Sobota, szósta rano
iwishmynamewasmarsha CC BY-NC 2.0

22 minuty czytania

/ Media

Sobota, szósta rano

Rozmowa z Agnieszką Mazuś i Krzysztofem Wiejakiem

„Musimy patrzeć władzy na ręce. Może wychodzi z nas idealizm, ale w coś trzeba wierzyć. Z jakiegoś powodu znaleźliśmy się tutaj, na pewno nie tylko dla pieniędzy” – mówią zastępczyni i redaktor naczelny lubelskiego „Dziennika Wschodniego”, niedawno zwolnieni z pracy

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Jak zostaliście dziennikarzami?
AGNIESZKA MAZUŚ:
Studiowałam biotechnologię, w 2001 roku pojechałam na staż do Stanów, na uniwersytet w Idaho. Trafiłam na 11 września. Pamiętam tę atmosferę. W World Trade Center wbijają się samoloty, szok, a w laboratorium, gdzie badaliśmy rozkład trotylu w warunkach jak na Księżycu, nikt nie przerywa pracy. Owszem, włączyli telewizory, ale to wszystko. Pomyślałam wtedy, że chyba nie jestem tam, gdzie powinnam. Wróciłam do Lublina, skończyłam studia i poszłam na podyplomowe studia dziennikarskie. Przeglądając w księgarni jakąś książkę o dziennikarstwie, przeczytałam, że aby nauczyć się zawodu, trzeba iść do redakcji, a nie na tego rodzaju studia. Poszłam więc. W lokalnej „Wyborczej” nikt nie miał dla mnie czasu, miesiąc czy dwa spędziłam na praktykach w „Kurierze Lubelskim”, ale nie czułam się tam dobrze. Spytałam więc w „Dzienniku Wschodnim”, czy nie potrzebują praktykantki. Potrzebowali. Spodobało mi się. Przychodziłam w niedziele, angażowałam się. Przez pierwsze miesiące byłam jedynie na wierszówce. Tak skromnej, że w domu przyrządzałam sobie kawę trzy w jednym – mieszałam kawę, cukier i śmietankę i w proszku przynosiłam do pracy. Nie miałam kasy na saszetki.

KRZYSZTOF WIEJAK: U mnie to kiełkowało już w liceum. Dorastałem w domu, gdzie było dużo bibuły, mama aktywnie działa w Solidarności, więc chcąc nie chcąc, byłem blisko wydarzeń. Na studia pojechałem do Warszawy, była to Akademia Wychowania Fizycznego. Tam zastał mnie 1989 rok, działałem w Międzyuczelnianym Komitecie Strajkowym, chodziliśmy na demonstracje, Krzysiek Miller robił zdjęcia. Gdy wróciłem do Lublina, ukazywała się już „Wyborcza”, w domu była kolejka do czytania. Wylądowałem w popołudniówce „Stop” wydawanej przez „Dziennik Wschodni”, wtedy jeszcze był to „Dziennik Lubelski”. Gdy upadła, trafiłem do „Dziennika”. Posadzili mnie w dziale miejskim. Panował zgiełk, bo wszyscy pisali na maszynach i wszyscy bez wyjątku palili. To byli dziennikarze wywodzący się jeszcze ze „Sztandaru Ludu” wydawanego w PRL przez RSW Prasa-Książka-Ruch. Mieli po 40–50 lat, mnie traktowali trochę jak chłopca na posyłki. Wódka, kawa, proste tematy. Musiałem powalczyć, żeby wyciosać sobie jako taką pozycję, ale udało się. Dość szybko dostałem pół etatu, potem cały. Obsługiwałem tematy związane z Ratuszem. 

Z opisujących stali się opisywanymi. W sobotę 27 lutego o szóstej rano do redakcji „Dziennika Wschodniego” wkroczył likwidator spółki wydającej gazetę i w asyście ochrony wymienił zamki w drzwiach. Prędko rozpętała się burza – na miejsce zdarzenia dostali się sposobem. Zastępczynię naczelnego Agnieszkę Mazuś policjanci wyciągali z łazienki, by likwidator mógł jej odczytać decyzję o zwolnieniu z pracy. Krzysztofa Wiejaka z funkcji redaktora naczelnego odwołał tydzień wcześniej. 

