Kryzys? Jaki kryzys?! – pyta Lars Willumeit, kurator krakowskiego Miesiąca Fotografii. To trochę jak ze strażakiem-piromanem; festiwal fotografii ogłasza kryzys fotografii, by za chwilę go zażegnać i to w ciągu jednego miesiąca. Co za ulga; wszystko jest w porządku. Przynajmniej z fotografią, bo co do reszty... ale to już zupełnie inna historia.
We wprowadzeniu do swojego kuratorskiego konceptu, Willumeit zwraca uwagę na zagęszczanie sieci kryzysów, w którą zaplątana jest współczesna świadomość, zwłaszcza europejska. Mamy kryzys migracyjny, poważny kryzys klimatyczny, kryzys w Grecji i kryzys strefy euro, kryzys państwa opiekuńczego, kryzys liberalnej demokracji (o nie! tylko nie to!), kryzys na rynku pracy i zabezpieczeń socjalnych, kryzys systemu bankowego, kryzys mediów papierowych, kryzys zaufania. Jest kryzys wszystkiego. Tak to pewnie bywa, kiedy kończy się świat, jaki znamy.
A kryzys fotografii? Cóż, z fotografią jest jak z kapitalizmem; zresztą dzieje rozwoju obydwu w epoce nowoczesnej są przecież ściśle ze sobą związane. „Kapitalizm jest zawsze w kryzysie – powiada Fredric Jameson – który rozwiązuje poprzez ekspansję”. Podobnie rzecz ma się z fotografią.
Wysyp festiwali jako form organizacji życia artystycznego to manifestacja ducha czasu – instytucjonalny odpowiednik rozwoju prekariatu na rynku pracy. Miesiąc Fotografii wpisuje się w ogólną festiwalozę, ale bardzo stara się w eventowej gorączce nie stracić głowy, pozostać eventem mądrym i samoświadomym. Na tej imprezie festiwalowy format zawsze był solidnie przepleciony refleksją teoretyczną. Nie inaczej jest w tym roku; wystawie towarzyszy ciekawa publikacja, pełna erudycyjnych esejów tekstowych i esejów fotograficznych. Już sam tytuł, ujęty w długą frazę o cudowanie ponowoczesnym brzemieniu, zapowiada niezłe intelektualno-fotograficzne łaskotki: „(Od)stawanie się fotografii – o rekonfiguracji i nowym porządku tego, co fotograficzne i jego instytucji”.
Miesiąc Fotografii 2016
„Kryzys! Jaki kryzys?!”, kurator: Lars Willumeit, Fundacja Sztuk Wizualnych (różne lokalizacje), Kraków, do 12 czerwca 2016
O kondycji fotografii warto rozmawiać; jest o czym. Cyfrowa rewolucja gwałtownie zdezaktualizowała dużą część wypracowanej w XX wieku teorii tej dyscypliny. Nie wszystko, co dzieje się w obszarach Snapchatu czy Instagrama, da się łatwo wyjaśnić za pomocą Susan Sontag. Instytucje sztuki starające się nadążać za współczesnością, ale wciąż obciążone genetycznym dziedzictwem XIX-wiecznego muzeum, nie widzą, co z tym strumieniem danych, jego niematerialnością, edytowalnością i wszechobecnością zrobić. Podobnie przywiązani do konceptu unikatowego artefaktu kolekcjonerzy. Teoretycy fotografii mają więc masę pracy. Jest trochę syzyfowa, bo zanim zdążą zredagować kolejny tekst, galopujące przemiany kultury wizualnej przenoszą medium tego-co-fotograficzne jeszcze dalej, znów poza świeżo poszerzony teoretyczny horyzont. Ile jednak przy tym ekscytującej intelektualnej zabawy!
Nie brakuje w tej zabawie akcentów nekrofilicznych. Kiedyś lubowano się w ogłaszaniu śmierci malarstwa, nad jego zwłokami krytycy pastwili się całe dekady. Echa elegii słuchać do dziś. Na świeżo otwartym Biennale w Berlinie kuratorzy z kolektywu DIS świętują triumf sztuki postinternetowej. Jest co świętować, bo wydaje się, że artyści z opóźnieniem, ale jednak zdołali wypracować język formalny, który z grubsza przylega do zsieciowanej, płynnej rzeczywistości – przylega w każdym razie lepiej niż tradycyjne sposoby opowiadania i przedstawienia w sztuce. W Kunst-Werke wisi wprawdzie olej na płótnie, ale w komentarzu kuratorskim do pracy nie zapomniano dobitnie podkreślić, że jest to JEDYNA praca malarska na całym Biennale.
