FILIP SPRINGER: W 2018 roku Międzyrządowy Panel ds. Zmian Klimatu opublikował raport, dzięki któremu do powszechnej świadomości zaczęła się w końcu przebijać powaga sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Od tamtego czasu zaobserwować można silne wzmożenie w tym temacie. Chciałem was zapytać, co waszym zdaniem zmieniło się od tamtego czasu, nie tyle w naszej wiedzy o klimacie, ile w dyskusji o tych problemach.
EDWIN BENDYK: Pamiętajmy, że ten 2018 rok to także szczyt klimatyczny ONZ COP24 w Katowicach – niezwykle ciekawy z polskiej perspektywy. Już samo zgłoszenie się Polski do jego organizacji było szeroko, najczęściej głęboko ironicznie, komentowane na arenie międzynarodowej. Ale także pozycja, jaką przyjęła tam Polska, była niezwykle zachowawcza. Pamiętamy deklaracje prezydenta mówiącego, że mamy węgla na dwieście lat. Życie dość szybko dopisało korektę. Mam czasem wrażenie, że od tamtych wydarzeń upłynęło więcej czasu, niż pokazuje kalendarz. Bo dziś jesteśmy w sytuacji, w której elektrownia węglowa w Ostrołęce nie powstanie, a politycy rządzącej partii ogłosili datę wygaszenia górnictwa w Polsce. I oczywiście, że rok 2049 to zbyt późno, jeśli chodzi o cele klimatyczne, ale pamiętajmy, że dwa lata temu ci sami ludzie mówili o czarnym złocie, które będziemy wydobywać jeszcze przez wieki. To jest zasadnicza zmiana.
Widać to także na arenie międzynarodowej. Pod koniec 2018 roku na ulicach Paryża trwały protesty żółtych kamizelek. Rozruchy wywołało wprowadzenie nowego proklimatycznego podatku od paliwa samochodowego. Wydawało się, że realizuje się czarny scenariusz. Zamiast społecznej akceptacji bunt, a w wymiarze politycznym wzrost popularności prawicowych ruchów populistycznych. Mówiło się o społecznej radykalizacji i wzbierającej brunatnej fali. Ale wybory do Parlamentu Europejskiego w maju 2019 roku pokazały wręcz odwrotny trend – rosnącą siłę ugrupowań zielonych. Język zmiany ekologicznej się wzmocnił. Pojawił się projekt Europejskiego Zielonego Ładu. Coś przyspieszyło, a wyraźnym symbolem tej zmiany stała się Greta Thunberg i młodzieżowe strajki klimatyczne.
PAULINA KRAMARZ: To ja zacznę od tego, na czym Edwin skończył. Wydaje mi się, że zarówno Greta Thunberg, jak i osoby z Młodzieżowego Strajku Klimatycznego miały wielki wpływ na to, co się wydarzyło. Pewnie do tego wrócimy, ale jestem przekonana, że ich działania przyspieszyły te zmiany. Tutaj chciałabym się jednak skupić na tym, że te osoby widzą problem jako całość. Widzą problem klimatyczny czy, szerzej, ekologiczny jako problem szeroko rozumianych praw człowieka. I widzą też, że odpowiada za to kapitalizm, zwłaszcza ten, który zapanował w Polsce jako dziedzictwo Thatcher czy Reagana. On jest straszny i te osoby wręcz intuicyjnie to czują, pewnie tym bardziej, bo są na tyle młode, że jeszcze całkowicie do tego systemu nie weszły. Podsuwam, komu się da, wykład Naomi Klein, w którym mówi, że aby się uporać z wyzwaniami środowiskowymi, trzeba po prostu zmienić wszystko. Te osoby to wiedzą, bez czytania tego wykładu. Same to wymyśliły, dojrzały wokół siebie, że świat, w jakim żyją, tak bardzo nie działa. Pojawienie się tych młodych osób z tą świadomością odczytuję jako najważniejszą zmianę, jaka się zdarzyła od 2018 roku.
Paulina Kramarz
Profesor nadzwyczajna Uniwersytetu Jagiellońskiego w Instytucie Nauk o Środowisku, jest współautorką 43 publikacji dotyczących ekologii bezkręgowców lądowych, z czego duża część dotyczy ekotoksykologii oraz upraw GMO. Obecnie zajmuje się przede wszystkim aspektami ewolucyjnymi i ekologicznymi fizjologii owadów. Jej naukowym hobby jest ochrona biologiczna upraw oraz agroekologia.
