Cisza po weselu
fot. Anna Musiałówna / Forum

21 minut czytania

/ Obyczaje

Cisza po weselu

Filip Springer

W pustych salach zamkniętych na głucho dla publiczności wiszą wymowne dowody zbrodni, jaką w ciągu ostatnich trzech dekad popełniono w Polsce na fotografii prasowej. I na jej odbiorcach

Jeszcze 5 minut czytania

Koc w kratę. Widzę go nawet wtedy, gdy zamknę oczy. Jest 14 grudnia 1964 roku. Zimno, pada deszcz. Do Oświęcimia przyjeżdża delegacja sądu we Frankfurcie nad Menem. Niemcy mają przeprowadzić wizję lokalną z udziałem doktora Franza Lucasa, członka SS i lekarza w obozie Auschwitz-Birkenau (a także Mauthausen-Gusen, Stutthof, Ravensbrück i Sachsenhausen). Od roku przed zachodnioniemieckim sądem trwa proces dwudziestu członków załogi tego obozu. Linia obrony polega na podważaniu zeznań tych, którzy ocaleli. Dlatego potrzebna jest ta wizja – oskarżonych trzeba skonfrontować z faktami na miejscu. Niemcy przylatują do Warszawy dzień wcześniej i natychmiast zostają otoczeni troskliwą opieką Służby Bezpieczeństwa. Kolumna ich aut bezpośrednio z lotniska kieruje się do Krakowa. Tam śpią. Do Hotelu Francuskiego wydzwaniają ludzie, domagając się łączenia z Lucasem. Gdy recepcjonistka odmawia, słyszy stek wyzwisk i obietnicę, że oskarżony „jeszcze dziś będzie załatwiony”. Następnego dnia jadą do Oświęcimia. Wizyta oczywiście przykuwa uwagę prasy. Na miejscu jest mnóstwo dziennikarzy i fotoreporterów. Wśród nich jest też Sławek Biegański. Powiedzieć o nim, że jest fotografem magazynu studenckiego „itd” to nic nie powiedzieć. Biegański od pierwszego numeru tego pisma wyznacza jego fotograficzny kierunek, niektórzy w środowisku traktują go jak guru. Redakcyjny kolega Krzysztof Wójcik tak napisze o nim po latach: „Absolwent Wydziału Grafiki warszawskiej ASP, z czasem charyzmatyczny szef działu foto «itd», autor dziesiątków materiałów, twórca koncepcji graficznej pisma. (…) Niezwykle pracowity, perfekcjonista. Biegański wymyślał, realizował, a na koniec sam łamał swoje historie”.

Na jednym ze zdjęć Biegańskiego widać kolumnę samochodów czekających w głównej bramie obozu. Kierowcy siedzą w szoferkach. Kilka osób chroni się przed deszczem pod ceglanym sklepieniem bramy, która kadruje perspektywę obozu. W oddali widać ogrodzenia, słupy, wieże strażnicze. Na pierwszy rzut oka nie wiadomo, dlaczego Biegański w ogóle zrobił to zdjęcie. Jest dość zwykłe, nie ma na nim głównych bohaterów tego wydarzenia, nic się tu nie dzieje. Jest zaplecze, ale takie mało ciekawe, niefotogeniczne. Zdjęcie jakby robione z nudów. W oczekiwaniu, aż coś się zdarzy.