A teraz, po śmiertelnych drgawkach malarstwa, kolej na agonię fotografii? W opublikowanym w katalogu Miesiąca Fotografii eseju Adam Mazur nazywa tę dyscyplinę zombie. Żywy trup jest martwy, ale wciąż się rusza animowany elektrowstrząsami aplikowanymi z akumulatorów instytucjonalnych zasobów i konserwatywnych postaw; swoje robi też siła bezwładności. Mazur przywołuje Daniela Rubinsteina, który porównuje oglądanie wystaw fotografii z wizytą na cmentarzu: „każdy z obrazów, niczym w trumnie, spoczywa w ramach ze szlachetnego drewna i pod muzealną szybą”.
Zombie-fotografia? Cmentarz? Trumny? Takie figury zapowiadają niezły horror.
W praktyce nie jest tak strasznie. Postfotografia czy też to-co-fotograficzne wygląda całkiem żwawo, a i sama fotografia, nawet jeżeli jest żywym trupem, to nie zdradza rzucających się w oczy symptomów rozkładu, nie pachnie źle. I wszystko to udaje się zmieścić w formacie wystaw, który choć niby jest anachroniczny, to w Krakowie działa, i to nawet skutecznie. Nawiasem mówiąc, to samo można powiedzieć o Biennale w Berlinie; jeden z wymiarów sukcesów tej imprezy polega na pogodzeniu postintertnetowej (nie)rzeczywistości z medium wystawy, artefaktu, site-specific.
Miesiąc Fotografii nabity jest na oś myśli przewodniej, ale to szaszłyk skomponowany z kąsków o różnym poziomie soczystości. Jedne kąski są pyszne, inne można by sobie darować. Na przykład ulokowana w MOCAK-u i wykuratorowana przez Wojciecha Nowickiego wystawa Anety Grzeszykowskiej wydała się mi zbędnym streszczeniem ciekawej, ale znanej historii. Projekt – zmieszczony w dwóch małych salkach – polegał na zmiksowaniu wyimków z ostatnich rozbudowanych cykli fotograficznych artystki, od „Negative Book”, przez „Love Book”, po „Acrobat Book” i „Selfie”. Każdy z tych projektów jest znakomity, ale w fragmentach żaden z nich porządnie nie wybrzmiał, a o praktyce Grzeszykowskiej też nie udało się z tego montażu dowiedzieć niczego, czego wcześniej nie byłoby wiadomo.
Niewiele więcej wynikło ze „Straconych terytoriów. Stanu zero” – wzniesionej na dziedzińcu Cricoteki fotograficzno-architektonicznej instalacji kolektywu Sputnik. Kryzysowa wizja obszaru fotografii jako pejzażu postapokaliptycznego wypełnionego ruinami obrazu na chwilę się tu nawet spełniła, ale to nie ona nadawała ton projektom festiwalu, który zdominowały (udane) wysiłki konstruowania fotograficznych narracji, a nie kontemplacja zniszczeń spowodowanych przez powódź płynnej nowoczesności.
Najtrudniejsze zadanie wziął na barki kurator główny festiwalu, Lars Willumeit na pokazywanej w Bunkrze Sztuki wystawie „Inżynieria obrazu. (Re)aktywacja fotografii”. Zaprosił do projektu trzy kolektywy twórcze (Werker Magazine, Klarę Källström i Thobiasa Fälldta oraz Discipulę) i wraz nimi zajął się praktykami najbliższymi snutym na zapleczu Miesiąca Fotografii rozważaniom teoretycznym. W Bunkrze tematy przedstawionych esejów wizualnych zostały zepchnięte na drugi plan przez demonstrację samych strategii reprezentacji i narracji. Od „co” ważniejsze tu wydawało się „jak”. Żywioł postfotograficzny – definiowany przez praktyki przechwytywania, reedycji, postprodukcji i manipulacji tym-co-fotograficzne, oraz relacja tego-co-fotograficzne do tekstu i dyskursu – doszedł na tej wystawie do głosu najdobitniej. Ów głos przypominał ton akademickiego wykładowcy. Myślę, że niejeden widz cieszył się, że nie musi z tej wystawy pisać kolokwium.
