„To tylko wystawa” jest częścią Kyiv Biennale i odbywa się w Galerii Labirynt w Lublinie. Nie wiem, jak teraz wygląda ta wystawa, która jest tylko wystawą i którą tu opisuję. Pojechałem zobaczyć ją tuż przed świętami i choć projekt trwał już wówczas od paru tygodni, to sale ekspozycyjne wciąż były w znacznej mierze puste. Autorki i autorzy prac, które obejrzałem, a także tych, których nie obejrzałem – ukraińscy artyści i artystki – służą w wojsku i znajdują się na froncie wojny z Rosją.
Puste sale wystawowe mają swoje zalety, zostaje w nich wiele miejsca na pytania. Na przykład takie w adornowskim stylu: czy możliwa jest sztuka w obliczu wojny – i na jakich warunkach? Albo: czym jest dziś i czemu służy Kyiv Biennale? Albo jeszcze inne: jak pamiętać o froncie działań zbrojnych w Ukrainie, o tej linii, o której zaczynamy zapominać, choć ona przecież wcale się nie zaciera, przeciwnie, jest coraz wyraźniejsza, bo coraz bardziej nasiąka krwią. I jeszcze: gdzie znajdujemy się my, będąc w Lublinie, w ogóle w Polsce? Jesteśmy wciąż w euforii po wyborach, których nie wygrała populistyczna prawica? Czy raczej znajdujemy się w kleszczach wypieranego lęku przed wojną? Jak daleko toczy się ona od naszej świadomości, naszych domów, a także instytucji kultury?
*
Kultura zaangażowania
W ostatnich latach radykalnie zmienił się kontekst, w jakim funkcjonuje kultura. Kryzys klimatyczny, kolejne fale kryzysu ekonomicznego, pandemia, rozwój ruchów populistycznych, masowe migracje i kryzys uchodźczy, a wreszcie atak Rosji na Ukrainę – wszystko to sprawia, że twórczynie i twórcy kultury próbują zrozumieć na nowo swoje zadania. Zaangażowaną rolę wyznaczają także kulturze, sztuce i literaturze kolejne apele naukowczyń i aktywistów powtarzających: wiedza już tu jest, musimy ją tylko przekonująco opowiedzieć. W cyklu artykułów i podkastów chcemy skupić się na formach zaangażowania kultury w tych kontekstach. Autorki i autorzy będą zastanawiać się, czy postulat odkrywczości i innowacyjności, wpisany w definicje działań artystycznych, jest wciąż do utrzymania. Czy kultura, sztuka i literatura powinny zająć się skuteczną perswazją w imię wyraźnie formułowanych postulatów społecznych? Jak sprawić, by takie przesunięcie akcentów nie zredukowało roli sztuki do funkcji banalnego dydaktyzmu? I w jaki sposób sztuka, funkcjonująca w epoce masowych migracji, musi się zmienić, aby zrobić miejsce dla różnorodnej i wielojęzycznej przyszłości?
Lubelski Labirynt jest szczególnym miejscem na mapie polskiego świata sztuki, specjalnym przypadkiem instytucjonalnym. A może należałoby powiedzieć, że szczególnym przypadkiem jest sposób prowadzenia tego miejsca przez dyrektora Waldemara Tatarczuka? Zresztą i słowo „prowadzenie” nie do końca tu pasuje. Tatarczuk, który zanim został urzędnikiem sztuki, był artystą – i nigdy być nim nie przestał – raczej rolę dyrektora performuje. Jeżeli istnieje w Polsce instytucja, która jest nie tylko biurokracją, lecz również, a właściwie przede wszystkim metadziełem, manifestem, performansem, to jest nią Labirynt.