Ale tam się właśnie zdarzył ten koc. Leży rzucony niedbale na tylnej półce ostatniego w kolumnie auta. Jest jedynym żywym elementem w całej tej scenie. Bo wszystko jest tu zimne, szare i ponure – od aury zaczynając, a na przyczynie tej wizyty kończąc. Fotograf ma ograniczone możliwości przekazania publiczności tego zimna i kryjącej się w nim grozy. Biegański zdaje sobie z tego doskonale sprawę. Dlatego robi to zdjęcie. Bez tego koca w aucie poczulibyśmy o wiele mniej.

fot. Sławek Biegańskifot. Sławek Biegański / Forum

Chciałoby się napisać, że fotoreportaż Biegańskiego można od ubiegłej jesieni oglądać w warszawskim Domu Spotkań z Historią na znakomitej wystawie pod tytułem „Ostrzej widzieć. Fotoreportaż w «itd» 1960-1990”. W tych latach ukazało się 1513 numerów pisma. W każdym, bez wyjątku, publikowano fotoreportaż. Nie zestaw przypadkowych zdjęć na określony temat, ale fotoreportaż – opowieść z otwarciem, kulminacją i zamknięciem, z bohaterami, detalami, portretami, szerokimi planami.

„Ostrzej widzieć. Fotoreportaże «itd» 1960–1990”, Dom Spotkań z Historią

Kuratorzy: Krzysztof Wójcik i Katarzyna Madoń-Mitzner, wystawa potrwa do 20 sierpnia 2021 (aktualnie zamknięta ze względu na obostrzenia epidemiczne)

Niestety wystawa właściwie cały czas jest niedostępna dla widzów ze względu na pandemiczne obostrzenia. Jak wiadomo, Polacy masowo odwiedzają instytucje kultury, trzeba było je więc zamknąć, żeby nie tworzyć nowych ognisk koronawirusa. Miałem to szczęście, że DSH zaprosił mnie do nagrania oprowadzania po wystawie. Mogłem ją w spokoju obejrzeć, a wrażeniami podzielić się z publicznością w specjalnym filmie. Z galerii wychodziłem jednak w ponurym nastroju. Jest coś symbolicznego i niezwykle wymownego w osieroceniu tej akurat wystawy. W pustych salach zamkniętych na głucho dla publiczności wiszą bowiem wymowne dowody zbrodni, jaką w ciągu ostatnich trzech dekad popełniono w Polsce na fotografii prasowej. I na jej odbiorcach.

Można by się tu oczywiście skupić się na tym, jak ta zbrodnia wyglądała od strony środowiska – osób, instytucji i organizacji, które tę fotografię tworzyły. Bo przecież demontaż działów fotograficznych w największych redakcjach, wypędzanie fotografów i fotografek na śmieciówki. Bo zmuszanie ich do podpisywania skandalicznych umów, w których właściwie zrzekali się praw do swoich archiwów, a więc wizji jakiegokolwiek zabezpieczenia na starość. Bo przecież dziś każdy ma telefon z aparatem w kieszeni, po co więc fotograf na temacie, skoro zdjęcie może zrobić nawet dziennikarski stażysta. Ma ta opowieść swoich bohaterów i bohaterki – utalentowanych ludzi, którzy jeszcze w latach dziewięćdziesiątych i na przełomie wieków dostarczali nam fotograficznych opowieści na światowym poziomie, a dziesięć lat później odkładali aparaty, by zostać baristami, kurierami, handlowcami albo popaść w postępującą depresję. Co ciekawe i niepojęte, stało się to mniej więcej wtedy, kiedy kultura i informacja były już w pełni obrazkowe. Ten obrazek, którym dziś się posługujemy, nie potrzebuje jednak niuansu. Ci, którzy zaś widzieli w nim podstawę swojej twórczości, musieli odejść.

Z fotoreportażem prasowym nie stało się też to, co przytrafiło się reportażowi. Nie przeniósł się do książek. Pozwoliłoby mu to choćby przetrwać, mimo że o jakości tego trwania można by już pewnie dyskutować, patrząc na to, co się dziś w seriach reporterskich wydaje. Ale to już zupełnie inna opowieść. Fotoreportaż znalazł się w pustce i obumiera. Pojawia się jeszcze tu i ówdzie, ale próżno szukać tytułów silnych fotoreportażem czy redakcji, w których jest nad tą formą jakiś głębszy namysł. W największych tytułach brakuje wręcz ludzi, którzy mają jakiekolwiek kompetencje do umieszczania fotografii na łamach. Coraz częściej więc nawet tytuły, które budowały jakość fotoreportażu prasowego jeszcze w latach dziewięćdziesiątych, decydują się na publikację pod tym hasłem niedbale skleconych zestawów zdjęć albo w ogóle nieprzebranych galerii obrazków. Tam gdzie kiedyś pokazywano przemyślane opowieści, dziś raczy się odbiorców kompilacjami ze stocków. Fotografia jest w prasie potrzebna już tylko jako ilustracja do tekstu. Zwykle sprowadza się do portretu.