To, co mnie niezwykle martwi, to jakość dyskusji o źródłach energii, która, mam wrażenie, jest cały czas tak samo jałowa. Polega bowiem wręcz na walce zwolenników różnych rozwiązań, nie ma w niej natomiast zbyt wiele podstawowej refleksji o tym, ile my tej energii potrzebujemy i jak możemy zwiększyć naszą efektywność w jej wykorzystywaniu.
I ostatnia rzecz, już zupełnie z mojej dziedziny, to upośledzone miejsce w tej debacie problemu wytwarzania żywności. Rolnictwo przemysłowe oparte o wielkie monokultury i fermy przemysłowe to jest ogromne źródło cierpienia. Zarówno dla ludzi, dla przyrody, dla zwierząt hodowlanych. Do tego jego wpływ na przyrodę jest ogromny. Produkcja żywności w tym modelu odpowiada w 70 procentach za utratę bioróżnorodności ekosystemów lądowych. Są już też szacunki, które mówią o 25-procentowym udziale rolnictwa w emisjach gazów cieplarnianych. To się słabo przebija i mam podejrzenie dlaczego. Otóż akurat w tym temacie mamy wiedzę i sposoby na odejście od tego modelu. Wiemy, że inny model gospodarowania wytwarzaniem żywności – oparty o lokalność, sezonowość i biologiczną ochronę upraw – jest na tyle wydajny, by wyżywić ludzką populację. Godziłby jednak w interesy wielkich koncernów. Edwin mówił z nadzieją o Europejskim Zielonym Ładzie, ja tu doleję łyżkę dziegciu. Bo z tego, w jaki sposób wykluwa się nowa europejska Wspólna Polityka Rolna, bardzo trudno czerpać nadzieję. Widać tam ogromny lobbingowy wpływ dużych graczy. I ta polityka to ciągle model rolnictwa przemysłowego, zbudowanego na wyzysku środowiska i ludzi. I nawet jeśli pobrzmiewają tam echa ekologiczne, to są to tylko echa.
No i już na koniec – ciągle mamy w dyskusji o kwestiach środowiska skłonność traktowania tego kawałka świata, w którym żyjemy, jak całego świata. To również świetnie widać we Wspólnej Polityce Rolnej. Rozwiązaniom sprzyjającym zrównoważonemu gospodarowaniu nie towarzyszą zapisy o imporcie spoza Unii. A więc w uproszczeniu – my sobie tutaj pohodujemy krówki w etyczny, ekologiczny sposób, ale jednocześnie damy się zalać tanim mlekiem i mięsem z Brazylii, a nad skutkami jego wytwarzania nie będzie już żadnej refleksji.
Na samym początku pandemii pojawiły się pewne obiecujące tony – że teraz wszystko przemyślimy, policzymy, odkryjemy wspólnotowość. Dziś, po roku, słychać silne głosy o powrocie do normalności. Niedawno nasz minister finansów wzywał Polaków do konsumpcji. Silna jest ta narracja mówiąca o uruchomieniu po prostu gospodarki. Pandemia nas do czegoś zbliżyła w kwestiach klimatycznych?
EDWIN BENDYK: Pandemia przyniosła doświadczenie globalnego kryzysu sanitarnego, w dość jednak łagodnej odmianie. Nie bagatelizuję liczby ofiar i innych konsekwencji, ale można się było spodziewać gorszego scenariusza niż COVID-19. To jest dobra część tej wiadomości. Zła jest taka, że ta pandemia nie unieważnia prawdopodobieństwa wystąpienia kolejnych, a sam koronawirus pozostanie z nami jako stałe zagrożenie wymagające utrzymywania jeśli nawet nie reżimu, to gotowości sanitarnej. To oznacza konieczność dyskusji o solidarności społecznej – nie można wykluczyć, że ze względów zdrowotnych trzeba będzie wyłączać niektóre sektory gospodarki, tak jak obecnie gastronomię czy hotele. Recepta zakładająca, że przedsiębiorcy i pracownicy powinni się przebranżowić, nie jest dobrą odpowiedzią, bo jednak potrzebować będziemy dostępu do gastronomii, hoteli i wielu innych usług, które stracą możliwość egzystencji w warunkach ciągłej niepewności. Tą niepewnością i kosztami musimy się podzielić jako całe społeczeństwo.