Wydarzenia z tamtej soboty były eskalacją konfliktu, który od mniej więcej trzech lat toczy się między większościowym udziałowcem Tomaszem Kalinowskim a redaktorami i dziennikarzami, którzy mają 27 procent udziałów.

Na początku lat 90. w Warszawie było możliwe wszystko. Dlaczego nie zostałeś?
KW:
Sprawy sercowe. W Lublinie miałem narzeczoną. 

Chodziło wam na początku o coś czy po prostu zawód dziennikarza wydawał się atrakcyjny?
KW:
Początkowo chodziło o atrakcję, o to, że dużo się dzieje, codziennie inny temat, wyzwania. Dużo się jeździło. Nie było telefonów komórkowych, więc wystawało się pod gabinetami urzędników, żeby ktoś przyjął. Siedzieliśmy po nocach, w niedziele, w redakcji było mnóstwo ludzi, w całym wydawnictwie ze sto osób. Wieczorami jeszcze chodziliśmy na piwo. Całą energię pożytkowałem wówczas na pracę w redakcji. Dziś często dziennikarzy się zbywa, wtedy się szanowało. To też na pewno było atrakcyjne. 

AM: Ja chciałam być w centrum wydarzeń, móc dopytać, dowiedzieć się więcej, niż może człowiek z ulicy. Kręciło mnie, że mogę pytać w imieniu zwykłych ludzi. Ciężko byłoby policzyć, ale przez te wszystkie lata pomogliśmy naprawdę wielu osobom, których urzędnicy ignorowali. Szybko zobaczyłam, jak duża jest rola mediów, wkrótce po moim przyjściu do „Dziennika” głośna była sprawa gróźb ówczesnego barona SLD Grzegorza Kurczuka wobec naszej redakcji.

Co to była za historia?
KW: Grzegorz Kurczuk był tak zwanym baronem SLD, czyli szefem lubelskich struktur Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Chwilę wcześniej był ministrem sprawiedliwości, bo od 2001 roku SLD był u władzy. W lecie 2004 roku przyszedł do naszego naczelnego Andrzeja Mielcarka i zagroził, że jeśli nie przestaniemy kłamać na temat SLD, to namówi kolegów z biznesu, żeby wycofali reklamy. Mielcarek go nagrał. Katarzyna Pasieczna, dziennikarka, która opisywała intrygi na lewicy, już wcześniej dostawała pogróżki. Współpracownik Kurczuka zajmował się jej tekstami na sesji sejmiku województwa, sam Kurczuk miał jej powiedzieć, że mógłby ją załatwić w Lublinie tak, że nie znalazłaby już żadnej pracy.

Nie twierdzę, że każdego dnia w „Dzienniku” zajmujemy się walką o wolność słowa, przeważnie piszemy o codziennych miejskich sprawach, ale takie sytuacje jak tamta uzmysławiają, jak duże znaczenie ma wolność słowa w dziennikarstwie lokalnym. Dziennikarze lokalni mają czasem dużo ciężej niż ogólnopolscy. Znamy bohaterów naszych publikacji. Mijamy się z nimi na ulicy i na imprezach, mamy wspólnych znajomych. Gdyby naprawdę chcieli zaszkodzić, wiedzą, jak to robić.

Dużo mieliście podobnych doświadczeń?
AM: Cały czas patrzymy władzy na ręce. To nie zawsze są sprawy dużego kalibru, ale zawsze ważne dla mieszkańców. Na przykład kilka lat temu Ratusz zdecydował o remoncie ulicy Lipowej i Alei Racławickich – to duże ulice w centrum Lublina. Projekt przebudowy zakładał równe chodniki, ścieżki rowerowe i po dwa pasy ruchu dla aut. To wymagało wycięcia drzew. Krytykowaliśmy to, działacze ruchów miejskich spotykali się z urzędnikami, sprawa przeciągała się ze względu na brak pieniędzy. Wreszcie w ubiegłym roku się znalazły. Wtedy pomyślałam, że trzeba zrobić coś więcej. Namówiłam Krzyśka, żebyśmy nie tylko zajęli stanowisko, ale też poprosili o wsparcie inne lokalne media. Włączyła się „Gazeta Wyborcza”, ludzie zorientowali się, że te drzewa naprawdę mogą być wycięte. Mimo pandemii zorganizowali protesty, stanęli wzdłuż ulicy z zieloną wstęgą. Rezultat był taki, że gdy którejś nocy panie mieszkające przy Lipowej usłyszały nadjeżdżające przesadzarki, wybiegły na ulice bronić drzew własnym ciałem. Zmieniono ten projekt. Wygląda na to, że drzewa – wprawdzie nieco przykrojone – zostaną. 

