Kiedy zbliżam się do Foksal, przebiega mnie dreszcz. Foksal to zombie polskiej sceny artystycznej. Galeryjny nieumarły, który niby zakończył swój żywot, a przecież chodzi po świecie.
Obecny team kuratorski Foksalu należy już nie do pokolenia dzieci, lecz wnuków ojców założycieli galerii. Ta młoda drużyna w ostatnich latach maskowała zomboidalne oblicze Miejsca, rzucając się w wir współpracy z nowymi artystami. Historyczna przestrzeń wypełniła się teraźniejszością tak szczelnie, że nieumarły Foksal w makijażu aktualności niemalże wmieszał się w tłum śmiertelników.
Przyszedł jednak listopad, a wraz z nim zaduszki, i kuratorzy otworzyli klapę do lochów galerii, w których trzymają duchy Foksalu: jej archiwum i kolekcję. Stamtąd sączy się widmowa poświata historii; w jej ciemnym blasku widać, że Foksal jest jednak z tamtego świata, choć przecież działa w świecie realnym wobec publiczności z krwi i kości.
Widmowa poświata historii krystalizuje się w wystawę pod tytułem „Z prawdopodobieństwem, że ktoś zobaczy”.
Wystawa Lawrence'a Weinera w galerii Foksal, 1979 / fot. dzięki upszejmości galerii Foksal
„Z PRAWDOPODOBIEŃSTWEM, ŻE KTOŚ ZOBACZy”
Prace, projekty i dokumenty z kolekcji i archiwum galerii Foksal, kuratorzy: Michał Jachuła, Katarzyna Krysiak, Justyna Wesołowska, Galeria Foksal, Warszawa, do 26 stycznia 2013.
W 2002 roku na zaproszenie Fundacji Galerii Foksal do Warszawy zawitał Santiago Sierra. Już wtedy uchodził za wirtuoza w posługiwaniu się przemocą jako narzędziem krytycznym. Jak wiadomo, wielkim tematem Sierry jest obnażanie relacji między tymi, którzy są uprzywilejowani i tymi, którzy są społecznie upośledzeni. Silni są silniejsi od słabych i mogą ze słabymi zrobić, co im się podoba – taki oto darwinistyczny morał płynie z wielu przedsięwzięć Sierry. I byłby to morał właściwie oczywisty, gdyby w tym wypadku operatorem napędzanej nierównością machiny przemocy i ucisku nie był artysta. Dziwna rzecz; artyści mają nieopanowaną tendencję do stawania po słusznej stronie, do bycia dobrymi. Nie przychodzi mi do głowy żadna inna grupa zawodowa, która na poziomie deklaracji byłaby równie etycznie wrażliwa i nieprzejednanie pryncypialna – może z wyjątkiem księży. Sierra oczywiście także chce dobrze, ale przynajmniej zmierza do celu pokrętnymi ścieżkami – no i upiera się, że ów cel uświęca środki. W różnych częściach świata Sierra demonstrował zatem przemoc uprzywilejowanych wobec słabych – na własnym przykładzie białego, zamożnego, dobrze wykształconego mężczyzny, dysponującego całą władzą, jaką społeczeństwo i jego instytucje gotowe są oddać w ręce sławnego artysty. Sierra tatuował ludzi, obnażał ich, pakował w pudła, segregował, kupował ich czas i ich ciała, poniżał i uprzedmiotawiał. Pokazywał, że wobec, dajmy na to, prostytutek z Trzeciego Świata czy bezrobotnych nielegalnych emigrantów może sobie pozwolić praktycznie na wszystko.
A w Polsce? A w Warszawie?
W Warszawie Sierra kazał znaleźć bezrobotnego emigranta z Ukrainy i obiecać mu pieniądze, oczywiście pod pewnym warunkiem. Ukrainiec musiał wysłuchać czterech osiemdziesięciominutowych wykładów poświęconych historii Galerii Foksal. Sprzedał swój czas, zniósł 320 minut nudy, wyszedł z niewielką sumą pieniędzy i ogromnym ładunkiem całkowicie zbędnej mu wiedzy.
Historia Galerii Foksal jako źródło cierpień? Powiedzmy, że gest Sierry pokazuje, iż ta historia ma wagę, ciężar, którym można przytłoczyć nie tylko jednego wynajętego Ukraińca.