Gdy to mówisz, od razu mi się przypomina tekst Tomasza Stawiszyńskiego w jednym z numerów „Pisma”, w którym na przykładach z różnych krajów pokazuje, jak to pogodziliśmy się w czasie pandemii z tym, że ludzie starzy i niedołężni będą naturalnymi ofiarami tego kryzysu. Że gospodarka jest ważniejsza od nich, więc musimy zacisnąć zęby i po prostu uznać, że tak musi być. Przyszło nam to rzeczywiście dość łatwo. I teraz się zastanawiam, czy jeśli tak sprawnie poszło nam odpuszczenie sobie odpowiedzialności za mieszkańców DPS-ów, to czy jeszcze łatwiejsze nie będzie czasem pogodzenie się z losem restauratorów.
EDWIN BENDYK: Po pierwsze, nie można tego sprowadzać jedynie do restauratorów, bo trudno dziś przewidzieć, jakich branż dotkną następne kryzysy epidemiczne. Nie mówiąc o tym, że gastronomia to nie tylko sfera „zbiorowego żywienia”, ale istotny element sfery publicznej i przestrzeni kulturalnej. Jeśli chcemy mieć rozbudowany, działający system usług, to musimy po prostu uwzględnić w tej chęci też gotowość poniesienia kosztów jego podtrzymywania w okresach, kiedy usługi te są niedostępne ze względu na przykład na obostrzenia sanitarne. To jest oczywiście też moment na przemyślenie, których usług na pewno potrzebujemy, a które są w jakimś sensie zbytkiem.
Edwin Bendyk
Prezes Fundacji Batorego, twórca Ośrodka Badań nad Przyszłością Collegium Civitas, wykładowca Graduate School for Social Research Polskiej Akademii Nauk i wieloletni publicysta tygodnika „Polityka”. W 2020 roku ukazała się jego najnowsza książka, „W Polsce, czyli wszędzie”.
Zgadzam się całkowicie, że w Polsce znormalizowaliśmy śmierć ludzi związaną z pandemią. Nie tylko z powodu covidu, ale też na skutek ograniczonego dostępu do przeciążonej służby zdrowia. I tu znów stajemy przed wyzwaniem wzięcia odpowiedzialności – tym razem za tych najsłabszych. Warto sobie uświadomić, że alternatywą jest pójście w stronę jakiejś formy darwinizmu, w jego najbardziej prymitywnym rozumieniu. Czyli słabe elementy odpadają, silne trwają. To koszmarna wizja.
Druga konsekwencja pandemii, która wprowadzi korektę do kwestii klimatycznych, tyle że z opóźnieniem, to wpływ tego kryzysu na pokolenie młodych. Im dłużej potrwa nauczanie zdalne i izolacja od rówieśników, tym słabiej będą przygotowani do życia dzisiejsi uczniowie i studenci. Można także spodziewać się zmian postaw – badania zespołu socjologa Przemysława Sadury pokazują, że młodzi w odpowiedzi na obostrzenia pandemiczne „odreagowują”, odrzucając myśl o wyrzeczeniach, jakich będą wymagać zmagania z innymi wyzwaniami, np. katastrofą klimatyczną.
PAULINA KRAMARZ: Dla mnie ta korekta, którą wprowadziła pandemia, to trudny temat. Bo gdy chcę w niej dojrzeć jakieś pozytywy, od razu uświadamiam sobie, jak wielkim ludzkim cierpieniem są okupione. Z tych pozytywów ważny jest ten, że dowiedzieliśmy się, jak fajnie jest pomagać innym. Nie wszyscy mieli tę okazję wcześniej. Powstały nowe wspólnoty.
Ale pandemia pokazała też, do czego prowadzi taka skrajna optymalizacja kosztów w obszarze usług publicznych, jaką stosują bogate kraje. Oto bowiem okazało się, że najbogatsze państwa na świecie, te mające po kilkadziesiąt milionów ludności, nie są w stanie udźwignąć kilkunastu tysięcy chorych więcej. Tu się uzewnętrzniła koszmarność systemu, w jakim żyjemy.
