Na tę wystawę szedłem w euforii. Wyszedłem wzburzony. Dawno żadna wystawa nie wzbudziła we mnie tak totalnego sprzeciwu. Mowa o „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca”, przygotowanej przez Zachętę jako pandemiczny blockbuster.
„Nie, no kurczę, nie” – mamrotałem gniewnie w maseczkę i oddalając się od Zachęty, jeszcze odwracałem się co jakiś czas, by spojrzeć na nią z pretensją. Wszystko nie tak, wszystko poplątane: pojęcia, definicje, porządki, czasy, rzeźby i nie-rzeźby. Na tej wystawie jest o wiele za dużo rzeczy, ale tych, które powinny być, akurat nie ma, zaś te, które są, zostały potraktowane nieczule, opacznie! To w ogóle nie jest „rzeźba w poszukiwaniu miejsca”, lecz miejsce w poszukiwaniu rzeźby! I te poszukiwania zostały zakończone porażką. Rzeźba się zgubiła! A może nawet jest zgubiona!
Ale moment: o co te nerwy? Nawet jeżeli wystawa, którą zrobiła Zachęta o rzeźbie, jest nieporozumieniem – to co z tego? Kogo obchodzi pojęcie rzeźby? Co to w ogóle za problem?
Chciałbym wzruszyć ramionami, powiedzieć, że ta wystawa jest o rzeźbie, więc w sumie o niczym, a zatem nie ma o czym gadać. Nie udawało mi się jednak zrobić tego gestu, bo czułem, że to nie do końca prawda, że problem rzeźby jest akademicki, nieważny i anachroniczny. Jakiś problem jednak istnieje, zaś wystawa nie tyle go dotyka, ile jest tego problemu symptomem. Kwestia rzeźby jest tylko wierzchołkiem góry lodowej – sprawy, która jest tak duża, że nie mieści się w granicach dyscypliny artystycznej, ani nawet sztuki. Tak oto w „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca”, która na pierwszy rzut oka wydała mi się wystawą bez sensu, pewien sens jednak zacząłem dostrzegać.
*
„Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” była pierwszą wystawą, którą obejrzałem w czasie zimowej odwilży po koronawirusowych obostrzeniach.
Cóż to była za radość, ta wycieczka do Zachęty. Ubieranie się wyjściowo, jechanie, wkraczanie do gmachu, zostawianie płaszcza w szatni, odbieranie numerka, pobieranie wejściówki, oglądanie wystawy w dystansie, w limicie, w maskach, ale jednak w towarzystwie innych ludzi – to wszystko składa się na rytuał. Odprawiając go, człowiek czuje, że realnie żyje, czuje się jak widz, ba!, czuje się normalnie.
Możecie się Państwo ze mnie śmiać, że tęsknię za taką normalnością. Ktoś powie, że tęsknota za przedpandemiczną normalnością jest mieszczańska, żałosna. Gorzej: to błąd poznawczy. Nie ma za czym tęsknić, bo przed pandemią wcale nie było normalnie.
Było źle. Transformacja w Polsce się nie udała, pańszczyzny nie przepracowaliśmy, klimat w ruinie, demokracja w orbanizacji, o nierównościach szkoda gadać. Odpowiedzialność za to ponosi globalny postkolonialny kapitalizm, zaś za niego odpowiedzialność ponoszę między innymi ja: biały cis-mężczyzna z dużego ośrodka, należący do klasy średniej (no, powiedzmy...), pochodzący ze wschodniej wprawdzie, ale jednak Europy. Nie uciekam od odpowiedzialności, zresztą dokąd? Ja tylko chciałem pójść do Zachęty, zanim świat się skończy i zanim na powrót zamkną galerie. Chciałem jeszcze raz obejrzeć dużą zbiorową wystawę, jak za starych (nie)dobrych czasów, skądinąd słusznie minionych.
W nieszczęściu niewiele trzeba do szczęścia: cieszyłem się jak dziecko wyprawą do Zachęty, tym bardziej że nie umiałem sobie wyobrazić lepszej wystawy na odreagowanie epidemicznej onlajnozy niż „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca”. Rzeźba! Masa! Materia! Sztuka, która jest tu i teraz, a nie wszędzie, nigdzie i na laptopie. Ma ciężar, ma objętość i obecność – i można by jej nawet dotknąć, gdyby dotykanie eksponatów nie było zabronione.
Z rzeźbą nie ma jednak żartów. Jest platformą dialogu z materią rzeczywistości. O rzeźbę można się potknąć, można nawet przypakować w nią nosem, jeżeli ktoś nie patrzy, gdzie idzie, wałęsając się po obszarach Realnego. O wypadek nietrudno, zwłaszcza kiedy rzeczywistość przypomina rumowisko; wysypisko bezładnie porozrzucanych pojęć, wartości i artefaktów, o których wiadomo, że są ważne, tylko nikt nie pamięta, z jakiego właściwie powodu.
„Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” jawi się jako tego rodzaju rumowisko i trudno rozstrzygnąć, czy jest to pejzaż gruzów rzeczywistości, która się rozleciała, czy raczej plac niedokończonej budowy, na której zapomniano, co miało zostać skonstruowane. Na jedno wychodzi: w obu wypadkach w grę wchodzi porażka ducha, który w starciu z materią okazuje się bezradny.
Zacznijmy jednak od początku
Na początku był zaś Xawery Dunikowski. Od niego zaczyna się „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca”; wchodzimy do Zachęty i już w hallu znajdujemy się w kręgu jego „Brzemiennych”. Monumentalne figury kobiet w ciąży, genialne prace, jedne z najlepszych w historii polskiej rzeźby. Ciało jest materią, materia jest żeńskim żywiołem, formą brzemienną w znaczenie. Te prace mają ponad sto lat, ale dobrą sztukę poznaje się między innymi po tym, że jest zawsze gotowa na wpisywanie się w coraz to nowe konteksty, na rezonowanie z teraźniejszością; ten rezonans słyszalny jest szczególnie wyraźnie dziś, kiedy wkracza się między „Brzemienne” z ulic, na których wciąż obecne są głosy Strajku Kobiet.
Kuratorka wystawy, Anna Maria Leśniewska, poprosiła niektóre uczestniczki i uczestników projektu o refleksje na temat rzeźby; teksty opublikowane zostały w onlajnowym katalogu . Zbigniew Libera w odpowiedzi podzielił się między innymi takimi spostrzeżeniami: „(…) Stwierdzić muszę, że niestety rzeźba nie miała szczęścia w naszym kraju. Trudno jednoznacznie podać przyczyny, ale ogólnie wskazać trzeba na słabe rozeznanie w tej materii wśród Polaków (…). Wszystko wskazuje na to, że pierwszym artystą, który w Polsce z rzeźby uczynił sztukę, był Xawery Dunikowski. Przed nim, według jego własnych słów, jakby nic nie było”.
Teza o wątłości przedmodernistycznych tradycji rzeźbiarskich w Polsce, którą Libera powtarza za Dunikowskim, jest brutalna, ale nie chciałbym być w skórze historyka sztuki, który zabrałby się za jej podważanie; obawiam się, że szkoda sił. Nie patrzmy zatem w przeszłość, w której „jakby nic nie było”. Ruszajmy po schodach Zachęty w stronę teraźniejszości, ku „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca”. Niestety za chwilę okaże się, że najlepszy moment wystawy jest już za nami, a rzeźba w naszym kraju jak nie miała szczęścia, tak nie ma go w dalszym ciągu.
Póki co jeszcze nadzieje i oczekiwania nie zostały zawiedzione. Przeciwnie, pod sufitem reprezentacyjnej Zachętowskiej klatki schodowej rozpięta jest fantastyczna rzeźba Izy Tarasewicz „Płynąc z falami w kierunku równowagi”, rysunek w przestrzeni nakreślony z rozmachem i precyzją, diagram w powietrzu, stworzony w hołdzie dla miejsca i materii. Potem jest „Kompozycja monumentalna” Magdaleny Abakanowicz, praca z połowy lat 70. XX stulecia, która wciąż zapiera dech w piersiach; ogromna tkanina, wykonana w iście dendrologicznej skali, zajmuje środek Sali Matejkowskiej i sprawia, że reprezentacyjne pomieszczenie zdaje się wirować wokół tej czerwonej, miękkiej, a jednocześnie potężnej organicznej formy. Jest na tej wystawie jeszcze kilka momentów, kilka prac, które jak postkonstruktywistyczna, imponująca formalnie kompozycja Marleny Kudlickiej czy zen-minimalistyczna praca Kojiego Kamojiego „Dziura i kamień”, pokazują, co z przestrzenią, a także ze świadomością odbiorcy potrafi zrobić rzeźba, kiedy pozwoli się temu medium zaistnieć i wybrzmieć. Okazję do takiego popisu mają jednak nieliczne dzieła; większość nie tyle jest obecna w przestrzeni, ile zostaje w nią wtłoczona. W przeciążonych salach brzmienie zagłusza kakofonia. Przekrzykujące się prace, niejasne kryteria, niespójne kategorie, pojęciowy chaos – wizualny i narracyjny hałas pod koniec zwiedzania zlewa się w biały szum, przez który z trudem przebija się pytanie: o czym właściwie jest „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca”, przygotowywana od lat, od dawna zapowiadana i przekładana z powodu pandemicznych lockdownów?
Zachęta zawiadamia, że wystawa „opowiada o tożsamości rzeźby polskiej ostatnich sześćdziesięciu lat – nie tyle poprzez chronologię aktywności artystycznej, ile poprzez ukazanie istotnych dla jej rozwoju zjawisk i postaw twórczych”.