Labirynt zradykalizował się w czasie „dobrej zmiany”. Już na samym jej początku, w 2016 roku, kiedy w świecie artystycznym poza Ministerstwem Kultury niewiele jeszcze zostało „przejęte”, Tatarczuk zwołał do Lublina kongres liberalnych środowisk twórczych. Zapraszał, by pod hasłem „DE-MO-KRA-CJA” radzić, jak w polu sztuki dać odpór reakcjonistyczno-autorytarnym zapędom władzy. Z całej Polski zjechało mnóstwo osób, jeszcze więcej padło słów, ale za wiele nie uradzono. „Na władzę nie poradzę” – taka była z grubsza konkluzja kongresu; jego uczestnicy rozjechali się do swoich instytucji i pracowni prowadzić business as usual – dopóki się da. Tatarczuk został w Lublinie, wyciągając inne wnioski. Obrał kurs kolizyjny z dyskursem „dobrej zmiany”.
Przykład? 13 czerwca 2020 roku podczas wiecu wyborczego trwającej wówczas kampanii prezydenckiej Andrzej Duda rzuca swój słynny bon mot na temat społeczności LGBT. „Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie. A to jest po prostu ideologia” – woła głowa państwa do publiczności zgromadzonej w Brzegu na Opolszczyźnie.
Zaledwie 11 dni później w Labiryncie otwiera się projekt pod tytułem „Jesteśmy ludźmi”. To, jak czytamy w opisie, „interwencyjna wystawa zbiorowa powstała w reakcji na homofobiczne ataki Prezydenta Andrzeja Dudy na osoby LGBT+. Wystawa ma na celu pokazanie, że środowisko artystyczne nie jest obojętne na homofobię oraz wszelkie przejawy dyskryminacji. Żeby mnożyć zło, wystarczy go nie widzieć”. Przedsięwzięcie ma formułę pospolitego ruszenia; bierze w nim udział dobrze ponad setka osób artystycznych, które odpowiadają na wezwanie dyrektora Labiryntu o pilne zabranie głosu, zajęcie stanowiska.
Rok 2020 Tatarczuk kończy projektem „Nigdy nie będziesz szła sama”, który jest reakcją na manifestacje Strajku Kobiet przetaczające się przez Polskę tamtej jesieni. To nie tyle wystawa w ścisłym sensie, ile archiwum protestów, magazyn transparentów, przestrzeń szybkich postartystycznych interwencji – demonstracja w formie ekspozycji.
Żadnego z tych przedsięwzięć nie było oczywiście w planach instytucji. Rodziły się na gorąco pod wpływem potrzeby chwili. Tatarczuk gotów jest błyskawicznie zmienić program galerii, by zareagować – podążyć za moralnym impulsem, stawić opór, zaprotestować, wykonać gest solidarności.
Taka postawa miała swoją cenę. Lubelscy radni PiS wzięli szefa Labiryntu na celownik, lokalna TVP robiła o nim paskudne programy, kreowano go na czarnego czy raczej tęczowego „luda”, deprawatora młodzieży i dzieciojada (bo wspierał prawa reprodukcyjne kobiet). Ministerstwo Kultury usiłowało zablokować przedłużenie mu kontraktu w Labiryncie; Tatarczuk półtora roku przepracował pod politycznym ostrzałem, niepewny swojej przyszłości w galerii, musiał przejść także przez dwa konkursy, z których pierwszy przegrał, mimo że był jedynym kandydatem, który stanął przed zdominowaną przez przedstawicieli „dobrej zmiany” komisją. Ostatecznie, dzięki wsparciu władz miasta, wyszedł z tych przygód obronną ręką i nie tylko powrócił po ośmiu miesiącach do instytucji, lecz również doczekał końca rządów prawicy.
A więc mamy happy end. A co będzie dalej? Czy z wyniku wyborów 15 października narodzi się jakiś nowy porządek, uwzględniający lekcje, które odebraliśmy przez ostatnie osiem lat? Czy raczej po upadku konserwatywnej (kontr)rewolucji nastąpi restauracja (liberalnego) ancien régime’u?