Maski spadły także w przypadku systemu dystrybucji szczepionek. Przecież koncerny, które je stworzyły, zrobiły to za ogromne dotacje publiczne. I nagle się okazuje, że umowy między tymi firmami a rządami nic nie znaczą, że zależymy całkowicie od tych koncernów. Ja takie zachowania odczytuję jako całkowicie psychopatyczne – ktoś widzi cierpienie innych, widzi ich śmierć i ma wszystkie środki, żeby temu zapobiec, ale tych środków nie używa, tylko się temu przygląda. Myślę, że w takich sytuacjach więcej się dowiedzieliśmy o świecie, w którym żyjemy, i ta wiedza z nami zostanie.
EDWIN BENDYK: Jeśli chodzi o te spadające maski, to uzupełnię, że pandemia ujawniła rzecz niewyobrażalną jeszcze w styczniu 2020 roku – to, że można nie tylko w totalitarnych Chinach, lecz także w państwach demokratycznych niemal z dnia na dzień zatrzymać normalne funkcjonowanie społeczeństwa i gospodarki w imię wyższych celów. Nie chcę przez to powiedzieć, że „zamrażanie” gospodarki to recepta na czekające nas problemy, chcę natomiast pokazać, że jednak jesteśmy gotowi do bezprecedensowych mobilizacji.
Pytam was o tę korektę wprowadzoną przez pandemię nie przez przypadek. W 2015 roku grupa osiemnastu naukowców opublikowała Manifest Ekomodernistyczny, który miał być odpowiedzią na wyzwania związane z kryzysem ekologicznym, do jakiego doprowadziła ludzkość. Podstawowym założeniem tego manifestu było przekonanie, że da się kontynuować ścieżkę nieskończonego wzrostu ekonomicznego na naszej planecie – wystarczy opracować technologie uniezależniające człowieka od środowiska. Podstawą ekomodernizmu miały być inwestycje w innowacje technologiczne, rezygnacja ze zrównoważonego rozwoju na rzecz zmniejszania śladu ekologicznego, silna kontrola zanieczyszczeń, rozbudowana adaptacja do zmian klimatycznych, energia nuklearna, szybka urbanizacja i rolnictwo przemysłowe pozwalające wykarmić całą populację. I o ile sam manifest jest pewnie szerzej nieznany, to poszczególne elementy tej koncepcji ciągle pojawiają się w debacie klimatycznej. I zastanawiam się, czy pandemia takim koncepcjom pomogła, czy je raczej osłabiła?
PAULINA KRAMARZ: Traktuję ekomodernizm jak pewną szczytową manifestację obłędu, w jaki popadliśmy. Ta koncepcja jest sensowna tylko w sytuacji, w której uznamy, że nasz wycinek świata jest całym światem i nie istnieje nic poza nim. I że katastrofa klimatyczna to jest coś, co nadejdzie w przyszłości, a nie coś, co wpływa na życie milionów ludzi już teraz. Wystarczy jednak na chwilę wystawić głowy z tego bezpiecznego schronienia, jakim jest bogata globalna Północ, by odkryć, że jest jednak trochę inaczej. Ale rzeczywiście ekomodernistyczne echa słychać dość często. Na przykład to, że kapitalizm jest naturalną cechą przyrody i człowieka. Że on jest jedyną drogą. W tym sensie koncepcje ekomodernistów są też objawem tego ogromnego kryzysu wyobraźni, w jakim tkwimy, klinczu, który czasem uniemożliwia nam wręcz pomyślenie innego świata.
Te ekomodernistyczne bajania widać też na przykład w karierze, jaką robi mięso i mleko z probówki. Próby podejmowane w tym obszarze to jest zaciemnianie rzeczywistości. Mamy planetę o skończonych zasobach. W produkcji żywności musimy przejść na gospodarkę cyrkularną. Wiemy, że to jest możliwe. Wiemy, jak to zrobić. Tymczasem pojawia się koncepcja liniowej i zasobochłonnej produkcji elektrycznie stymulowanego mięsa. Bo akurat niewielka bogata część świata lubi mięsko w dużych ilościach, ale coraz niewygodniej jej z tym cierpieniem, jakie za tym mięskiem stoi. Otóż mam złą wiadomość – za hamburgerami z laboratorium też będzie stało cierpienie innych istot. Bo skądś zasoby na jego produkcję muszą być wzięte, co oznacza mniej zasobów choćby dla dzikiej przyrody.