Zastanawiam się, jak opowiedzieć o tej opowieści, której mimo dwukrotnej wizyty na wystawie, długiej rozmowy z kuratorką i przeczytaniu towarzyszących projektowi tekstów nie potrafię ułożyć sobie w spójną całość. Może opisać tę wystawę przez to, czym nie jest i czego na niej nie ma?
„Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” nie jest historią polskiej rzeźby ani ostatnich 60 lat, ani nawet ostatnich 115 lat, choć „Brzemienne” pochodzą z roku 1906. Czas zdaje się na tej wystawie nie istnieć; zgromadzone tu prace ukazane są poza chronologią, w postmodernistycznym zawsze/nigdy, jakby koniec historii był realnym zdarzeniem, a nie jedynie figurą retoryczną z pewnego eseju.
Nie jest to również próba reprezentacji kanonu polskiej rzeźby – na to brakuje tu zbyt wielu kanonicznych artystów i artystek, począwszy od najdroższego i najlepiej rozpoznawalnego międzynarodowo polskiego rzeźbiarza współczesnego, Mirosława Bałki, a skończywszy na takich postaciach jak Jerzy Bereś, Alina Ślesińska, duet KwiekKulik, Włodzimierz Borowski, Roman Stańczak czy Olaf Brzeski, by wymienić tylko kilka nazwisk z długiej listy nieobecnych, bez których wystawy mającej pretensje do obiektywizacji obrazu tej dyscypliny nie dałoby się zrobić.
Odwrócona plecami do kanonu, „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” nie jest również dyskusją z kanonem czy tym bardziej przedsięwzięciem obliczonym na podważanie istniejących hierarchii i stworzenie nowych.
Poza horyzontem wystawy znalazł się polityczny wymiar rzeźby. Praktycznie nieobecny jest wątek jej związków z architekturą, z przestrzenią publiczną i, co za tym idzie, z władzą, mimo tego, że w relację z władzą rzeźba uwikłana jest najbardziej spośród wszystkich dziedzin sztuk plastycznych. Nieporuszona pozostaje zatem kwestia sztuki oficjalnej, na gruncie której rzeźba poddawana jest najsilniejszym politycznym ciśnieniom; zagadnienie sztuki pomnikowej, ważne dla udziału praktyk rzeźbiarskich w debacie publicznej, jeżeli się pojawia, to jakby przypadkiem i na tak dalekim marginesie narracji wystawy, że nie odgrywa w niej żadnej roli.
„Rzeźba w poszukiwaniu miejsca”, Zachęta. Narodowa Galeria Sztuki
kuratorka: Anna Maria Leśniewska, wystawę można oglądać do 25.04.2021
Zrobienie wystawy o rzeźbie wyabstrahowanej z politycznego kontekstu tej dyscypliny jest nie lada sztuką, szczególnie kiedy wystawę robi się w Zachęcie, w instytucji, którą raptem dwadzieścia lat temu jedna rzeźba – „Dziewiąta godzina” Cattelana – niemal wysadziła w powietrze. Trzy kroki od Zachęty, na placu Piłsudskiego stoi monument katastrofy Smoleńskiej zaprojektowany przez Jerzego Kalinę. Na wystawie jest za to alternatywny pomnik – oblicze Lecha Kaczyńskiego, które Paweł Althamer wyrzeźbił w pniu brzozy i w 2018 roku przywiózł na Krakowskie Przedmieście. Policja odczytała wówczas pracę politycznie: błyskawicznie przepędziła artystę i zaklętego w pień brzozy prezydenta. Krytyczny ładunek gestu Althamera wydaje się niemożliwy do rozbrojenia, a jednak Annie Marii Leśniewskiej udaje się zneutralizować polityczność nawet tej rzeźby. Brzoza trafia do sekcji „drewnianej”, w pobliże ludowych świątków, a także drewnianych konstrukcji Edwarda Łazikowskiego. Drewno pasuje do drewna, a także do uniwersalnych, pierwotnych, egzystencjalnych pytań o kondycję człowieka. To skądinąd ważne pytania, ale na tej wystawie działają jak zasłona dymna, w której gubi się krytyczność sztuki i jej zaangażowanie w rzeczywistość. Przez tę mgłę nie przebija się performatywny wymiar rzeźby ani rzeźba społeczna. Gdyby ktoś z twórczością Althamera czy Żmijewskiego spotkał się po raz pierwszy na tej wystawie, wyszedłby przekonany, że istotą praktyk tych twórców jest produkowanie galeryjnych artefaktów.