KW: W historii, która doprowadziła do obecnej sytuacji w „Dzienniku”, krytykowaliśmy głównie Ratusz i prezydenta Krzysztofa Żuka. To miasto pozwoliło, by deweloper związany kapitałowo z naszym większościowym wspólnikiem planował inwestycję na Górkach Czechowskich.

Jak to się stało, że waszym wspólnikiem został przedsiębiorca związany z branżą deweloperską?
KW:
W 2013 roku koncern Media Regionalne przejęła Polskapresse. Nas nie, bo nie zgodził się na to Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów [pod skrzydłami Polskapresse pozostał „Kurier Lubelski” – przyp. AB]. Pamiętam naszą euforię po tej decyzji. Cieszyliśmy się, bo byliśmy po ciężkim doświadczeniu z korporacją i mieliśmy nadzieję, że poza koncernem będzie lepiej. Euforia szybko minęła, bo przecież nie mieliśmy pieniędzy. Wtedy wysłałem SMS-a do Tomasza Kalinowskiego, że można kupić „Dziennik”.

fot. Tomasz Tylusfot. Tomasz Tylus

 

Znaliście się?
KW:
O tyle, o ile. W Lublinie po trzech imprezach wszyscy się mniej więcej znają, a jako naczelny często na nie chodziłem. Pisaliśmy o nim czasem w gazecie. Kiedyś nawet obsmarowaliśmy go w związku z tematem wycinki drzew pod jakiś supermarket, gdy okazało się, że wydano na nią zgodę bez wizji lokalnej, a odpowiedzialny za to urzędnik bawił się w należącym do Tomasza klubie. W 2014 roku jednak odpowiedział na SMS-a i od słowa do słowa wymyśliliśmy, że powołamy spółkę Corner Media, on będzie inwestorem strategicznym, my wniesiemy wkład intelektualny. On miał 58 procent udziałów, my – 12 osób z redakcji – 42. Ja byłem naczelnym i prezesem spółki. Przez trzy lata to nieźle działało. Czasem sugerował, żeby o czymś napisać, ale nie protestował, gdy odmawialiśmy. Po trzech latach zaczęły się konflikty w zarządzie. 

Mieliście wtedy wybór?
AM:
To wszystko działo się bardzo szybko. Chcieliśmy dalej wydawać gazetę, a z Mediów Regionalnych wyszliśmy z niewiele wartym sprzętem komputerowym. Na resztę – programy komputerowe, stronę internetową, drukarnię, kolportaż, wreszcie utrzymanie zespołu – potrzebowaliśmy pieniędzy. Inwestor pożyczył nam pieniądze na rozwój. Nie wiem, czy można było to zrobić inaczej. Ja, muszę przyznać, nie wierzyłam wówczas, że to może się udać. Kupiłam tylko dwa udziały, bo tyle mogłam zaryzykować.

Ciekawe, że już wtedy zastrzegliście w umowie, że odwołanie redaktora naczelnego wymaga zgody 75 procent udziałowców. Przeczuwaliście kłopoty?
KW:
Nie, doradził nam to prawnik, wiedząc, że występujemy ze słabszej pozycji. 