Fotoreportaż „Kto żyw” w  „itd”Fotoreportaż „Kto żyw” w „itd”, nr 25/1469, 18.06.1989

Ale to nie dramat samego środowiska wprowadził mnie w tak ponury nastrój po zobaczeniu wystawy o „itd”. Widać na niej wyraźnie, jak wiele straciliśmy, i piszę to jako odbiorca, a nie jako fotograf, wraz ze zniknięciem tej formy opowieści z łamów prasy. A raczej co nam odebrano. Fotoreportaż stał się w polskiej prasie zbędny, fotografki i fotografowie przestali go praktykować. Wraz z tą zmianą zbędne stały się też konkretne kompetencje odbiorców prasy związane ze świadomym jego oglądaniem. Jakie?

Przede wszystkim zmiana ta oznacza dla nas znaczące ograniczenie poznawania świata obrazem. I mam tu na myśli nie tylko samą informacyjną warstwę fotografii, ale też wszystko to, co buduje jej aurę, emocjonalną paletę, na jaką zdecydował się fotograf w kontekście danego tematu. Widać to doskonale na  wystawie w DSH. Bez wyeksponowanego tam zdjęcia z kocem w aucie nie poczujemy tamtego przeszywającego wszystkich do szpiku kości chłodu. A przecież dałoby się opowiedzieć tamto wydarzenie – powrót hitlerowskiego kata na miejsce zbrodni, tylko poprzez obrazy ilustrujące kolejne etapy tej wizyty. To mógłby być bardzo poprawny zestaw. Jednak Biegański wtedy, a teraz kuratorzy wystawy: Krzysztof Wójcik oraz Katarzyna Madoń-Mitzner zdecydowali się tu na poetykę, która odwołuje się nie tylko do naszych emocji, ale wręcz cielesności. I poprzez nią opowiadają jakąś głębszą, przejmującą prawdę o tym zdarzeniu. Gdy takie koce znikają z dostarczanych nam przez prasę obrazów, ograniczona zostaje też możliwość poczucia historii opowiadanych przez te obrazy. Tracimy sposobność odczytywania wizualnych metafor, a wraz z nią, stopniowo, zdolność ich konstruowania. Dalej jest już tylko powszechna nieświadomość tego, że obraz taką metaforą może w ogóle być.

„Trawi nas ciężka choroba dosłowności – pisze Olga Tokarczuk w „Czułym narratorze” i diagnoza ta w takim samym stopniu dotyczy zarówno słowa, jak i obrazu. – Pierwszym jej objawem jest brak zdolności do rozumienia metafory, potem pauperyzacja poczucia humoru. Towarzyszą jej skłonność do wydawania ostrych, pochopnych sądów, nietolerancja niejednoznaczności, zanik wrażliwości na ironię i – w końcu – powrót dogmatyzmu i fundamentalizmu. (…) Literalista bowiem w swoim upośledzeniu popada w zamęt emocjonalny, nie umiejąc umieścić tego, czego doświadcza, w szerszym i głębszym kontekście”.