Wystawa w Bunkrze pokazywała, że nawet jeżeli fotograficzna reprezentacja i zaangażowany dokument jest w jakiegoś rodzaju ontologicznym kryzysie, to postfotografia czuje się w tych warunkach świetnie – jak gracz giełdowy, który potrafi grać na spadki, a sytuacja kryzysowa poszerza tylko jego możliwości.
Tymczasem w obliczu najciekawszego projektu Miesiąca Fotografii, wykuratorowanej przez Iris Sikking wystawy „Świeże spojrzenia. Nowe formy narracji wizualnej” o domniemanym kryzysie fotografii i jej zombifikacji można było w ogóle zapomnieć.
Jedną z najbardziej bolesnych ofiar, którą przyszło nam złożyć na cyfrowym ołtarzu współczesności, jest podobno krytyczny reportaż fotograficzny. Iris Sikking pokazała na swojej wystawie, co możemy mieć w zamian. „Świeże spojrzenia” wypełniło sześć projektów dokumentalnych. To zarazem sześć historii, sześć narracji, których tematy są szeroko rozstrzelone w czasie i przestrzeni. Jest w tym zbiorze opowieść o odnalezionym po latach prywatnym albumie fotograficznym jednego z funkcjonariuszy z Auschwitz – kolekcja zdjęć, na których zapisano życie oprawców „po godzinach”. Jest rzecz o obławie na sprawców ataku terrorystycznego na maraton w Bostonie – obławy, podczas której amerykańska suburbia zmieniła się w tymczasową strefę wojny i militarystycznej paranoi. Jest niezwykle wnikliwy dokument o przepracowywaniu traumy ludobójstwa w Rwandzie poprzez fikcję i inscenizację. Tematem innego dokumentu jest zalewająca świat fala uchodźców jako współczesny aktor pierwszoplanowy, zbiorowy protagonista. Jeszcze inna opowieść jest o widmach upadłych wież WTC.
Wszystkie te narracje łączy pewien model scenariusza, choć za każdym razem inaczej inscenizowany. Punktem wyjścia jest fotografia – coś, co kiedyś mogłoby spełnić się jako reportaż. Punktem dojścia okazują się jednak złożone, hybrydalne formy. Autorzy projektów czerpią pełnymi garściami z jednej strony z zasobów form sztuki współczesnej, wystawy, instalacji, environmentu, a z drugiej z kina, filmu dokumentalnego, gier komputerowych czy interaktywnych archiwów online. Fotograf nie jest tu już samotnym „człowiekiem z kamerą”. Wszystkie te projekty to efekt kolaboracji z twórcami różnych dziedzin; z architektami, dizajnerami, muzykami, programistami stron www. Wespół zespół, te kreatywne koalicje przekraczają tradycyjne medium fotografii, ale również postfotograficzną melancholię i niemoc, wynikającą z podejrzenia, że obrazy fotograficzne same stając się rzeczywistością, utraciły moc jej dotykania i nazywania.
Emblematyczną realizacją dla „Świeżych spojrzeń” jest „Mak. Śladami afgańskiej heroiny” Roberta Knotha i Antoinette de Jong. W kwietniu ten projekt prezentowany był w Warszawie, w Domu Słowa Polskiego jako zwiastun Miesiąca Fotografii. Mowa tu o eseju wizualnym na monumentalną skalę. „Mak” jest rezultatem blisko dwudziestoletniej pracy pary dokumentalistów, którzy zaczęli w latach 90. od klasycznego reportażu na temat afgańskiej heroiny, by dotrzeć o wiele dalej. Narkotyk – jego produkcja, kanały przymusu, jego ekonomia i konsumpcja – staje się tu przewodnikiem po współczesnym świecie, nicią Ariadny łączącą neokolonialne wojny, obszary konfliktów, terroryzm, politykę mocarstw, fale migracji, afgańskie doliny, somalijskie wybrzeża, albańskie bazary i przedmieścia wielkich europejskich miast.
Zmontowany w multimedialną, wielokanałową projekcję, w której fotografia łączy się z tekstem i dźwiękiem, „Mak” pokazuje możliwości uruchamiane przez kryzys dawnych sposobów tworzenia i dystrybucji informacji. Media, w których nie ma już miejsca dla pogłębionych reportaży, stają się coraz bardziej powierzchowne. Tym głębszy więc staje się reportaż. Pogłębienie to rys wspólny dla projektów pokazanych w ramach „Świeżych spojrzeń”. Jeżeli chodzi o dynamikę tworzenia i przepływu informacji, to wszystkie są „powolne”, stoją za nimi całe lata researchu, dociekań, śledztw, cierpliwego tropienia obiektu fotograficznej reprezentacji. To antyteza „newsów”, a bazą organizacyjną tego rodzaju przedsięwzięć nie są już media, lecz raczej instytucje sztuki, ośrodki badawcze, uczelnie i organizacje pozarządowe.