Wspominacie o trudnym doświadczeniu w Mediach Regionalnych. Dlaczego było ciężko?
KW:
Warto najpierw powiedzieć, co wcześniej działo się z „Dziennikiem”. Po tym, gdy na początku lat 90. był wydawany przez spółkę Kadex Edytor, a potem przez spółdzielnię dziennikarzy, pojawili się Norwegowie. Orkla Media była jedną ze spółek córek koncernu przemysłowego, od 1996 roku przez 10 lat mieli 51 procent udziałów w „Rzeczpospolitej”. Udziały w gazetach regionalnych kupowali od 1991 roku, od nas odkupili 100 procent. To były złote czasy. Najkrócej mówiąc – oni podchodzili do dziennikarstwa z estymą. Zabierali nas do swoich redakcji na wyjazdy studyjne, bardzo dbali o etykę. Mieliśmy nawet opasły dokument „Publishing Principles”, który opisywał zasady etycznego zachowania dziennikarzy, redaktorów, wydawcy. 

AM: Ja przyszłam do „Dziennika” w czasach Orkli. Podpisując umowę o pracę, podpisywałam również ten dokument. To była wówczas ogromna redakcja – na parterze był dział reklamy, na pierwszym piętrze newsroom, na drugim dział magazynowy. Mieliśmy też oddziały w Puławach, Zamościu, Chełmie, Białej Podlaskiej, codziennie robiliśmy mutacje regionalne. Gazetę robiło ponad 60 osób. 

Ale nie była to dla ciebie redakcja pierwszego wyboru. Wcześniej starałaś się o staże w innych.
AM:
Dla prawie każdej osoby, która chciała pisać, w 2004 roku naturalnym wyborem była „Gazeta Wyborcza”. Zresztą „Wyborczą” kupowałam, a innych lubelskich gazet nie. O tym, że gdy tam się nie udało, poszłam najpierw do „Kuriera”, a nie „Dziennika”, zdecydował przypadek. Choć muszę przyznać, że dopiero gdy zobaczyłam „Dziennik” od środka, zorientowałam się, jaka to fajna gazeta. 

KW: Niestety w 2006 roku Orklę Media przejęła firma Mecom Europe i tak powstały Media Regionalne. To było twarde spotkanie z chłodną kalkulacją. Mecom to brytyjski fundusz inwestycyjny, który ma za zadanie zarabiać dla swoich inwestorów. Zaczęło się cięcie kosztów i trwało nieustannie do 2013 roku. Mieli zaskakujące pomysły na prowadzenie redakcji, na przykład namawiali do współpracy marketingowej, chcieli, żeby dziennikarze wspierali dział promocji.   

AM: Wyobrażali sobie, że tematy atrakcyjne dla działu reklamy będziemy robić we trójkę: dziennikarz, handlowiec i osoba od promocji. To było z założenia czymś chorym, nie przeszło u nas. Mam wrażenie, że byliśmy jedną z najbardziej buntowniczych redakcji w koncernie. Cokolwiek przychodziło z centrali, negowaliśmy. Nie godziliśmy się z tym, że traktują redakcję jak zwykłą firmę.

KW: Szukaliśmy lokalnej ścieżki. Staraliśmy się czarować centralę, że robimy, jak chcą, a robiliśmy po swojemu. 

Co na przykład?
AM:
Ja żarłam się o wrzucanie na stronę internetową pierdół, które miały robić klikalność. 

KW: Zaczął się wyścig na to, kto ma więcej odsłon. Na spotkaniach z redaktorami naczelnymi innych gazet pokazywano przykłady, co najlepiej grzeje, najszybciej się rozprzestrzenia. Zazwyczaj były to bzdury z szołbiznesu, niezwiązane z lokalnym dziennikarstwem. Mówiłem, że to nie ma sensu. Że angażowanie dziennikarzy działu online do robienia clickbaitów odciąga ich od normalnej pracy. Nie mówię nawet o zbieraniu informacji, ale o ustawianiu pod internet wartościowych tekstów – wymyślaniu tytułów, pozycjonowaniu, promowaniu w social mediach. Mówiłem, ale oczekiwania się nie zmieniały. 

AM: Oczekiwania były, ale bardziej ściemnialiśmy niż naprawdę robiliśmy te clickbaity. Wiele razy wprost mówiłam, że nie tędy droga. 