Wreszcie – w propozycji ekomodernistów bardzo skąpo jest opracowana kwestia społeczna. To jest bardzo technokratyczna wizja, która zakłada, że nasza adaptacja do zmiany klimatu odbędzie się poprzez technologię. Tymczasem ja uważam, że największa nadzieja tkwi nie tyle w technologiach, choć nie bagatelizuję ich, ile we wspólnotach. Powinniśmy się zastanowić nad tym, czym jest demokracja – bo ona właściwie nie działa na żadnym poziomie. A widać, że to, co się dzieje pozytywnego, wynika z nacisków społecznych. Większość rządów sama nie jest w stanie wymyślić absolutnie nic rozsądnego. Obywatelski panel klimatyczny we Francji wynikł przecież ze wspomnianego protestu żółtych kamizelek. Widzę w tym bardzo korzystną anarchizację – rządy nie działają, zaczyna więc działać społeczeństwo.
EDWIN BENDYK: Mówiąc o ekomodernizmie, warto jednak zwrócić uwagę na moment, w którym ta propozycja została ogłoszona. To był bardzo ważny, 2015 rok. Porozumienie paryskie dla klimatu przyjęte w grudniu 2015 roku nie było wtedy wcale czymś pewnym. Manifest Ekomodernistyczny zbudował szerszy ruch, który miał wytworzyć atmosferę i kontekst do debaty o klimacie i warunki do przyjęcia porozumienia. Podobnym działaniem była encyklika Franciszka „Laudato si”, w której papież krytykuje naiwny technooptymizm i wiarę w innowacje, które mają rozwiązać wszystkie problemy. W zamian proponuje ekologię integralną, łączącą kwestie klimatu, środowiska z kwestiami sprawiedliwości społecznej. Paradoksalnie, ekomodernizm w swej skrajnej nowoczesności wygląda bardzo anachronicznie.
Gdzie najsilniej wybrzmiewają tego typu propozycje?
PAULINA KRAMARZ: Gdy Elon Musk mówi o samochodzie elektrycznym dla każdego albo gdy Bill Gates snuje swoje wizje, choćby właśnie te dotyczące mięsa z probówki, to ja w tych głosach widzę popłuczyny takiego ekomodernistycznego myślenia. I jest to jednocześnie dla mnie ostateczny dowód na kompromitację tych idei. Bo nie do końca jestem w stanie słuchać poważnie człowieka, który wystrzelił na naszą orbitę kabriolet z manekinem w stroju kosmonauty. Podobnie jak nie umiem traktować poważnie Gatesa, który wszędzie chciałby pomóc i jest pełen dobrych chęci, ale jak spojrzeć na realne efekty tych jego chęci, to prezentują się one nader skromnie. Za to kupowanie firm zajmujących się obsługą prywatnych odrzutowców idzie mu całkiem sprawnie. Bardzo bym chciała, żeby Elon Musk wybudował już tę rakietę na Marsa, zabrał do niej Bezosa, Gatesa i jeszcze paru innych panów. Niech lecą i już nam nic nie wymyślają.
EDWIN BENDYK: Ta książka Gatesa jest o tyle ciekawa, że on tam jednak pokazuje, że wiele rzeczy przemyślał, sięgnął do wielu źródeł i lektur. To nie jest taka klasyczna pisanina bogatego pana, który może sobie kupić wydawnictwo, żeby to wydać. To, co w niej chyba najbardziej wartościowego, to taki wniosek, że niezależnie od tego, jaką drogę obierzemy, czeka nas potwornie ciężka robota do wykonania. Że to nie przyjdzie łatwo i wcale nie musi się udać. On widzi skalę tego wyznania i wobec tej skali gotów jest opuścić pozycje, które do tej pory zajmował. Tam jest jednak duży skręt w stronę zwiększenia roli państwa i różnego rodzaju regulacji.
PAULINA KRAMARZ: Bardzo to wielkoduszne. Wiedzieliśmy to bez niego. Niech leci.
Czy tego rodzaju głosy wybrzmiewają też w Europejskim Zielonym Ładzie? Bo ta propozycja również jest zbudowana na fetyszu wzrostu – osiąganego już wprawdzie dzięki zielonym sektorom gospodarki, ale jednak cały czas wzrostu.