Całkiem niedawno oglądaliśmy tęczowe flagi wieszane przez aktywistów LGBT na warszawskich pomnikach, wcześniej patrzyliśmy na „Tęczę”, która płonęła na placu Zbawiciela. Rzeźba ma swoje życie społeczne, a także płeć, ale „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” szuka tożsamości dyscypliny gdzie indziej. Feminizm to kolejny dyskurs z marginesu wystawy; jeżeli pojawia się, to jako dygresja innych, bardziej uniwersalnych narracji, zaś perspektywy queerowej nie ma w ogóle; szukająca miejsca rzeźba rewolucję seksualną zdaje się mieć dopiero przed sobą.
Wystawa, która nie zajmuje się historią jako procesem, łańcuchem przyczyn i skutków, nie zdradza również zainteresowania nie tylko przyszłością ani nawet teraźniejszością dyscypliny, której tożsamości poszukuje. W Polsce pracuje wiele interesujących artystek i artystów, którzy jak Zuzanna Golińska, Stach Szumski czy Krystian „Truth” Czaplicki zajmują się postrzeźbiarskimi praktykami, badając kondycję materii i fizycznej przestrzeni w kontekście wirtualizacji rzeczywistości i postinternetowych doświadczeń. Ten wątek również jest na „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca” nieobecny. Na dobrą sprawę jedynym spośród zaproszonych na wystawę artystów, który mógłby rozwinąć dyskurs dialektyki przestrzeni wirtualnej i fizycznej w kontekście rzeźby, jest Norman Leto, ale jego prace zostają akurat skierowane przez kuratorkę na zupełnie inny front.
Jak to jednak możliwe, że wystawa, na której nie ma tylu wątków, twórców i zagadnień, wydaje się tak przeładowana, że aż zgiełkliwa?
Xawery Dunikowski, „Brzemienne”, fot. Daniel Rumiancew
Co jest na wystawie? Jest na niej mnóstwo artefaktów. Kuratorka obiecuje dyskutowanie o postawach i praktykach twórczych, ale kończy się na eksponatach. To one są materią, ale już nie bohaterami wystawy. Bo czy bohaterami można nazwać stłaczane w salach prace, które zabierają sobie nawzajem powietrze i nie dialogują ze sobą, lecz przekrzykują jedna drugą? Wiele wystawionych tu artefaktów wyglądało mi nie tyle na bohaterów wystawy, ile na ofiary arbitralnych decyzji kuratorskich, niejasnych kategorii, interpretacyjnych nieporozumień, bezceremonialnej ekspozycji. Kwestionując kuratorskie prawo do wyrywania prac z oryginalnych historycznych i znaczeniowych kontekstów, piłowałbym gałąź, na której sam lubię huśtać się jako kurator. Prawo to jednak pozostaje sprawiedliwe, dopóki dzieła wykorzenia się po to, by zasadzić je w nowych kontekstach. Na „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca” widziałem zbyt wiele prac, które nie były w stanie zapuścić korzeni w stworzonym przez Annę Marię Leśniewską gruncie i więdły w obcych sobie sytuacjach i zestawieniach, tracąc sens i czytelność.
Jest na wystawie ogromna sztuczna skała zbudowana przez Roberta Kuśmirowskiego – monolit tak wielki, że nigdy nie udałoby się go wtaszczyć do Zachęty, gdyby był prawdziwy. Oto kamień filozoficzny artystów, którzy w kamieniu dostrzegają ukrytą przyszłą rzeźbę – trzeba ją tylko wydobyć. To hołd dla pierwotnej materii, która poprzedza sztukę, ale ironiczny, bo żadna rzeźba z tego tworzywa nie zostanie wykuta – co w przewrotny sposób pasuje do wystawy, na której tytułowa dyscyplina gubi się zamiast znaleźć swoje miejsce.
Są na „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca” rzeczy, z którymi nie potrafię się pogodzić, choć przecież nie jestem rzeźbiarzem i w sumie to nie moja sprawa. A jednak czułem rodzaj zgorszenia, kiedy na wystawie, na której nie ma ani jednego dzieła Katarzyny Kobro, stałem przed telewizorem i oglądałem poświęconą sztuce tej artystki animację 3D zrealizowaną przez Janusza Zagrodzkiego i Cypriana Piwowarskiego. Oto cyfrowy awatar „Kompozycji przestrzennej” kluczowej dla polskiej rzeźby artystki, obracany i multiplikowany w wirtualnej pustce, niczym artefakt wzięty nie z historii sztuki, lecz z uniwersum Minecrafta. Oglądaliśmy już dzieła Leonarda da Vinci wyświetlane na telewizorach LCD w warszawskim Muzeum Narodowym, ale nie przyzwyczaiłem się jeszcze do wymieniania lepszej monety na gorszą, bez uczucia niemiłego zaskoczenia, szczególnie jeżeli dzieje się to w Zachęcie.
Jest na wystawie zbiór kategorii, według których kuratorka porządkuje zebrane prace. Każda kategoria to osobna sala. Przestrzeń. Montaż. Dom/Pracownia. Człowiek. Kontrasty. Maszyna.