„Polskie nagrania”, fot. Krzysztof Wójcik/Forum 7–14.09.1986, nr 36–37/1322–1323 „Polskie nagrania”, czyli nagrywanie muzyki podczas festiwalu w Jarocinie. Fot. Krzysztof Wójcik / Forum 7–14.09.1986, nr 36–37/1322–1323

Fotografia na dosłowność jest narażona od samego swojego zarania, bo imituje rzeczywistość. Jest zdjęcie – jest dowód. Nie od dziś jednak wiadomo, że fotografia, rozumiana jako praktyka twórcza, rzadko może być niezbitym dowodem w jakiejkolwiek sprawie. Tym ważniejsze wydaje się podtrzymywanie w odbiorcach obrazów świadomości ich metaforycznej natury. Tym dotkliwsze jest dla nas wszystkich zaniechanie takiej praktyki. Weźmy choćby jeden z ostatnich fotoreportaży opublikowanych w „itd” – „Twarzą w twarz” Krzysztofa Wójcika z maja 1989. To relacja z dość mało fotogenicznego wydarzenia, jakim jest debata dwóch polityków. Jednym z nich jest Aleksander Kwaśniewski, drugim Adam Michnik. Zwykle fotografowie nie mają zbyt dużego pola do popisu przy okazji takich tematów. Zdjęcie otwarcia pokazuje obu rozmówców witających się przed rozpoczęciem debaty. Na kolejnych zdjęciach Wójcik koncentruje się jednak już tylko na tańcu stóp obu panów, odbywającym się pod zajmowanymi przez nich krzesłami. W zależności od temperatury sporu, domyślamy się, stopy zajmują różne pozycje – raz są rozluźnione i rozrzucone pod stolikiem, zaraz potem stają na baczność, czujne i gotowe do ataku. Na dosłownym poziomie jest to opowieść o tym, w jakich butach na debatę przyszli Michnik i Kwaśniewski. Jeszcze jednak czytamy metaforyczny potencjał tego zestawu. Boję się czasu, kiedy ukryta w nim opowieść przestanie być zrozumiała. Ten czas nadchodzi, bo nie umiem sobie dziś wyobrazić ani jednej redakcji, która opublikowałaby taki materiał.

Fotograf lub fotografka realizująca fotoreportaż musi być w ciągłym ruchu. Przyjmuje różne punkty widzenia, próbując ustawić się w taki sposób, by umieścić w kadrze jak najwięcej dopełniających się planów. Oglądając fotoreportaż, musimy być tego świadome i świadomi. Umieć patrzeć nie tylko na to, co jest na pierwszym planie zdjęcia, ale też starać się odczytać związki pomiędzy innymi jego planami. Konieczne jest też odczytywanie znaczeń, które pojawiają się między zdjęciami. Patrząc na fotografię pielęgniarki siedzącej przy łóżku pacjenta z zabandażowaną głową (Krzysztof Wójcik, „Kto żyw”, „itd” nr 25/1469, 18.06.1989), wydaje się nam, że patrzymy na jakąś banalną scenkę rodzajową w szpitalu. Dopiero drugi kadr, na którym pielęgniarze podają pacjentowi wyborczą urnę, do której ten wrzuca swój głos, nadaje sens temu pierwszemu obrazowi. Zdjęcia nabierają znaczeń poprzez kontekst, w którym zostają umieszczone. Gdy o tym zapominamy, nasza zdolność rozumienia tego, na co patrzymy, niebezpiecznie spada.

Fotoreportaż „Kto żyw” w „itd” nr 25/1469, 18.06.1989Fotoreportaż „Kto żyw” w „itd”, nr 25/1469, 18.06.1989