Nawet jeżeli zrealizuje się ten drugi scenariusz, w wypadku Labiryntu nie należy się spodziewać powrotu do business as usual. Tatarczuk nie tylko stanął w wyrazistej opozycji do „dobrej zmiany”, ale przez ostatnie lata zdystansował się również od głównego nurtu krajowego artworldu – mimo że z tym ostatnim łączyła go antypisowska emocja. „Dobra zmiana” zdołała „przejąć” wiele instytucji, ale przecież nie od razu i nie wszystkie. Zaś narzucenie swojej narracji w sztuce PiS-owi nie udało się w ogóle. Powiedzieć, że narodowo-katolicka wizja kultury okazała się nieprzekonująca dla znaczących artystek i artystów, to powiedzieć o wiele za mało; polityka kulturalna „dobrej zmiany” była tak beznadziejna, iż nawet oportuniści dostrzegali, że w sztuce z tą władzą na dłuższą metę można więcej stracić niż zyskać. Do artystycznej dyspozycji władzy pozostali zatem właściwie tylko fanatycy i frustraci. Tymczasem główny nurt musiał się wprawdzie obywać bez centralnych, narodowych salonów, takich jak Zachęta czy CSW Zamek Ujazdowski, a także bez ministerialnych dotacji, które władza rozdawała „swoim”, ale i tak płynął dalej, omijając przejęte placówki.
Wspólny wróg, podobne poglądy w wielu sprawach politycznych, a także wyrazy szacunku środowiska dla Tatarczuka za jego postawę nie oznaczały jednak, że dyrektor Labiryntu i główny nurt sztuki współczesnej w Polsce dzielą tę samą wizję sztuki. Po prostu Tatarczuk już od jakiegoś czasu nie gra w tę samą grę co artworld. Gra świata sztuki jest w gruncie rzeczy dość tradycyjna. Ów konserwatyzm nie dotyczy kwestii światopoglądowych, bo w tym wymiarze główny nurt ma nastawienie postępowe. Celebrowany w jego ramach model życia i ekonomii artystycznej oparty jest jednak na fundamentach takich tradycyjnych pojęć jak kult dzieła, mocna pozycja osoby autorskiej czy format klasycznej wystawy, zwłaszcza solowej. Ten tradycjonalizm odbija się nawet w wyborze artystycznych środków wyrazu: lata „dobrej zmiany” to w głównym nurcie okres triumfu malarstwa sztalugowego; w Polsce znaczna część obecnych gwiazd sztuki, zwłaszcza młodych, specjalizuje się w tworzeniu olejów na płótnie.
Labirynt moda na malarstwo omija. Nie znaczy to, że w galerii nie pokazuje się obrazów. Chodzi raczej o przesunięcie punktu ciężkości z kultu dzieła i artysty jako marki na działania kolektywne, procesy, opowiadanie queerowych historii, tworzenie safe space’ów dla osób wykluczonych, organizowanie interwencyjnych pospolitych ruszeń. I trudno nie odnieść wrażenia, że w kierowanej przez Tatarczuka placówce sztuka jako nośnik wartości stricte artystycznych (a tym bardziej rynkowych) od dawna przestała zajmować miejsce centralne. Co zatem się w tym centrum znajduje? Kwestie równościowe i emancypacyjne oraz wolności i prawa, szczególnie te, których odmawia się wszelkiego rodzaju mniejszościom i grupom dyskryminowanym; sztuka w tym kontekście jest ciekawa jako polityka uprawiana innymi metodami, kreatywna, niekonwencjonalna forma społecznego zaangażowania. Labirynt to instytucja definicyjnie postartystyczna.