Weronika Gęsicka, Bez tytułu 3, z cyklu Ślady, 2016.
Puentą rozwijanego w cieniu pytania o kryzys dyskursu Miesiąca Fotografii jest sekcja Show-off – wystawa twórców, którzy znaleźli się na festiwalu na prawach otwartego naboru. Czwórka kuratorów-selekcjonerów (Kuba Bąkowski, Simon Karlstetter, Agnieszka Rayss i Lidia Popiel) wybrała spośród zgłoszeń ośmioro uczestników. Może kryzys jest faktem, ale ta ósemka nie wydaje się nim dotknięta – i to pomimo tego, że niektórzy z uczestników Show-Offu posługują się bardzo tradycyjnymi formułami, podejrzewanymi o to, że dawno się zdezaktualizowały. Weronika Gęsicka w psychodelicznym, podniecającym wyobraźnię projekcie „Ślady” pracuje w bardzo współczesnym idiomie, zajmując się fotografią stockową i jej cyfrową manipulacją. Katarzyna Hoffmann w ogóle nie pokazuje nieruchomych zdjęć, przenosząc postfotograficzny obraz z obszar multimedialnych projekcji. Ale już Michał Siarek w fascynującym projekcie o kuriozalnych przedsięwzięciach architektoniczno-symbolicznych w publicznej przestrzeni Republiki Macedonii zawierza tradycyjnej fotografii dokumentalnej. Dobra zmiana koniecznie powinna zobaczyć ten dokument, zanim postawi w Warszawie łuk triumfalny. Podobnie czyni Krzysztof Racoń w „Znikających jeziorach”, historii o dwóch sztucznych zbiornikach wodnych w Polsce, które kiedyś stworzone przez człowieka, teraz nieuchronnie wysychają. Siarek i Racoń wierzą w moc produkcji wiedzy za pomocą fotografii. Nie wychodzą na tej wierze źle, ale my też na ich entuzjazmie korzystamy.
Kwintesencją tej odzyskanej (albo nigdy nie straconej) wiary w moc fotograficznego obrazu jest przypadek Kacpra Szaleckiego. Ledwie 20-letni autor rozpoczął swoją, jak to się ładnie mówi, przygodę z fotografią, raptem kilka miesięcy przed otwarciem festiwalu, kiedy – trochę przypadkiem – wpadł mu w ręcę analogowy apart. Szalecki zrobił tą kamerą niekownencjonalny, autotematyczny dokument, który zaskakująco dobrze broni się na tle Miesiąca Fotografii tak gęsto przecież zaludnionego przez autorów ciężkozbrojnych w samoświadomość, doświadczenie i teoretyczne zaplecze.
Takie fenomeny jak Szalecki, który aparat wziął do ręki przedwczoraj, dzieli oczywiście przepaść od propozycji formatu „Maku”, którego autorzy na zrobienie swojego projektu poświęcili dwie dekady życia, często je przy okazji ryzykowali i przemierzyli w pogoni za fotografiami pół świata. A jednak recepty na przezwyciężenie domniemanego kryzysu okazują się po obu stronach przepaści nie tak znów od siebie różne. Oto ludziom, którzy zajmują się tym-co-fotograficzne w postfotograficznej epoce zombifikacji fotografii w sukurs niespodziewanie przychodzi taka tradycyjna kategoria jak temat. Dotyczy to wielu projektów pokazanych na Miesiącu Fotografii; najlepsze z nich są naprawdę o czymś – i tym czymś nie jest (tylko) kondycja samego medium. Choć tegoroczny festiwal dostarcza i obfitego materiału, i narzędzi teoretycznych do krytycznej refleksji nad kondycją postfotografii, to energia, którą wprawia w ruch zombie pochodzi z zainteresowania światem, zaangażowania w jego sprawy i w ich przedstawianie. W każdym razie taka myśl naszła mnie na Miesiącu Fotografii. Oczywiście zaraz ją odrzuciłem. To nie może być takie proste. A może jednak może?