Wiosna 1965 roku. Trwa przebudowa śródmieścia Katowic na modernistyczną modłę. Proces ten dokumentuje dla „itd” Biegański. Jego fotoreportaż „Uwaga, dokument” opublikowany zostaje w pierwszym majowym numerze tygodnika. Z opisu zestawu dowiadujemy się, że w trakcie przebudowy centrum Katowic wyburzono zabytkowe kamienice, a na ich miejscu stanęły nowoczesne budynki handlowe i usługowe, na przykład Dom Prasy Śląskiej czy Spółdzielczy Dom Handlowy „Zenit”. Próżno ich jednak szukać na zdjęciach. Nie ma tu romantyzmu budów, betonu, stali, robotników uwijających się w pocie czoła. Gdzieś tam w oddali widać jakąś betoniarkę (chyba) albo stertę brukowych kostek (prawdopodobnie). A przecież to miało tu być tematem – Katowice wkraczają z rozmachem w nowoczesność. Ta przebudowa naprawdę przeorała sporą część miasta, była z pewnością okazją dla imponujących fotograficznych przedstawień. Biegański z tego jednak rezygnuje i koncentruje się na ludziach i ich codziennych sprawach. Uprawia to, co później zostanie nazwane fotografią uliczną. Ktoś niesie dywan, ktoś pali papierosa. Pasażerowie tramwajów, przekupki, dzieciaki. Jakby czuł, że ta planowana przemiana przeora też życie ulicy. Opowiada więc o tym, co zgodnie z paradygmatem modernistów musi odejść. I odejdzie, jego prognoza pod wieloma względami się sprawdzi. Reaktywacja centrum Katowic po tamtej operacji trwa przecież do dziś.

„Przed potopem”, fot. Jan Michlewski/Polska Agencja Fotografów FORUM 5.01.196, 4nr 1/163 Dzieci w drodze do szkoły przechodzą rzekę San na szczudłach„Przed potopem”, czyli dzieci w drodze do szkoły przechodzą rzekę San na szczudłach. Fot. Jan Michlewski / Forum 5.01.1964, nr 1/163

Ten przykład, ale też choćby opowieść o wsi Solina przeznaczonej do wysiedlenia w związku z budową znanego bieszczadzkiego zalewu („Przed potopem”, Jan Michlewski, „itd” nr 1/163, 5.01.1964) to dobra ilustracja kolejnej straty, jaką ponieśliśmy. Fotoreportaż ma bowiem zdolność do syntetycznego i przejmującego pokazywania związków przyczynowo-skutkowych. Na zdjęciach Michalewskiego i Biegańskiego widzimy koszty modernizacji, prognozowane albo już ponoszone. Pomiędzy kolejnymi obrazami mieści się przestrzeń na namysł, czy to wszystko jest na pewno warte tego wysiłku. I nie ma tu odpowiedzi, jest tylko znak zapytania, z którym sami musimy sobie poradzić. Bo projektowany odbiorca jest tu istotą myślącą.

Wraz ze zniknięciem fotoreportażu z prasy straciliśmy też możliwość spoglądania na codzienność i dowiadywania się o tym, jak wygląda u innych. Bo to, co poza wizualną klasą chyba najbardziej urzeka w tematach dopuszczanych na łamy „itd”, to ich ogromna różnorodność. Studenci pracujący w Zakładzie Oczyszczania Miasta, podróże pociągami osobowymi drugiej klasy, dzieci na podwórkach Osiedla Za Żelazną Bramą, porodówka, dostawa mięsa do sklepu, „opisana warstwami tynku” historia kamienic na krakowskim Kazimierzu. Wszystko może być tematem, wystarczy poświęcić temu trochę czasu i pasji.

„Dziś wszyscy jednacy”Fotoreportaż „Dziś wszyscy jednacy” w „itd”. Fot. Krzysztof Barański / Forum