W poetykę galerii świetnie wprowadza trwająca tam obecnie wystawa „Czarodziejki z księżyca. Uratujemy świat – my młode i dziad”. Ściany i podłoga głównej hali wystawowej Labiryntu (który zajmuje poprzemysłowy obiekt na obrzeżach historycznych dzielnic Lublina) pokryte są gęsto graffiti, hasłami, plakatami, wlepkami, rysunkami. To spuścizna „Curortu Vieniava”, projektu-w-procesie, który trwał w instytucji od marca do końca zeszłego roku. W jego ramach odbywały się rezydencje artystyczne z otwartego naboru, imprezy, koncerty, działał również rodzaj hyde parku adresowanego do młodych ludzi. „Zachęcamy Was do dowolnej ekspresji – ogłaszała galeria – nie tylko malowaniem czy pisaniem po ścianach! Masz jakieś prace w domu? Przynieś je! Chcesz napisać manifest na kartonie i przybić do ściany? Zrób to! Masz ciekawe wideo do pokazania? Czekamy na to! Myślisz o performansie albo performatywnym czytaniu? Masz na to miejsce! Niech forma nie będzie ograniczeniem. Nie wymagamy artystycznego podejścia do tematu. Nie musisz być osobą artystyczną. Tutaj rządzi totalna wolność, a możliwość działania i środków jest dowolna. Masz ochotę popłynąć? To czas pokaże kierunek naszego ujścia. (…) Najważniejszy jest proces, nie końcowy produkt”.
Wszechobecne ślady tego procesu tworzą ramę dla „Czarodziejek…”, których koncept, jak czytamy w opisie kuratorskim Mateusza Wszelakiego, narodził się przy winie podczas dyskusji o ratowaniu świata. Formalnie rzecz biorąc, jest to wystawa zbiorowa, ale wygląda raczej jak jedna wielka, kolektywnie zbudowana instalacja. Składają się na nią ekspresyjne rzeźby z recyklingowanych materiałów, cyfrowe filmy, patchworkowe sztandary, figury z papier mâché, a nawet jeden protest song. Niektóre uczestniczki, jak Barbara Gryka czy Przemysław Piniak, są postaciami rozpoznawalnymi w artworldzie. Ale już Kuba Niedźwiedź występujący na wystawie pod pseudonimem HERR WUNDER jest, formalnie rzecz biorąc, nieprofesjonalną i do tego bardzo młodą osobą twórczą – jedną z wielu, które wchodzą ostatnio do Labiryntu prosto z artystycznego offu.
Ścieżką dźwiękową wystawy są sety białoruskiego DJ-a Madmappera, politycznego uchodźcy, który był w zeszłym roku na rezydencji w Labiryncie. Całość ma w sobie neopunkową, queerową energię przywodzącą na myśl skłot, na którym dojrzewa idea jakiejś rewolucji, rejwu, manifestacji – a może wszystkiego naraz.
Topografia Labiryntu jest taka, że trzeba przejść przez „Czarodziejki z księżyca”, aby wkroczyć na „To tylko wystawę”. To przejście między dwoma różnymi światami. Fakt, że jeden od drugiego dzieli jedynie krok, jest znaczący.
*
Kiedy odwiedziłem Labirynt w połowie grudnia, w pierwszej chwili miałem wrażenie, że „To tylko wystawa” jest wystawą, której nie ma. W pogrążonej w głębokim półmroku przestrzeni majaczył, nomen omen, labirynt architektonicznych struktur i konstrukcji, przypominających pejzaż wyciemnionego miasta. Na ścianach wyświetlane były projekcje z obrazami pustego błękitnego nieba.
Ta scenografia – a może raczej instalacja – została stworzona przez Waldemara Tatarczuka, który użył do jej zbudowania fragmentów i pozostałości po aranżacjach wcześniejszych wystaw odbywających się w Labiryncie. A niebo z projekcji jest niebem nad Lublinem.