EDWIN BENDYK: No tak, ale ze względów politycznych inny język był i ciągle jest niedopuszczalny, bo tylko ten z obszaru obowiązującego głównego nurtu ekonomii jest powszechnie zrozumiały w szerokich kręgach eksperckich i politycznych. Natomiast gdy się bliżej EZŁ przyjrzeć, to widać, że poza celem redukcji emisyjności do 2030 roku i neutralnością klimatyczną w 2050 nie ma tam zbyt wielu konkretów – to raczej pewna matryca, która dopiero zostanie przyłożona do rzeczywistości i wypełniona treścią. Oczywiście nie można wykluczyć, że język odwołujący się do paradygmatu wzrostowego utrzyma się, ale widać wyraźnie, że intensyfikuje się spór ekonomistów o to, jak mierzyć rozwój, i coraz powszechniejsze jest przekonanie, że rozwoju nie można utożsamiać ze wzrostem PKB. Wystarczy wspomnieć rosnącą popularność i uznanie dla włosko-amerykańskiej badaczki Mariany Mazzucato proponującej nową teorię wartości i odnawiającej myśl o interwencji publicznej. Unijny program wsparcia badań naukowych Horyzont Europa wart 100 mld euro był pisany w dużej mierze z wykorzystaniem jej rekomendacji. Niezwykle ciekawy jest też opublikowany niedawno raport Parthy Dasgupty o ekonomice bioróżnorodności, przygotowany na zlecenie brytyjskiego rządu. Wielka Brytania to już wprawdzie nie Unia, ale ciągle część naszego świata. I ten raport odrzuca dogmat ekomodernistów, że można oddzielić społeczeństwo i wzrost ekonomiczny od środowiska. I nie to jest w nim najciekawsze, tylko sposób, w jaki Dasgupta tego dowodzi. A robi to za pomocą tych samych narzędzi ekonomicznych, którymi posługiwali się ekomoderniści. A więc językiem powszechnie rozumianej ekonomii udowadnia, że ta ekonomia nie działa. Że nie ma prawa działać. Wielu mu zresztą użycie tego języka zarzuca, ja uważam, że na tym polega siła jego opracowania. Dasgupta krytykuje przy tym PKB jako wskaźnik. Bo nic przecież nie sprzyja tak wzrostowi PKB jak bezkompromisowe niszczenie środowiska. Miejmy świadomość wagi tego dokumentu – to jest pierwsze opracowanie powstałe na zlecenie rządu, które mówi temu rządowi, że istnieje coś takiego jak granice wzrostu. Jak się zna logikę i mechanikę powstawania takich dokumentów, to trzeba widzieć w raporcie Dasgupty rzecz przełomową.
Może zatem rozmawiamy o ekomodernizmie w momencie jego śmierci?
EDWIN BENDYK: Nie jest to wykluczone. Nawet jeśli jednak zemrze, pozostawi wyzwanie, z którym mierzą się także inne wizje, zarówno postwzrostowe, jak i wobec kategorii wzrostu agnostyczne. To problem innowacji, nie tylko technologicznych, ale też społecznych, kulturowych, instytucjonalnych, politycznych niezbędnych do tego, żeby skuteczne odpowiedzi na wyzwania i konkretne działania pojawiały się szybciej niż konsekwencje zjawisk kryzysowych. Skoro globalne ocieplenie przyspiesza, trzeba przyspieszyć proces dekarbonizacji, ale w sposób, który nie będzie oznaczał pozbawienia możliwości poprawy jakości życia miliardów ludzi, którzy dopiero wychodzą z biedy.
Obowiązujący ciągle, mimo lekcji pandemii, model kapitalizmu ma wiele wad, jedna z ważniejszych polega na tym, że źle alokuje zasoby, co najlepiej widać właśnie w sferze innowacji. Najtęższe umysły poświęcają swoje talenty, by wymyślać nowe aplikacje na smartfony lub wynajdywać nowe instrumenty finansowe dla Wall Street. Ani jedno, ani drugie nie zatrzyma utraty bioróżnorodności ani katastrofy klimatycznej.