W sali „Przestrzeń” zastanawiałem się, jak to możliwe, że na wystawie, która przywołuje tę kategorię jako kluczową dla rzeźby, jest tak wiele płaskich prac wiszących na ścianach (obrazów, fotografii, kolaży, filmów na telewizorach), dzieł, których wspólnym mianownikiem jest to, że ignorują przestrzeń, w której się znalazły.
W sali „Żywioły” zastanawiałem się, dlaczego filmy Normana Leto, w których artysta buduje wirtualne przestrzenie instytucji wystawienniczych i umieszcza w nich cyfrowe rzeźby, nie znalazły się w sali poprzedniej, skoro mówią coś ciekawego o przestrzeni, w której (nie)istnieje współczesna rzeźba – natomiast żaden z nich nie traktuje o żywiołach.
W sali „Montaż” miałem wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o sto lat i zabieramy się za roztrząsanie problemów pierwszych fascynacji technologią, które zostały załatwione w epoce dadaisty Kurta Schwittersa i innych międzywojennych awangardowych montażystów.
W sali „Dom/Pracownia” stałem przed ogromną fototapetą, kolażem zdjęć przedstawiających pracownie kilkanaściorga rzeźbiarek i rzeźbiarzy. Do fototapety poprzyczepiane zostały małe ekrany, na których wyświetlane są filmiki, a jakby mało było filmików, są jeszcze polaroidy. Całość zrealizowała i zakomponowała artystka Anna Zagrodzka. Właściwie nie wiem, jak skomentować tę chaotyczną realizację, której poetyka została wzięta z rewirów bliskich rubrykom typu „jak oni mieszkają”, typowych dla pism wnętrzarskich, zaś estetyka pochodzi z jakiegoś koszmarnego snu. Najlepiej byłoby przemilczeć tę sprawę, ale nie da się, bo fototapeta z aplikacjami jest rozbudowana do monumentalnych rozmiarów, w jedno z największych – i najbardziej nieszczęsnych – zdarzeń wizualnych na całej wystawie.
W sali „Człowiek” patrzyłem na dziurę w ścianie w kształcie ludzkiej sylwetki, wyglądającą tak, jakby ktoś przebił mur własnym ciałem i wydostał się z narracji wystawy. Według tytułu uciekinierem był „Bruce Lee”, ja stawiam jednak na autora tej pracy, Oskara Dawickiego, który po raz pierwszy zrealizował ją (to znaczy wybił dziurę w ścianie) przed laty w Rastrze. Ja nie mogłem pozwolić sobie na ucieczkę; zostały mi jeszcze dwie sale. Szedłem więc dalej, przez „Kontrasty”, w których odetchnąłem przy „Dziurze i kamieniu” Kamojiego aż do kończącej wystawę sali „Maszyna”, w której spotkałem między innymi „Senstera”, interaktywnego robota, zbudowanego w 1971 roku przez emigracyjnego rzeźbiarza, szalonego konstruktora i cybernetyka samouka Edwarda Ihnatowicza. Ten robot to trochę potwór (jest wielki i wygląda jak szkielet stalowego cyberdinozaura), a trochę twór przypominający interaktywne instalacje z adresowanych do dzieci muzeów nauki w stylu Centrum Nauki Kopernik, których za czasów Ihnatowicza nie było, a dziś są w każdym turystycznym mieście. Robot reaguje na publiczność, lecz te reakcje przybierają postać efektownej wprawdzie, ale ostatecznie bezproduktywnej motaniny: oto bezradny automat w roli kolejnej rzeźby, która szuka swego miejsca.
Jest w „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca” jeszcze tyle rzeczy… Są na przykład afrykańskie tradycyjne maski (sic!), podobne do tych, z których w czasach kolonialnych, na początku XX wieku, zachodnioeuropejscy artyści brali pomysły potrzebne do przeprowadzenia modernistycznej rewolucji. Są pojawiające się w najbardziej zaskakujących miejscach dzieła rzeźbiarzy nieprofesjonalnych i ludowych. Są telewizory, na których wyświetla się etiudy ze Szkoły Filmowej w Łodzi. W zamierzeniu kuratorki mają w jakiś sposób komentować, a może poszerzać dyskurs wystawy, ale jak konkretnie to robią, tego nie udało mi się odkryć.
Zostawmy jednak filmy z Łodzi i dociekania, po co znalazły się w Zachęcie. Nie chcę nadużywać Państwa cierpliwości polemikami z kolejnymi zestawieniami, pominięciami i interpretacjami Anny Marii Leśniewskiej. Przedmiotów do takich polemik jest tu po prostu zbyt wiele. Gruntowne dekonstruowanie tej wystawy przypominałoby oddzielanie maku od piasku. Kuratorskie decyzje są nieortodoksyjne, ale nie umiem się doszukać w nich heretyckiej energii, zdolnej produkować wywrotowe, twórcze bluźnierstwa, które kruszyłyby monolity skostniałych wyobrażeń, kreując przestrzeń dla nowej myśli.
