłem podekscytowany tym bardziej, że do twardej awangardy alias podważającej ariergardy wcielono tu trzech tęgich tuzów, tworzących razem intrygująco egzotyczny tercet. Któż bowiem wpadłby na pomysł, żeby powiązać Wojciecha Bąkowskiego, Zdzisława Sosnowskiego i samego Henryka Stażewskiego? Stażewski – Sosnowski – Bąkowski; to brzmi przecież prawie tak samo dobrze, jak pamiętne „Boltański, Polański, Uklański” naszego najdroższego artysty.
„Twarda awangarda”, fot. Irek Popek, dzięki uprzejmości Galerii Miejskiej Arsenał.
Z przyczyn wyłuszczonych powyżej, szczególnie interesowało mnie nowe odczytanie Bąkowskiego. Istnieje ustalona sieć skojarzeń i odniesień, która oplata odbiór twórczości artysty; patrzy się na niego przez Mirona Białoszewskiego, przez Leszka Knaflewskiego, kiedyś również przez Antonisza; coś interesującego można zobaczyć nawet przez pryzmat Mirosława Bałki. Do tego analogowe wideo z lat 80., antyczne gry komputerowe, rzeczywistość wirtualna niskiej rozdzielczości, poznańska szkoła instalacji, Penerstwo... Oto niektóre elementy sieci solidnej i sensownie utkanej; ale wiele nowego złapać się w nią da. Umieszczenie Bąkowskiego w tradycji awangardowej (i to tej ucieleśnianej przez Stażewskiego), i neoawangardowej (reprezentowanej przez Sosnowskiego), oznaczało przeniesienie go do nowej konstelacji punktów odniesienia, w inny system współrzędnych; to pachniało interpretacyjną rewolucją.
Niczym groupie, udałem się zatem do Poznania obejrzeć jednego z moich ulubionych artystów w nowym świetle, ciekaw jednocześnie, jak też wyglądać mogą Stażewski i Sosnowski, kiedy popatrzeć na nich przez pryzmat sztuki autora „Robienia nowych światów zamiast dać spokój”. „Twarda Awangarda” dobrze się zapowiadała. Zresztą dobrze to mało powiedziane: zapowiadała się jak najlepiej. I skończyła się jak najgorzej.
„Twarda Awangarda”, fot. Irek Popek, dzięki uprzejmości Galerii Miejskiej Arsenał.
*
– Okej, wystawy sztuk wizualnych nie są po to, żeby dobrze wyglądały – pomyślałem bez przekonania, wkraczając w świat „Twardej Awangardy”, surowy i pustawy. Zrazu można pomyśleć, że protagonistą tej wystawy jest główna sala ekspozycyjna galerii Arsenał, swoja drogą ładna, otwarta przestrzeń, dziedzictwo socmoderny. Dziesiątki metrów kwadratowych parkietu mocno rzucały się w oczy. A prace? Kurator Włodzimierz Nowaczyk „rozsmarował” je po prostu na ścianach dokoła, równiutko niczym masło na kanapce, od najstarszego artysty zaczynając, na najmłodszym kończąc.
Jeszcze na progu wystawy odsłania się pierwszy (i jak się poźniej okaże w zasadzie ostatni) wspólny mianownik tercetu Stażewski – Sosonowski – Bąkowski. „Twarda Awangarda” robi prace w formacie prostokąta (najczęściej zorientowanego horyzontalnie), przeznaczone do wieszania na ścianie. Abstrakcyjne kompozycje Stażewskiego. Zdjęcia dokumentujące performansy i działania Sosnowskiego – oprawione w ramki. Rysunki Bąkowskiego – także w ramkach. Do tego prace wideo i filmowe zapisy akcji Sosnowskiego; wyświetlone na płaskich telewizorach, które należy dodać do liczby prostokątów obciążających ściany Arsenału. Wreszcie film Wojciecha Bąkowskiego – kolejny telewizor, jeszcze jeden prostokąt na ścianie.