Jak więc stymulować prawdziwą innowacyjność odpowiadającą na realne problemy i potrzeby? Przecież nie chodzi o to, żeby zakazać prac nad aplikacjami i instrumentami finansowymi. Szczęśliwie propozycji nie brakuje. Jedną z nich jest idea powszechnego dochodu podstawowego, którą większość krytyków traktuje jako pomysł socjalny, sposób na redystrybucję. Wybitna ekonomistka zajmująca się innowacjami, Carlota Perez, wskazuje, że powszechny dochód podstawowy ma inną rolę do odegrania – ma zachęcić do zaangażowania w działalność innowacyjną tych wszystkich, którzy dziś tworzą wiedzę i nowe rozwiązania w modelach społecznych, jak GNU/Linux czy Wikipedia, rozwijając ekosystem innowacji i wiedzy.
Niezwykle interesująca jest brytyjska ekonomistka Kate Raworth i jej koncepcja ekonomii pączka z dziurką. W skrócie jest to taki model, który dla gospodarki wyznacza dwie granice – pierwsza to minimum socjalne, które należy się każdemu człowiekowi, druga to nieprzekraczalne maksimum ingerencji w środowisko. Pomiędzy tymi dwiema granicami działa człowiek. W takim modelu PKB schodzi na dalszy plan, ale jest miejsce na postęp i innowacje. Bo przecież nie od dziś wiadomo, że to właśnie wyznaczenie sobie granic i mierzenie się z nimi zwiększa naszą kreatywność.
Doświadczam tego niemal codziennie, kiedy układam klocki z synem. Gdy umówimy się, że składamy rzeczy tylko z klocków jednego koloru, to zwykle wychodzi nam coś fajniejszego, niż gdy budujemy z wszystkich klocków, jakie są w pudle.
PAULINA KRAMARZ: Chciałabym wrócić do tego wątku innowacji, bo on z mojej perspektywy jest niezwykle ważny, ale też frustrujący. Mówiłam już, że w obszarze wytwarzania żywności mamy sytuację, w której rozwiązania problemu wyniszczającego planetę rolnictwa leżą na stole, nikt jednak nie chce ich wziąć i zacząć wykorzystywać. Wiemy, jak to zrobić – choćby wprowadzając agroekologię i agroleśnictwo. Są to sposoby wytwarzania żywności i drewna w oparciu o kilkaset lat doświadczeń ludzkości, najnowocześniejszą wiedzę i naukę. Ale ciągle nie mogą się przebić przez ograniczenia systemu, w którym przyszło im konkurować z przemysłowymi uprawami i hodowlami. Mamy więc innowacje, mamy rozwiązania sprawdzone i skuteczne, ale ich nie wykorzystujemy, bo utrudniłyby one życie tym, którzy zarabiają na obecnym modelu rolnictwa.
Może więc głosy ekomodernistyczne należy traktować jako próby wprowadzenia tego, co Bruno Latour nazwał Nowym Reżimem Klimatycznym. To taki system, w którym wszyscy już są całkowicie świadomi kryzysu ekologicznego, więc ci z nich, którzy dzięki pieniądzom i wpływom są na górze społecznej drabiny, umacniają swoją pozycję, by w toku pogarszającego się kryzysu móc skutecznie kontrolować słabszych i skutecznie tłumić ich bunt?
PAULINA KRAMARZ: Zobacz, nawet w tej interpretacji ten pakiet propozycji nie ma większego sensu, bo jak długo ci bogaci i silni wysiedzą w tych bunkrach, które sobie w ten sposób budują? To jest bardzo krótkowzroczna strategia rozgrywki.
EDWIN BENDYK: To chyba dobry moment, żeby wrócić na chwilę do wspominanych już dwukrotnie w naszej rozmowie żółtych kamizelek. Ich ruch to odpowiednia ilustracja zderzenia takiego ekomodernistycznego zarządzania z rzeczywistością społeczną. Ale nie mniej ciekawa niż sam wybuch społeczny była reakcja systemu, który Francuzi z dumą nazywają republiką. Najpierw szok i tygodniowe milczenie prezydenta Macrona, potem ustępstwa wobec protestujących i jednocześnie organizacja Wielkiej Debaty Narodowej, przeprowadzonej w ponad 10 tys. gmin oraz, oczywiście, w internecie. Polscy komentatorzy kwitowali te działania jako próbę zagadania i odwrócenia uwagi od samych protestów. Tak, chodziło o częściową delegitymizację żółtych kamizelek przez pokazanie, że nie reprezentują całej Francji. Jednocześnie jednak konsekwencją debaty, poza analizą wypowiedzi Francuzów i Francuzek, była decyzja o powołaniu panelu obywatelskiego w sprawie klimatu. Panel przygotował 149 rekomendacji, które stały się podstawą dla przygotowania nowego prawa na rzecz klimatu, którego projekt wszedł pod obrady parlamentarne w marcu bieżącego roku. Oczywiście to się nie odbywa bez tarć, profesjonalni politycy buntują się, bo mówią, że to ich robota, a nie jakichś wylosowanych obywateli.