*
Dzieci ojców założycieli, które w 2001 roku wyszły z Galerii i rozpoczęły działalność pod szyldem Fundacji Galerii Foksal, zręcznie ten ciężar z barków zrzuciły, zachowując lekką część dziedzictwa – czyli jego aurę. Wystarczy spojrzeć na siedzibę Fundacji: ściany ze szkła z widokiem na wyznaczający oś miasta Pałac Kultury. A galeria Foksal – ta właściwa? Obie przestrzenie mają się do siebie jak pozytyw do negatywu. W „starym” Foksalu zamiast szklanych ścian w centrum miasta jest położony na końcu ślepej uliczki zamknięty sześcian, archetypiczny white cube – mityczne Miejsce.
Wystawa „Z prawdopodobieństwem, że ktoś zobaczy” jest, między innymi, o tym, co wyprawiono z tym Miejscem przez ostatnie pół wieku. Ekspozycję otwiera kolekcja czarno-białych fotografii; przedstawiają wystawy, które zdarzyły się w tym niewielkim pomieszczeniu od 1966 roku. Na zdjęciach przewijają się słynne figury; tu Kiefer, tam David Mach, tam znów Stażewski, Wodiczko, Krasiński, niezliczoną ilość razy Kantor, oczywiście również Lawrence Weiner, od którego pożyczono tytuł wystawy.
Pamiętacie pracę Azorro? Tę, w której artyści siedzą na działce i szukają konceptu na nową pracę, ale wszystkie pomysły są do bani, bo wszystko już było? No właśnie, kiedy ogląda się te zdjęcia, okazuje się, że wszystko już było i wszystko zdarzyło się na Foksal – przynajmniej jeżeli chodzi o wypróbowanie możliwych permutacji na zbiorze: white cube, artysta, wystawa. Przetestowano wszelkie formaty: pokazywano wystawy site-specific, wystawy interwencje w przestrzeń, wystawy, które były tekstem, wystawy performatywne, wystawy, których nie było, a nawet takie, podczas których na ścianach wisiały obrazy. Lata 60., 70., a nawet lata 80.! Wtedy to eksperymentowano. Przy tamtych eksperymentach dzisiejsze próby grania z formatem wystawy i przestrzenią galerii wyglądają jak akademickie powtórzenia dawno wypracowanych modeli.
Wszystko już było – i wszystko, co ważne w progresywnej sztuce z czasów PRL, zdarzyło się na Foksal. No, nie do końca wszystko. Były przecież Akumulatory, było Złote Grono, coś jednak działo się również poza tym białym pudełkiem. Do dziś na przykład pamięta się Foksalowi denuncjację radykalnych twórców z kręgu, jak to nazwał wówczas Wiesław Borowski, pseudoawangardy – twórców, którzy do obrzędów Foksalowskiej sekty nie dopuszczono. Ale nawet te kontrowersje, do dziś niewygaszone, tylko wyolbrzymiają ducha tej wątłej ciałem galerii. Do denuncjacji doszło przecież 40 lat temu. I jeżeli po czterech dekadach wciąż roztrząsa się, co galeria Foksal kiedyś o kimś napisała, to znaczy tylko tyle, że galerii Foksal udało się zrobić tak, by świat kręcił się wokół galerii Foksal. Kręcił się jak odtwarzana na gramofonie pocztówka dźwiękowa z audiozaproszeniem na inauguracyjną wystawę galerii w 1966. W ramach pokazu „Z prawdopodobieństwem, że ktoś zobaczy” możemy posłuchać tego nagrania – dzięki pracy Marzeny Nowak, która sfilmowała odtwarzanie legendarnej płyty.
*
Trudno jest przymierzyć symboliczną potęgę Foksalu do jego fizyczności. Lawrence Wiener napisał na fasadzie Zamku Ujazdowskiego „O wiele rzeczy za dużo, by zmieścić w tak małym pudełku”. Powinien był tak napisać nad wejściem do galerii Foksal, choć swoją drogą to nie przypadek, że sentencja „foksalowskiego” artysty Wienera wita gości Centrum Sztuki Współczesnej. Kiedy Wojciech Krukowski 20 lat temu budował tę instytucję, to wznosił ją w znacznej mierze na fundamentach foksalowskiej tradycji i foksalowego rozumienia sztuki.