Wszystkie razem, pokazywane na „Twardej Awangardzie” filmy trwają solidne kilkadziesiąt minut. Sala, w której dochodzi do spotkania trzech uczestników transpokoleniowej awangardowej sztafety, jest duża, a jednak zabrakło w niej miejsca, żeby przed telewizorami ustawić choćby po zydelku. Kto ciekawy, musi oglądać na stojaka. „Twarda Awangarda” nie jest dla mięczaków, chciałoby się powiedzieć, ale to słaby żart, a emanująca z wystawy ekspozycyjna abnegacja nie jest zabawna. Na trzech artystów jest całe piętro instytucji, i tylko dwóch pokazuje prace z dźwiękiem – a jednak udało się urządzić wystawę tak, żeby filmy Sosnowskiego i Bąkowskiego wzajemnie się zagłuszały. Jeżeli chodzi o wynik tego dźwiękowo-pokoleniowego pojedynku, to mam dwie wiadomości, dobrą i zła. Dobra jest taka, że Sosnowski wygrywa. Zła jest taka, że Bąkowski ponosi porażkę; ścieżki dźwiękowej z jego filmu w ogóle nie słychać. Mówi się trudno, nie można mieć wszystkiego; dobrze, że przynajmniej nic nie zasłania i można sobie popatrzeć. Wprawdzie Bąkowski znany jest z tego, że traktuje i modeluje materię dźwięku z ogromną pieczołowitością, ale w twardym świecie „Twardej Awangardy” na takie akustyczne nadwrażliwości nie ma najwyraźniej miejsca.
Widok wystawy „Twarda Awangarda”, fot. Irek Popek, dzięki uprzejmości Galerii Miejskiej Arsenał.
*
Nie tylko twarda, ale również pozbawiona wdzięku jest ta arsenałowa awangarda, protagonistka o powierzchowności prostokątnej, mechanicznie porozwieszanej w za dużej dla siebie sali, pustawej a jednocześnie hałaśliwej. Uboga ciałem, może jest za to bogata duchem, animowana błyskotliwą myślą? – próbowałem się łudzić. Złudzenia rozwiały się jednak właściwie na samym początku, w obliczu otwierających wystawę dwóch obrazów Henryka Stażewskiego. Jeden pochodzi z 1949, drugi 1950. Te geometryczne abstrakcje dostarczą przyjemności koneserom rozwiązań kompozycyjnych oraz subtelnych kolorystycznych sytuacji. Na wielkiej pustej ścianie Arsenału wyglądają raczej smętnie niż awangardowo. Dlaczego akurat te dwie prace, wybrane z blisko siedemdziesięciu lat (!) aktywności Stażewskiego, mają reprezentować ducha „twardej awangardy”, który podobno powraca cyklicznie, by manifestować się w postawach Sosnowskiego i Bąkowskiego? Czy z obecnością tych właśnie obrazów coś wspólnego ma fakt, że oba pochodzą z kolekcji Muzeum Narodowego w Poznaniu, które znajduje się w pieszej odległości od Arsenału? Zresztą mniejsza o to, bo sztuka Stażewskiego zdaje się kuratora wystawy w gruncie rzeczy niezbyt interesować. W podejrzeniu tym utwierdza tekst kuratorski, którego część poświęcona Stażewskiemu utrzymana jest w poetyce Wikipedii. Dowiadujemy się zatem, że Stażewski był „wytrwałym kontynuatorem zdobyczy”, „nestorem” , „współzałożycielem”, „klasykiem nowoczesności”, a nawet „świadkiem wieku”, a także „żywym ucieleśnieniem figury mistrza polskiego modernizmu”. Sens tych komunałów sprowadza się do przypomnienia, że Stażewski wielkim artystą był. Czy ktoś nie wspominał tu o „podważaniu progresywnej narracji historii sztuki”?