Błądzę po tym fantomie miasta i wreszcie natrafiam – jednak! - na prace. W jednym miejscu znajduję tajemniczą, medytacyjną instalację Yurko Vovkohona poświęconą zabitemu na froncie Yevhenovi Hulevychovi. W innym przejmujące czerwone obrazy Lesii Khomenko, które artystka namalowała na podstawie zdjęć Maxa Robotova; ten ostatni odpowiedzialny jest również za noise’ową ścieżkę dźwiękową, która towarzyszy prezentacji płócien. Jeszcze gdzie indziej na ścianę naklejony jest duży czarno-biały wydruk – zdjęcie Bohdana Bunchaka przedstawiające czterech młodych mężczyzn na tle pokrytej graffiti ściany w którymś z ukraińskich miast. Fotografia świetnie nadawałaby się na okładkę płyty zespołu rockowego. Z podpisu dowiadujemy się, że to przyjaciele artysty i że nazywają się Mathew Ruban, Luca Basov, Mark Chehodaiev, Ivan Skoryna. Mateusz, Łukasz, Marek i Jan; a więc to nie czterej rockmani lecz czterej ewangeliści? A może raczej czterej potencjalni poborowi do armii? Gdzie dziś są? Wyjechali z Ukrainy? Zostali w domu? A może walczą na froncie, tak jak autor zdjęcia?
Takie pytania się narzucają, skoro wystawa przedstawia prace (a także ich nie przedstawia) ukraińskich artystek i artystów, którzy są w wojsku, bronią swoich domów, biją się z putinowskimi agresorami. Trafili na wojnę na ochotnika albo z poboru, na początku konfliktu albo całkiem niedawno; w tej chwili te różnice nie mają już znaczenia. A sztuka? Czy ona ma znaczenie w czasie wojny?
Od czasu, kiedy byłem w Lublinie, prac na wystawie powoli, ale sukcesywnie przybywa. 12 stycznia odbyło się drugie otwarcie projektu. W Labiryncie wiszą już obrazy Sofiyi Pomogaibo, eksponowane są prace Lubomyra Tymkiva; projekt potrwa do marca i kolejne dzieła – miejmy nadzieję – szczęśliwie dotrą do Lublina. Na razie w zbudowanej przez Tatarczuka scenografii wciąż czeka wiele pustych zakątków. Kontakt z osobami przebywającymi na froncie bywa utrudniony, operacja wysyłki prac może napotykać na logistyczne trudności i niełatwe jest tworzenie nowych rzeczy, kiedy twórca znajduje się – na przykład – w okopach. W dramaturgii wystawy stopniowo, całymi tygodniami wyłaniającej się z mroku, nie chodzi jednak o eksponowanie praktycznych komplikacji związanych z udziałem w obiegu instytucjonalnym artystów-żołnierzy i artystek-żołnierek. Niepewność – jak wystawa będzie wyglądała za tydzień? na końcu? gdzie są prace? gdzie są artyści? co się z nimi dzieje? – jest nie tylko wpisana w poetykę projektu; to także jego temat. Zaś dzieła, które jeszcze się w Lublinie nie pojawiły, są równie pełne znaczenia co te, które do Polski już dotarły; opowiadają o sztuce w stanie wyjątkowym.
Sztuka w czasie wojny ma zatem znaczenie, szczególnie w kontekście starcia Ukrainy z putinowską Rosją. Ten konflikt to przecież nie tylko zmagania dwóch armii, ale i dwóch kultur politycznych, dwóch wizji porządku społecznego i międzynarodowego; chciałoby się niemal powiedzieć, że to „zderzenie cywilizacji”. Na początku pełnoskalowej rosyjskiej inwazji na Ukrainę, w kwietniu 2022 roku – ledwie dwa miesiące po nieudanej próbie zajęcia Kijowa przez wojska Putina – uczestniczyłem w Wenecji w otwarciu wielkiej wystawy zorganizowanej w ramach Biennale Sztuki przez fundację ukraińskiego oligarchy Viktora Pinchuka. Projekt, w którym międzynarodowe gwiazdy (Eliasson, Abramović, Hirst, Murakami) występowały ramię w ramię z ukraińskimi artystkami i artystami, którzy do Wenecji dotarli prosto z ostrzeliwanych, bombardowanych i atakowanych miast, nazywał się „This Is Ukraine: Defending Freedom”. Podczas wernisażu do zgromadzonych przemówił przez łącze wideo prezydent Zełeński. Znaczenie sztuki trudno było wówczas przecenić. Artystyczna obecność w Wenecji, na przekór toczącej się wojnie, była manifestacją przynależności Ukrainy do świata globalnej cywilizacji, która swoją sztukę celebruje i dyskutuje na Biennale. Pawilon Rosji na tamtej edycji międzynarodowej wystawy pozostawał zamknięty na głucho; ta nieobecność była równie wymowna.