Na klatce schodowej Zachęty wystawiona jest praca Cezarego Bodzianowskiego, typowy dla tego artysty deadpanowy żart: artysta buduje replikę ikonicznej pracy Duchampa, koła rowerowego zamontowanego na taborecie – i przypina obiekt do balustrady schodów zapinką do roweru, żeby nikt artefaktu nie buchnął. Okej, więc żyjemy i rzeźbimy po Duchampie. Kuratorka sporo energii wkłada w wyważanie drzwi otwartych na oścież jeszcze w jego czasach. „Ujawnia” relacje sztuki nowoczesnej z rzeźbą nieprofesjonalną, outsiderską i ludową – porusza kwestię przepracowaną gruntownie przez naszych dziadów i pradziadów od surrealistów po Dubuffeta. Afrykańskie maski użyte jako punkt odniesienia dla rzeźby w Polsce bez przepracowania toposu tej modernistycznej inspiracji, w świetle teorii postkolonialnej i wiedzy o relacji nowoczesności z kulturami pozaeuropejskimi robią wrażenie już nie tyle anachronizmu, ile antropologicznej dezynwoltury.
Przede wszystkim kuratorka pracowicie poszerza pole rzeźby. Wpisuje w ten obszar fotografię, malarstwo, ready mady, różnego rodzaju operacje montażowe dokonywane na obiektach, asamblaże, instalacje, etiudy z Filmówki. Wszystko może być rzeźbą. Zgoda, rzeźba to tylko pojęcie, możemy je przedefiniować, rozciągnąć. Nieporozumienie, na którym ufundowana jest ta wystawa, polega na tym, że „może” nie znaczy „jest”, a „wszystko” nigdy nie oznaczało „cokolwiek”. Granice dyscyplin artystycznych przekracza się po to, aby otworzyć pole nowych możliwości. Tymczasem Anna Maria Leśniewska porusza się po polu, które zostało poszerzone dawno temu, przekracza granice, które nie istnieją od dziesiątków lat. Używa terminu rzeźba w tak wielu znaczeniach, że nie znaczy on już nic. Tak oto ogromna wystawowa machina napędzana twórczością setki artystek i artystów zostaje zaprogramowana do produkcji dyskursywnego białego szumu, sumy komunikatów, która wynosi zero. Okazuje się, że temat wystawy – rzeźba – nie istnieje; w tym sensie oglądamy coś o niczym.
Skoro jednak wystawa o niczym nie mówi, to o czym mówię ja, zajmując Państwa uwagę tekstem o projekcie, który odziera ze znaczenia swój własny temat? W jednym z towarzyszących wystawie tekstów, wybitny współczesny rzeźbiarz Krzysztof M. Bednarski cytuje swojego mistrza, Jerzego Jarnuszkiewicza. W latach 70. profesor, patrząc z dystansem na poszerzanie pola rzeźby i jej konceptualną dematerializację, miał rzec: „Nie mogę uwierzyć w ten szczęśliwy traf, że akurat za mojego życia, po kilkudziesięciu tysiącach lat istnienia, będzie mi dane być świadkiem końca rzeźby”. Minęło pół wieku i choć Anna Maria Leśniewska napracowała się, byśmy mogli poczuć dreszczyk, ulegając wrażeniu, że (znów) jesteśmy świadkami końca rzeźby, to ironia profesora pozostaje aktualna. Poza murami Zachęty życie toczy się dalej, a rzeźby wciąż biorą w nim udział.
Skąd zatem wzięła się „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca”? W nocie Zachęty czytamy, że „wystawa jest wynikiem głębokiej fascynacji i wieloletniej pracy badawczej kuratorki Anny Marii Leśniewskiej, której – w formie autorskiego eseju wizualnego – udało się zebrać dzieła blisko stu artystów z pola sztuk wizualnych, w tym kilkunastu twórców filmowych”.