Nowaczyk przywołuje zatem Stażewskiego tylko po to, żeby obsadzić go w starej roli, „ucieleśnienia figury mistrza polskiego modernizmu”? Ktoś powie: taki już los klasyków; kogo oni tak naprawdę podniecają? Mało kogo; wyjątkiem bywają kuratorzy, którzy wyciągają prace klasyków z magazynów, ale, jak się okazuje, i to nie zawsze. Zaskakujące jednak jest to, że niemal równie mało co klasykiem, kurator zajęty jest Bąkowskim – a już szczególnie nie zdradza oznak zainteresowania poszukiwaniem w jego twórczości momentów rezonansu z poetykami, wizualnością czy postawami Stażewskiego i/lub Sosnowskiego. W toku zapoznawania się z wystawą, traciłem wiarę, że wpisywanie Bąkowskiego w dyskurs „Twardej Awangardy” ma sens. Gdyby się jednak uprzeć, takie momenty dałoby się znaleźć. Tymczasem praktykę bohatera „Serca miłości” reprezentuje siedem narracyjnych rysunków kredką, swego rodzaju ilustracji do poetyckich sprawozdań artysty z życia wewnętrznego. Niektóre z tych prac można było oglądać na ostatnim Warsaw Gallery Weekend. Są ciekawe, przy okazji mają jednak to do siebie, że w żaden sposób nie da się ich wcisnąć w paradygmat awangardowy. Jak na ironię Bąkowski wraca w nich do najbardziej klasycznych, tradycyjnych jakości, do poetyki rysunkowego studium przedmiotu. Z całej twórczości artysty właśnie te prace od paradygmatu awangardowego znajdują się najdalej.
Widok wystawy „Twarda Awangarda” , fot. Irek Popek, dzięki uprzejmości Galerii Miejskiej Arsenał.
Jest jeszcze film „Yeti” – antologia dokamerowych mikroperformansów; Bąkowski wykonuje je głównie na klatce schodowej kamienicy, w której mieszka z Zuzanną Bartoszek. Artysta tworzy w tej realizacji dystans, z którego przygląda się własnemu ciału w scenografiach codzienności; to zaś jawi się nie tyle jako nośnik świadomości, ile dysfunkcyjny robot, który „zawiesza się” i zahacza o detale architektoniczne; działanie tej ludzkiej maszyny dodatkowo organizują/zakłócają rozmaite elektroniczne urządzenia: komórka, czujniki ruchu, kamery monitoringu. Bąkowski zostawia w tej pracy wiele tropów; idąc jednym z nich, dotarlibyśmy w okolice sztuki Bruce'a Naumana, inny doprowadziłby nas w pobliże Akademii Ruchu; tylko w stronę Sosnowskiego, a już tym bardziej Stażewskiego, nie prowadzi stąd żadna ścieżka.
*
Na „Twardej Awangardzie” najlepiej wychodzi Zdzisław Sosnowski. Stażewskiego i Bąkowskiego kurator nie tyle wystawia, ile odhacza na wystawowej liści obecności. Sosnowski dostaje tymczasem małą retrospektywę; oglądamy (niemal) wszystkie dzieła artysty z lat 70. W następnej dekadzie Sosnowski wyemigrował do Francji; z biegiem czasu zaczął popadać w zapomnienie. Wyłonił się z niego dopiero w XXI wieku, na fali badań i zainteresowania całym ruchem neoawangardowym epoki gierkowskiej. Swoją drogą, w przywracaniu współczesnej świadomości dorobku neoawangardy, włącznie z Sosnowskim, trudną do przeceniania rolę odegrały prace naukowe, teksty i wystawy Łukasza Rondudy, późniejszego reżysera „Serca miłości”.
Widok wystawy „Twarda Awangarda”, fot. Irek Popek, dzięki uprzejmości Galerii Miejskiej Arsenał.
W odróżnieniu od Bąkowskiego, Sosnowski to artysta rzeczywiście naznaczony awangardowym ukąszeniem. Zwłaszcza w pierwszej połowie lat 70. pracował intensywnie nad dekonstrukcją i rekonstrukcją języka sztuki. Na „Twardej Awangardzie” oglądamy filmy i fotograficzne rejestracje aranżowanych przez Sosnowskiego sytuacji; najczęściej najprostszych gestów (takich jak jedzenie, patroszenie ryby, zdejmowanie czapki, zakładanie okularów), swoistych case studies w analityczno-konceptualnych eksperymentach. W strukturalistyczno-semiotycznych zainteresowaniach Sosnowski był nieodrodnym dzieckiem swojego czasu, podobnie jak w zajmujących jego pokolenie badaniach nad gramatyką i składnią mediów wizualnych. W połowie lat 70. artysta z analityka zmienia się w manipulatora. Kreuje postać Goalkeepera, samozwańczej gwiazdy futbolu, bramkarza grającego na przedpolu z cygarem w zębach i w efektownym garniturze, którego nie powstydziliby się bohaterowie współczesnych działaniom artysty, nowojorskich filmów z nurtu blaxploitation. Stylówki dopełnia szpanerski kapelusz. Jako piłkarz dandys, istny Grzegorz Krychowiak neoawangardy lat 70., Sosnowski proroczo antycypował figury współczesnych sportowców celebrytów łączących godność władców muraw z obowiązkami dyktatorów mody męskiej oraz trendsetterów w dziedzinie fryzur, tatuażu i kolekcjonerskiej motoryzacji. Goalkeeper rozrósł się w długodystansowy projekt budowany z serii fotografii, filmów i dokamerowych performansów, w których artysta z powodzeniem wykorzystywał umiejętności z czasów, kiedy trenerzy futbolu młodzieżowego widzieli w nim dobrze zapowiadającego się bramkarza. Cale przedsięwzięcie złożyło się w jedną z najciekawszych rozgrywek, jakie neoawangarda podjęła z popkulturą oraz mechanizmami konstruowania medialnego wizerunku. I to właśnie Goalkeeperowi Nowaczyk poświęca najwięcej uwagi i miejsca. Właściwie cała wystawa, nie wyłączając innych, skądinąd licznie przywołanych realizacji samego Sosnowskiego, robi wrażenie ramy do pokazania tego projektu.