„To tylko wystawa” należy do programu ostatniej edycji Kyiv Biennale – imprezy, która w obliczu wojny jest rozproszona w czasie i przestrzeni. Ma charakter sekwencji różnorodnych wydarzeń – wystaw, wykładów, prelekcji, koncertów – które od października zeszłego roku odbywają się od Kijowa, Użhorodu i Iwano-Frankiwska, przez Lublin, Warszawę i Antwerpię, aż po Wiedeń, w którym przedstawiono najwięcej elementów programu.
Podobnie jak wystawa urządzona przez Pinchuka w Wenecji – i mnóstwo innych wydarzeń prezentujących współczesną sztukę ukraińską w ciągu dwóch ostatnich lat – Kyiv Biennale wpisuje się w dyplomację kulturalną walczącego kraju. Nie licząc surowców, Rosja nie ma dziś Europie do zaproponowania wiele więcej poza atomowymi pogróżkami i złowieszczą miną Putina. Tymczasem Ukraińcy, biorąc udział w międzynarodowym obiegu artystycznym, komunikują: jesteśmy jednymi z was, należymy z wami do tego samego kręgu kulturowego. W sytuacji, w której tak wiele, jeżeli nie wszystko, zależy od wsparcia i solidarności liberalnego świata z Ukrainą, utwierdzanie europejskich społeczeństw w tym przekonaniu jest niezwykle ważne.
Organizacja Kyiv Biennale była możliwa właśnie dzięki solidarnemu działaniu koalicji instytucji i ludzi kultury z różnych krajów. A jednak udawanie, że międzynarodowa solidarność z Ukrainą jest wciąż tak żarliwa jak w pierwszym roku wojny, byłoby chowaniem głowy w piasek. Temperatura żaru się obniża. Jak mogłoby być inaczej, skoro nawet w Polsce, będąc tak blisko wojny, najpierw się do niej przyzwyczailiśmy, a teraz zaczynamy o niej zapominać. Przecież to tylko wojna.
„To tylko wystawa ” (Kyiv Biennale 2023), artyści: Bohdan Bunchak, Pavlo Kovach jr, Alexander Len, Denys Pankratov, Sofiya Pomogaibo, Max Robotov i Lesia Khomenko, _mediaklub (Max Robotov, Ivan Svitlychnyi, Dmytro Tentiuk, Daria Maiier), Bohdan Sokur, Lubomyr Tymkiv, Yurko Vovkohon, kurator: Waldemar Tatarczuk, Galeria Labirynt, Lublin, do 31 marca 2024
„Czarodziejki z księżyca. Uratujemu świat – my młode i dziad!”, artystki: Barbara Gryka, HERR WUNDER (Kuba Niedźwiedź), Przemysław Piniak, Kamil Janczewski (bolimienoga), Agata Konarska, Blanka Rzepecka, Ala Urwał, kuratorzy: Waldemar Tatarczuk, Mateusz Wszelaki, Galeria Labirynt, Lublin, do 28 stycznia 2024
„To tylko wystawa” jest więc dla mnie w największym stopniu opowieścią o zapominaniu – i o wysiłku przypominania sobie. W Polsce przez pierwsze miesiące pełnoskalowej inwazji groza toczącej się u naszych sąsiadów wojny łagodzona była poczuciem sprawczości: ci, którzy pomagali, czuli, że robią to, co należy, i tyle, ile mogą; nawet osoby, które nie pomagały bezpośrednio, mogły zaczerpnąć coś z energii, która wówczas wisiała w powietrzu. Ta energia powoli ulatnia się z panującej w naszym kraju atmosfery. Z frontu przestały płynąć pomyślne wieści – wręcz przeciwnie – i rozprzestrzenia się przekonanie, że czas znów gra na korzyść Rosjan. Tym trudniej skupić myśli na Ukrainie; wojna nie tylko spowszedniała, ale też od nowa zaczyna budzić lęk, który teraz nie mobilizuje jednak do działania, lecz kusi, by wyprzeć go do podświadomości.