Tak czy inaczej po trzech latach rządów Macrona, niezależnie od jego woli, uruchomiła się tam zmiana społeczna. Oczywiście do tego trzeba przywódcy na tyle inteligentnego, by szukał w takich sytuacjach źródeł własnej siły. W Polsce mamy do czynienia z sytuacją dokładnie odwrotną. Widać to było wyraźnie w przypadku konfliktów społecznych, które wybuchły w czasie pandemii. Władza im bardziej traciła kontrolę nad tym kryzysem, z tym większą determinacją szukała słabych grup, w które można by uderzyć. Była to społeczność LGBTQ+, później lekarze, później kobiety. To jest wykorzystywanie słabości innych tylko po to, by skonsolidować władzę dla samej władzy, a nie po to, by rozwiązywać realne problemy.
Przy okazji jednak kryzys ujawnił, że w polskim systemie władzy strukturami działającymi z podobną inteligencją jak przedstawiona na przykładzie Francji są samorządy. To one organizują panele obywatelskie i szukają konkretnych rozwiązań. Gdy brakowało maseczek, organizowały ich szycie – rząd marnował publiczne pieniądze na kult cargo – pamiętamy jeszcze rytuał powitania Wielkiego Ptaka na Okęciu, czyli przylot samolotu Mrija z chińskimi bezużytecznymi maseczkami.
PAULINA KRAMARZ: To, co wydarzyło się we Francji, pokazuje znaczenie buntu. Także przeciwko takim pozornie proekologicznym koncepcjom jak ekomodernizm. Bo przecież Macron nic by nie zrobił, nie zrozumiałby tej sytuacji, gdyby nie płonące samochody w Paryżu. Bunt jest obroną immunologiczną społeczeństwa – reakcją na nieprawidłowość. Zawsze powtarzam, że bez protestowania do żadnej zmiany nie dojdzie. Ważne jest też to, że te protesty dzieją się w różnych zakątkach Europy i świata. Pochodząca z Rożawy socjolożka i aktywistka Dilar Dirik zapytana kiedyś o to, co można dla Rożawy zrobić, odpowiedziała, że można stawiać opór u siebie, zmieniać swój kraj. Dlatego żeby paliwo tych protestów się nie skończyło, trzeba ciągle przypominać o tym, do czego one doprowadziły gdzie indziej. Warto mówić o Argentynie, która właśnie zliberalizowała prawo aborcyjne, a wcześniej, na cele walki z kryzysem pandemicznym, opodatkowała jedenaście tysięcy najbogatszych obywateli. Warto też mówić o Chile, w którym niezwykle gwałtowne protesty społeczne zakończą się zmianą konstytucji. Bo okazało się, że szybujące pod niebo PKB wcale nie musi oznaczać dobrostanu wszystkich obywateli. Gdy patrzę na to, co się działo w ruchach społecznych przed i w czasie tej pandemii, jestem ciut mniejszą pesymistką, niż byłam przed nią.
EDWIN BENDYK: Tak, jesteśmy w niezwykle ciekawym momencie, który przypomina trochę przełom XIX i XX wieku, choć stawka wyzwań dziś jest o wiele większa. Na stole leży tak wiele koncepcji, tak od siebie zasadniczo różnych. Wszystko buzuje, ale nie podejmę się wskazania, co się z tego wyłoni. Nie wiem nawet, czy te sposoby myślenia, które właściwe były ekomodernistom, na pewno przechodzą już do historii. Jednego jestem pewien. Okno na zmianę nie będzie otwarte w nieskończoność, mamy bardzo mało czasu. I musimy wykorzystać wszystkie zasoby, także paliw kopalnych, zanim się z nimi pożegnamy, żeby przeprowadzić transformację energetyczną. Jeśli tego nie zrobimy, nie będziemy w stanie już się przeobrazić. Ugrzęźniemy. A wtedy zrealizują się scenariusze wykraczające poza granice najśmielszej nawet wyobraźni.