*
„Wystawa stawia pytania o to, czy po obchodzonym w ubiegłym roku stuleciu awangardy postawa z nią utożsamiana posiada jeszcze rewitalizującą dla sztuki moc przyciągania, czy budowany mozolnie wizerunek artysty, gwiazdy i samotnika jest nadal atrakcyjny?” – zastanawia się Włodzimierz Nowaczyk. Pozostawiam go z tymi pytaniami. W świecie „Twardej Awangardy” wywodzący się z tradycji konstruktywistycznej formalistyczny, uparcie abstrakcyjny i nieprzejednanie antynarracyjny duch plastyki Stażewskiego wstępuje – za pośrednictwem Goalkeepera – w literacki podmiot liryczny sztuki Bąkowskego. Po zderzeniu się z takim dyskursem, naprawdę nie wiem, czy mozolnie budowane wizerunki są atrakcyjne, ani co ma piernik do wiatraka. Zastanawiam się natomiast nad czym innym: czego symptomem jest taka wystawa jak „Twarda Awangarda”? Polski świat instytucjonalny okrzepł, żeby nie powiedzieć skostniał; jego wytwory coraz częściej przypominają standardowe produkty kulturalne. Można się po tych propozycjach spodziewać wszystkiego, z wyjątkiem niespodzianki; łatwiej trafić dziś na wystawę nudną niż złą. Na tym tle „Twarda Awangarda” jednak się wyróżnia – i to nie dlatego, że o poważnych artystach mówi się tu niepoważne rzeczy. Chodzi raczej o to, że na wystawie rzeczywiście straszy pewien duch, ale nie awangardy. To raczej irracjonalne widmo faktów alternatywnych i teorii spiskowych. Jeżeli tezy „Twardej Awangardy” da się w ogóle wyjaśnić, to właśnie na gruncie tych ostatnich. Czyż fundamentem teorii spiskowych nie jest wiązanie ze sobą w poznawczy supeł osób i zdarzeń, których w rzeczywistości nic łączy?
Widok wystawy „Twarda Awangarda”, fot. Irek Popek, dzięki uprzejmości Galerii Miejskiej Arsenał.
Jak pamiętamy z wywodu Nowaczyka, „Twarda Awangarda” miała być właściwie ariergardą. Straże tylne mają zaś to do siebie, że często przepoczwarzają się w bandy maruderów. Sądząc po wystawie w Arsenale, Rok Awangardy był rokiem straconym. Na tyłach obchodów, jak to w obszarze, na którym grasują bandy zdemoralizowanych maruderów, pojęcie awangardy traci jakiekolwiek znaczenie, staje się pustym słowem, którym można określić cokolwiek: rysunki Bąkowskego czy dwa pierwsze z brzegu obrazy Stażewskiego z przełomu lat 40. i 50. Nowoczesność, której szlaki przecierała awangarda, nie zapuściły w Polsce głębokich korzeni. Rozumienie roli awangardy w polskiej kulturze też w związku z tym jest płytkie. W instytucjach sztuki wydawało się stosunkowo najgłębsze, ale, jak widać, wystarczy chwila by z awangardy przejść do ariergardy; taki mamy Zeitgeist...
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).