Esej? W tej kategorii „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” wydaje mi się nie do obrony. Na opisanie zasady organizującej tę wystawę proponowałbym raczej inną figurę: kunstkamerę, gabinet osobliwości. Arbitralne decyzje kuratorskie, trudne do zaakceptowania w wykładzie historycznym, a nawet w eseju, w gabinecie osobliwości są jak najbardziej na miejscu – podobnie jak zniesienie jasnych kryteriów. W kunstkamerach kryteria nie obowiązują; powstawały one w czasach poprzedzających rozstrzygnięcia, które miały nastąpić dopiero z nadejściem nowoczesności: rzemiosło nie było jeszcze oddzielone od sztuki, sztuka od nauki, a nauka od magii, alchemii i astrologii. Do gabinetów jedne rzeczy trafiają zatem, bo są cenne, inne dlatego, że są rzadkie lub po prostu osobliwe. Drzeworyt Dürera można w takim miejscu powiesić obok meteorytu, szkieletu cielęcia z dwiema głowami oraz pierwszego wydania Don Kichota – i nikt nie będzie miał o te zestawienia pretensji. Zupełnie jak na „Rzeźbie w poszukiwaniu miejsca”, gdzie kunstkamerowa poetyka spotkań parasola z maszyną do szycia na stole prosektoryjnym zdarza się co krok. Weźmy taki przykład: w Sali Narutowicza jest wyświetlany film Normana Leto. Artysta zbudował hiperrealistyczny, wirtualny model galerii, w której się znajdujemy, i „wystawił” w tej przestrzeni rzeźbę ready made: samosterującą rakietę powietrze-powietrze, która rusza się na wyrzutni, szukając celu; na szczęście jest na uwięzi, niczym niebezpieczna bestia w klatce. A obok filmu eksponowana jest kolekcja pochodzących z lat 30. XX wieku metalowych krzyży zebranych na Białostocczyźnie przez artystę Andrzeja Różyckiego. Zaskakujące? Witajcie w gabinecie osobliwości!
Kompozycja, Anna Zagrodzka, fot. Daniel Rumiancew
Pytanie brzmi: czy kunstkamera jest właściwym miejscem dla rzeźby? Czy ta dyscyplina jest w Polsce dziedziną produkcji osobliwości? Czy to przypadek, że rzeźba znalazła się w takim gabinecie? „Rzeźba w Polsce jest w totalnej dupie”, powiedział mi niedawno pewien wybitny polski rzeźbiarz, przy czym nie miał na myśli „Rzeźby w poszukiwaniu miejsca”, w której zresztą nie bierze nawet udziału.
Pokaż mi, co się robi z rzeźbami w twoim kraju, a powiem ci, jaka naprawdę jest jego realna kondycja – chciałoby się rzec. Rzeźby wystawiają dyskurs na crash test rzeczywistości. Są ciężkie, ich transport pociąga za sobą koszty, ich ustawianie wymaga wysiłku. Połowa instytucji wystawienniczych w naszym kraju ma w salach ekspozycyjnych stropy niebędące w stanie udźwignąć wiele więcej niż ciężar publiczności; nadzór BHP zabrania pokazywania co większych rzeźb, bo mogłyby się zawalić ludziom na głowy. Rzeźby są trudne i drogie w wykonaniu, tymczasem polscy kolekcjonerzy nie chcą ich kupować, wolą malarstwo, które jest poręczniejsze. Instytucje także nie chcą ich mieć, ponieważ zajmują miejsce w magazynach, a miejsca nie ma. Wydziały rzeźby na uczelniach są bastionami konserwatyzmu. Właściwie trudno się dziwić; osobie, która w tym kraju chce zrobić karierę w progresywnej sztuce, doradzałbym, żeby dwa razy się zastanowiła przed podjęciem decyzji o zostaniu rzeźbiarką lub rzeźbiarzem. Rzeźba wymaga zaplecza, nakładów, a także przestrzeni, w której mogłaby funkcjonować, zarówno fizycznie, jak i symbolicznie. Potrzebuje także liberalnej i nowoczesnej sfery publicznej; w przeciwnym wypadku najpopularniejszym rzeźbiarskim tematem stają się krzyże, posągi prezydenta oraz papieża, reakcyjne w treści, formalnie regresywne nie tylko na tle sztuki międzynarodowej, lecz również kondycji rzeźby w PRL, choć nie była ona przecież oazą artystycznej swobody. Nieprzypadkowo artyści tacy jak Mirosław Bałka, Monika Sosnowska czy Marlena Kudlicka realizują się przede wszystkim w kontekście międzynarodowym; Polska nie bardzo jest w stanie unieść finansowy, logistyczny, a nawet fizyczny ciężar ich twórczości.
Rzeźba rozumiana jako dyscyplina akademicka to problem akademicki i do tego anachroniczny. Na pohybel artystycznym dyscyplinom i ich granicom, które od dawna nie istnieją. Jednak rzeźba jako praktyka obcowania z materią, umiejętność nadawania jej formy, sensu i umieszczania w realnej przestrzeni istnieje naprawdę. Tak pojęta rzeźba jest dziedziną, w której sztuka wkracza na teren tego, co Realne najdosłowniej i najgłębiej. Ten teren nie jest już zagadnieniem akademickim ani nawet ściśle artystycznym; w kondycji rzeźby odbija się miara naszych kompetencji do kształtowania materii rzeczywistości.