Tym bardziej że w Polsce usiłującej otrząsnąć się z „dobrej zmiany” dzieje się tyle ciekawych rzeczy. Weźmy choćby zwrot akcji w sprawie projektu, który zostanie pokazany w pawilonie narodowym na Biennale w Wenecji. Nie płakałem po Ignacym Czwartosie i jego toksycznym malarstwie, które wygrało konkurs na wystawę w Pawilonie, ale do niego nie trafi. I nie skakałem z radości, słysząc, że minister jednym pociągnięciem pióra zmienia wynik rozstrzygniętego już konkursu, kierując się swoim politycznym gustem. Tak się akurat składa, że ten gust podzielam; problem w tym, że logikę rewolucyjną trudno wyłączyć, kiedy raz się ją uruchomi, ministrowie się zmieniają, a precedensy lubią stawać się regułami; obawiam się więc, że ręczne sterowanie kulturą może wejść politykom w krew niczym obsadzanie „swoimi” spółek skarbu państwa. Uważałbym zatem, że jest powód do poważnej troski – gdyby nie fakt, że zamiast Czwartosa i jego resentymentów na Biennale pojedzie projekt ukraińskiego kolektywu Open Group – odnosząca się do realiów wojny realizacja pod tytułem „Powtarzajcie za mną II”, której pierwsza wersja była, notabene, pokazywana w 2022 roku w Labiryncie.
Myślę, że solidaryzowanie się z Ukrainą, w tym z jej kulturą, a zatem także współpraca i tworzenie przestrzeni dla pochodzących z walczącego kraju artystów i artystek jest dziś może jeszcze potrzebniejsze niż w 2022 roku. I jeżeli z decyzji o zmianie reprezentacji na Biennale mimo wszystko wynika coś pozytywnego, to tylko w tym kontekście i z tego powodu, a nie dlatego, że unikniemy wstydu, którego Czwartos narobiłby w Wenecji, i nie dla przeżycia słodkiej chwilki rewanżu nad pieszczochami „dobrej zmiany”. Co do mnie, staram się odmawiać sobie takich słodyczy. Są mdłe i może się od nich zrobić niedobrze.
Ważna wydaje mi się także „To tylko wystawa”. Być może to w ogóle najważniejsza wystawa, jaką można teraz zobaczyć w Polsce.
Kiedy pisałem niniejszy tekst, nadeszła wiadomość, że na froncie walk z Rosjanami zginął poeta i żołnierz Maksym Krywcow. Polskie media ochrzciły go „ukraińskim Baczyńskim”. Z podobnymi porównaniami trzeba uważać, żeby nie wpaść w pułapkę kolonizowania ukraińskiej kultury własnymi narodowymi wyobrażeniami. Ale sytuację, w której znajdują się Ukraińcy i Ukrainki, artyści i artystki, żołnierze i żołnierki, powinniśmy brać do siebie. W Polsce przez osiem lat mieliśmy rządy, które zmierzały w niebezpiecznym kierunku; wielu z nas odczuwa ulgę, że „dobra zmiana” skończyła się, zanim dotarła do punktu, z którego nie byłoby już powrotu. Mamy prawo do radości – ale również powody do niepokoju. Doświadczam go, kiedy z żywiołowych i barwnych „Czarodziejek z księżyca” przechodzę do mrocznej sali, w której eksponowana jest „To tylko wystawa”. Patrzę na wyświetlane na ściany galerii obrazy nieba i wypatruję nadlatujących z niego bomb, rakiet i dronów. Nie nadlatują – to przecież niebo nad Lublinem, a jednak niepokój pozostaje; nie należy go w sobie tłumić, przeciwnie, trzeba go podsycać.