W swoim czasie redakcja jednego z największych polskich tygodników zaprosiła mnie na spotkanie. Tematem miała być nasza ewentualna współpraca. Sekcja reportażu w tej gazecie przechodziła przeobrażenie, szukano nowych pomysłów i piór. Przed spotkaniem poproszono mnie o przygotowanie kilku propozycji tematów. Jednym z nich była sytuacja mieszkaniowa w Polsce, pracowałem bowiem wtedy nad książką „13 pięter”. Tłumaczyłem na spotkaniu, jak istotny to temat, jak ważne, by opisywać skandaliczne warunki i standard najmu w Polsce, że jest tu mnóstwo historii do opowiedzenia. Przytaczałem przykłady.
– A może… ! – uniósł palec jeden z redaktorów – …trzeba to zestawić z historią o tym, jak wyglądają apartamenty w tym nowym wieżowcu na Złotej!
– Tak! Tak! – zapaliła się redaktorka. – Wiesz, kto je kupuje, wynajmuje, jakie tam są bajery.
– I nawet odpuścić ten twój najem – wszedł jej w słowo redaktor – tylko zrobić takie duże story o tym, jak się żyje w takim apartamencie! Znaleźć kogoś, kto cię tam wpuści i pokaże, jak wygląda świat z ostatniego piętra takiego wieżowca.
Bardzo byli zadowoleni z tematu, który właśnie mi wymyślili.

Moja pozycja w tamtej sytuacji i tak nie była najgorsza. Mogłem przyjść do redakcji, porozmawiać z ewentualnymi zleceniodawcami. Wielu autorek i autorów nie ma takiej możliwości. Komunikacja z nimi odbywa się zdalnie, pandemia tylko pogłębi te mechanizmy. Redaktorki i redaktorzy są więc bombardowani mailami od ludzi w terenie, którzy chcą coś opublikować. Wybierane na łamy jest to, co najbardziej nietypowe, dziwne, niecodzienne. Wyobraźmy sobie skrzynkę mailową redaktora działu reportażu dużej gazety – ma w niej 15 mięsistych i klikalnych historii i propozycję fotoreportażu o tłoku w pociągach, życiu bydgoskich podwórek albo przebudowy śródmieścia Szczecina. Co wybiera?

Ten system niszczy możliwość wglądu odbiorców w codzienność poprzez prasę. W polskich konkursach fotografii prasowej regularnie, od dziesięcioleci, nagradzane są fotoreportaże o pielgrzymce ortodoksyjnych Żydów do grobu cadyka w Lelowie – bo wydarzenie to obfituje w „egzotyczne” i fotogeniczne obrazy.

Zresztą co tu mówić o tych mało atrakcyjnych na pierwszy rzut oka tematach. Weźmy Archiwum Protestów Publicznych, kolektyw fotografów, graficzek i edytorek założony w celu dokumentacji tego, co dzieje się na polskich ulicach w czasie rządów PiS. Wśród autorów APP są laureatki i laureaci najważniejszych konkursów fotograficznych w Polsce i na świecie. Żeby pokazywać swoje zdjęcia, APP wydaje jednak własną gazetę. Ma też konto na Instagramie i stronę internetową z dokładnie opisanymi zasadami zgromadzonych na niej zasobów. Bardzo chętnie korzysta z nich prasa zagraniczna, polska sporadycznie. Jeśli więc za pięćdziesiąt lat ktoś będzie chciał się dowiedzieć, jak wyglądały protesty obywatelskie na przełomie drugiej i trzeciej dekady XXI wieku, będzie lepiej, jak poszuka „Gazety Ulicznej” wydawanej przez niedofinansowany kolektyw ideowców, niż szperał w archiwach największych polskich gazet.

„Wczoraj łan, węgiel dziś”, fot. Krzysztof Barański, Andrzej Baturo i Sławek Biegański/Forum„Wczoraj łan, węgiel dziś”, czyli krajobraz lubelskiej wsi zmienia się po wybudowaniu „Bogdanki”, pierwszej kopalnia w Lubelskim Zagłębiu Węglowym. Fot. Krzysztof Barański, Andrzej Baturo i Sławek Biegański / Forum 4.05.1975, nr 18/754