Raptem kilka miesięcy przed otwarciem „Rzeźby w poszukiwaniu miejsca” w sadzawce przed Muzeum Narodowym w Warszawie znalazła miejsce rzeźba Jerzego Kaliny „Zatrute źródło”. Apoteoza papieża Polaka, plastycznie nieudolna, jeszcze bardziej nieporadna okazała się w sferze symbolicznej. Celowała w patos, trafiła w niezamierzony żart; skończyła jako tworzywo dla memów. Rzeźba jest materialna, a materii nie da się zakląć frazesami i zagadać ideologicznymi komunałami; jej obecności nie da się zagłuszyć. Rzeźba prawdę ci powie. Ta, która brodziła przed Muzeum Narodowym, mówiła, że nie jest posągiem, lecz lalką, polityczną zabawką; ukazywała realną pustkę symbolu, który miała upostaciowić.
„Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” także ukazuje jakąś prawdę, nawet jeżeli robi to nieintencjonalnie. Mówi o głębokiej anomii, aksjologicznym chaosie. Mówi też o zaplątaniu w przeszłość, fascynacji historią. Teraźniejszość rzeźby to jeden z ostentacyjnie nieopowiedzianych tu tematów. Znamienne, że przygody rzeźby szukającej miejsca kończą się w sali pod nazwą „Maszyna”, pełnej żelastwa i mechaniki, tak jakbyśmy żyli wciąż w epoce, w której paradygmat cywilizacyjny definiował przemysł ciężki! Historia przeżywana jest intensywnie, ale w sposób fragmentaryczny, niedyskursywny. Jest przestrzenią, w której na gruncie przeszłości nie kiełkują aktualne wnioski – wypełniają ją jedynie relikty przeszłości. Uniwersalne idee nowoczesności, różne przywołane tu wcielenia moderny, błąkają się wydane na pastwę „Żywiołów”. Wędrując przez wystawę, zastanawiałem się, gdzie ja właściwie się znalazłem? W dadaistycznej montażowni? Na Białostocczyźnie lat 30., z której pochodzą metalowe krzyże? W niedokończonym projekcie PRL-owskiej modernizacji? W modernistycznym wyobrażeniu Afryki, z której pochodzą wypożyczone z Muzeum Etnograficznego maski, służące do rytuałów, o których nie mamy zielonego pojęcia? W łódzkiej filmówce z epoki Warsztatu Formy Filmowej?
W Polsce, czyli nigdzie?
Wystawa-jako-gabinet-osobliwości zawodzi w udzieleniu odpowiedzi na pytanie, czy jest i czym może być rzeźba, do czego może służyć i jaką rolę społeczną zdolna jest odegrać – mówi natomiast coś o Polsce. W tym sensie może być interesująca również, a może nawet szczególnie dla osób, dla których problem rzeźby jest zagadnieniem egzotycznym. Gdyby potraktować tę wystawę jako alegorię Polski, wyłaniałby się z niej obraz peryferyjnego obszaru, na którym nowoczesność jest obecna, ale jakoś nie daje rady zapuścić korzeni w glebie zbiorowej świadomości. Elementy i emblematy nowoczesności porozrzucane są wszędzie, ale co z nimi zrobić, do czego użyć, gdzie ustawić – któż to wie! W dotkniętej anomią krainie trwa pomieszanie pojęć; rzeźba mylona bywa z filmową etiudą, esej z kunstkamerą, PKB z dobrobytem, demokracja z populizmem, moralność z przemocą, religia z duchowością, solidarność społeczna z plemiennością, a przyszłość z przeszłością; czy w obliczu takiego aksjologicznego zamieszania można się dziwić, że skonstruowanie krytycznego obrazu teraźniejszości (na przykład teraźniejszości rzeźby…) okazuje się takie trudne?
Tak oto rzeczywistość po raz kolejny oświadcza, że nie znosi próżni. „Rzeźba w poszukiwaniu miejsca” dekonstruuje swój własny przedmiot: rzeźba właściwie nie istnieje, a może nawet nigdy jej nie było? W pustkę po rzeźbie wkrada się jednak inny temat. Być może najbardziej jest to wystawa o problemie z zarządzaniem przestrzenią oraz materią rzeczywistości, której emanacją jest rzeźba. I bynajmniej nie jest to problem tego medium. Wręcz przeciwnie, akurat od artystów i artystek zajmujących się rzeźbą można nauczyć się wiele na temat nadawania formy, znaczenia i sensu materii oraz przestrzeni. Wiele można dowiedzieć się od samych rzeźb. Ta dyscyplina jest czułym instrumentem mierzącym napięcie między naszymi wyobrażeniami a materią rzeczywistości i realną przestrzenią fizyczną, egzystencjalną, społeczną i polityczną. Warto zatem przejmować się rzeźbami, przyglądać się uważnie, z czego się je robi, gdzie i jak ustawia, co się o nich mówi. W tej perspektywie pewien pożytek płynie nawet z nieudanej wystawy, która jest nie tyle krytycznym namysłem, ile symptomem szerszych problemów, jakie mamy z rzeczywistością. Uświadomienie sobie, że wraz z rzeźbami znaleźliśmy się w gabinecie osobliwości, to pierwszy krok do tego, żeby wreszcie się z niego wydostać.