Nie zmienia to faktu, że galeria jest mała – a jej niewielkie wnętrze przez dekady było zaczepiane, miętoszone, przetwarzane, naznaczane przez zastępy artystów z kraju i ze świata. Przede wszystkim jednak było dopieszczane. Galeria stała się obiektem czułego pożądania, fetyszem. Foksalowski fetyszyzm świetnie widać na pokazie „Z prawdopodobieństwem...”; sercem wystawy są foksalowskie klepki podłogowe, podniesione do rangi rzeźby przez Edwarda Krasińskiego w 1997 roku, podczas podjętego przez tego artystę procesu „ujawniania” podłogi galerii. Jest też maleńki model Foksalu, zrobiony z kartonu przez tego samego Krasińskiego. I projekty wystaw, które, jak na przykład ten Stażewskiego, same w sobie są smacznymi kawałkami sztuki... Dzieło wieńczy słynne archiwum, przeniesione do sali wystawowej i ustawione w roli dzieła sztuki.
Ach, to archiwum! Zbudowane ze specjalnych, wykonanych ze sklejki segregatorów, zaprojektowanych przez Krzysztofa Wodniczkę. Rafał Jakubowicz chciał zrobić na temat tego archiwum pracę, którą ktoś skłonny do tendencyjnych interpretacji mógłby odczytać jako polemiczną wobec tradycji galerii. Był rok 2009 i mogłoby się wydawać, że od dawna żyjemy w erze postfoksalowskiej, a jednak ręce galerii wciąż były dość długie, by dosięgnąć Jakubowicza – i wiadomo, jak się to dla Jakubowicza skończyło. A jeżeli komuś nie wiadomo, niech pozna tę historię, bo jest ciekawa i pouczająca.
No właśnie. Nie można dać się zwieść tej wystawie. Wygląda nieszkodliwie, nawet nieco staroświecko na pierwszy rzut oka: czarno-białe fotografie, dużo przedmiotów, drewna, papieru, niecyfrowych druków i dokumentów wystukanych na maszynie do pisania. Młodsi widzowie mogą być wręcz zauroczeni analogową, vintage'ową stylówką ekspozycji, szykownej jak zombie, który paraduje po ulicach w stroju pochodzącym z poprzedniej epoki, ale przecież włożonym ze znajomością rzeczy. Powtórzmy jednak raz jeszcze, zanim zombie-galeria do końca nas uwiedzie: nie wolno dać się bezkrytycznie uwieść. Sztuka, mity i postacie, na których ufundowano tę galerię, są historyczne, ale jest to historia nawiedzająca teraźniejszość. Adam Szymczyk, Joanna Mytkowska i Andrzej Przywara, pokolenie dzieci ojców założycieli (i matki założycielki, nie należy bowiem zapominać o Ance Paszkowskiej, która zdołała wypracować sobie pozycję w tym skądinąd monolitycznie męskim towarzystwie), otóż to pokolenie przeniosło zapalony na Foksal płomień do niewiele większej, ale jeszcze bardziej wpływowej Fundacji, a stamtąd do Muzeum Sztuki Nowoczesnej, do Bazylei, a nawet na Documenta w Kassel. Można by pomyśleć, że gdyby sala ekspozycyjna na Foksal miała nie trzydzieści metrów kwadratowych, lecz dajmy na to sto, to galeria z czasem przejęłaby władzę nad światem.
*
Ktoś powie, że coś takiego było możliwe tylko w PRL jako efekt uboczny kulturowej izolacji kraju od świata i zwężenia kanałów przepływu informacji i kontaktów tak bardzo, że mogła się do nich podpiąć tylko jedna galeria, puchnąc i przerastając samą siebie. Może i tak, może tylko wtedy możliwa była sytuacja, w której cała esencja życia artystycznego została skondensowana na trzydziestu metrach kwadrantowych, klaustrofobicznych i światowych zarazem. Kto jednak zrozumie te niuanse za 10 tysiecy lat? Kiedy archeologowie odkopią galerię Foksal i jej archiwum, zbudują zapewne teorię o zamierzchłym, osobliwym i może nawet trochę mrocznym kulcie. Odkryją, że w grę mogły wchodzić zombie i wiara w nieumarłych, zaś przedmiotem kultu było pewne małe pomieszczenie wyłożone klepką podłogową w jodełkę. I niewiele się pomylą.