Nazwijmy to wprost: za pół wieku będziemy odcięci od tego szczególnego rodzaju wiedzy, jaki fotografia buduje na temat czasów, w których powstaje. Instagram nam tego braku nie zastąpi. Podobnie jak i te formy używania fotografii, z jakimi eksperymentują co bardziej ambitne tytuły. Teoretycznie internet daje tu nieskończone wręcz możliwości – obok zdjęć można zamieścić w opowieści filmy, nagrania audio, animacje i infografiki. Odbiorca może mieć do nich dostęp poprzez komputer, tablet czy telefon. Kłopot jednak w tym, że produkcja takich materiałów jest zwykle kosztowna, czasochłonna i skomplikowana. Wymaga pracy zespołu specjalistów, w efekcie powstaje dzieło zbiorowe. Fotoreportaż jest prostszy, tańszy, szybszy, bardziej indywidualny. Multimedialne opowieści mają liczne zalety. Od czasu słynnego multimedialnego kombajnu „Snow Fall” opublikowanego w 2008 roku w New York Timesie nie przejęły jednak miejsca fotoreportażu. Nawet wspomniany dziennik – mający prawdopodobnie największe zasoby i możliwości do budowania tego typu opowieści robi to stosunkowo rzadko. Redakcja ta stara się natomiast podtrzymywać fotoreportaż eksperymentując, często bardzo udanie, z formami jego prezentacji na swoich elektronicznych łamach.

Jeden z najbardziej znanych i docenionych fotoreportaży opublikowanych na łamach „itd” nosił tytuł „Ruda się żeni”. Jego autorami byli Krzysztof Barański i Sławek Biegański. Opowiada o weselu w osadzie geologów badających złoża rud polimetalicznych w okolicach wsi Szurpiły na Suwalszczyźnie. Jeszcze w latach pięćdziesiątych odkryto tu obiecujące złoża rzadkich metali, dwie dekady później w głowach decydentów dojrzał już plan uczynienia z tego regionu zagłębia metalowego. Na miejsce wysłano górników i geologów.

Barański i Biegański skupiają się na mikrohistorii. Jest panna młoda (akurat tak się składa, że ruda), biała suknia. Jest fiat 125p przystrojony kwiatkami, „brama”, zaślubiny, przyjęcie, tańce. Są też blaszane baraki, wieże wiertnicze w tle, duża nadreprezentacja mężczyzn, wszędobylskie błoto. Z banalnego na pozór fotoreportażyku weselnego Biegański i Barański wyciągają ujmującą, bezpretensjonalną opowieść o początku. Bo przecież nikt w tamtym momencie jeszcze nie wie, że wydobycie tych złóż okaże się nieopłacalne, że te wszystkie wielkie plany spalą na panewce. Na razie są radość i nadzieja.

„Ruda się żeni”. Fot. Krzysztof Barański i Sławek Biegański / Forum„Ruda się żeni”. Fot. Krzysztof Barański i Sławek Biegański / Forum

Żałuję, że nie znałem tego fotoreportażu, gdy pierwszy raz pojechałem do Szurpił. Słyszałem historię o suwalskim zagłębiu metalowym, chciałem zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się zaczęło. To było w 2015 roku. Potem jeździłem jeszcze kilka razy. Za każdym uderzała mnie panująca tam cisza. Baraki z rdzeniami geologicznymi z tamtego czasu otoczone są płotem, bramę zamknięto na solidną kłódkę. Można pewnie przeskoczyć przez ten płot, pobuszować tam chwilę. Nikt pewnie nie zwróciłby na mnie uwagi.

Teraz jadąc do Szurpił, będę miał w głowie ten wspaniały fotoreportaż z „itd” – materiał, w którym zawiera się wszystko, co utraciliśmy. Metaforę, detal, codzienność, znaczenia, które wyłaniają się pomiędzy zdjęciami, a nie z nich samych. Umiejętność odczytywania tego wszystkiego przestała być dziś potrzebna. Nie musimy już tego umieć, gdy otwieramy gazetę. Gazeta od nas tego nie wymaga ani nas tego nie uczy. Świat, na który przez nią patrzymy, jest o wiele bardziej płaski. Cisza w Szurpiłach jest ciszą po tamtym hucznym weselu.