Tę walkę, mam wrażenie, niestety wszyscy przegraliśmy.
KW:
Sam łapię się na tym, że wchodzę czasem na dużych portalach w teksty, które mają dobrze skonstruowany tytuł, a w środku papkę. To jest wielki problem, że goniąc za słupkami, rozmieniamy się na drobne. Nie o to w tym zawodzie chodzi. Od tego są pracownicy marketingu albo specjaliści SEO, a nie dziennikarze. 

W jakiej kondycji zastały „Dziennik Wschodni” Media Regionalne, a w jakiej zostawiły?
KW: Zysk był cały czas solidny, ale niewystarczający dla właścicieli. Im chodziło o maksymalizację zysku i chyba o nic więcej. Pod koniec każdego roku, kiedy były ustalane budżety, przyjeżdżałem z Warszawy z wytycznymi: zwolnić tyle osób, obciąć tyle stron, tyle dodatków zlikwidować. Któregoś dnia musiałem zwolnić kilkanaście osób. To było bolesne doświadczenie. Teraz, gdy mnie zwolniono, pojawiły się wpisy: „A nie pamiętasz, jak ty zwalniałeś?”. Pamiętam niestety. W którymś momencie kazano mi zwolnić dziesięć osób, a już naprawdę nie było kogo. Podałem się do dymisji, skończyło się kompromisem – wyrzuciłem pięć osób.

AM: Radziłeś się mnie wtedy, co zrobić – zlikwidować newsroom w Lublinie czy oddziały. Zlikwidowaliśmy oddziały. W każdym z miast została jedna osoba pracująca z domu.

KW: Gdy zacząłem być naczelnym, „Dziennik” sprzedawał się w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy, w szczycie wydanie piątkowe – w stu tysiącach. Teraz papierowe wydanie sprzedaje się w kilku tysiącach. Jestem dumny, że przez siedem lat istnienia spółki Corner Media pracowaliśmy właściwie w niezmienionym 25-osobowym składzie redakcyjnym. Czasem ktoś odchodził, ale w jego miejsce ktoś przychodził. Zarabialiśmy, mieliśmy nawet górkę, która w miarę spokojnie pozwoliła nam przetrwać covidowe czasy. To znaczy pozwoliłaby, gdyby nie spór z Tomaszem Kalinowskim. 

Na czym zarabialiście?
KW:
Na reklamach. Oprócz wydania papierowego mamy stronę internetową, którą odwiedza w miesiącu 2,5 miliona unikalnych użytkowników. Oczywiście o reklamy do papieru nie jest łatwo, reklamują się głównie deweloperzy.  

AM: Na portalu jest kolejka reklamodawców. 

Reklamodawcy w centralnych mediach oczekują daniny, na przykład przychylnych im treści redakcyjnych. A u was?
AM:
Może nie wiem o wszystkim, ale u nas dział handlowy od działu redakcyjnego ciągle oddziela ściana. Owszem, znamy się, pijemy razem wódkę, ale nie ma przełożenia handlowiec–dziennikarz. Ktoś, kto pisze o nieruchomościach, niekoniecznie wie, kto sprzedaje reklamy deweloperom. Oczywiście handlowcy nie są zachwyceni. Zdarzają się sytuacje, że na przykład dostaję maila od prywatnej uczelni, że uruchamia nowe kierunki, wysyłam do działu reklamy, żeby może sprzedali im miejsce, a oni piszą: „Chyba nie bardzo, bo ostatnio opisaliście panią rektor”. Kiedyś opisałam, że podczas wiosennych porządków w mieście 90 procent śmieci stanowią bezzwrotne butelki lokalnego browaru. Dałam przykład innego browaru, który ma tylko zwrotne. Obrazili się, przestali kupować reklamy. Szczerze? Jestem z tego dumna. Wszyscy chyba jesteśmy dumni, gdy złości się na nas dział reklamy. 

KW: Gdy brakuje pieniędzy, zawsze rodzi się pokusa, żeby pójść z kimś na układ, uśmiechnąć się do Urzędu Marszałkowskiego, który ma fundusze unijne, albo do Ratusza. W Lublinie to dosyć powszechne. My nie robimy z urzędami deali w rodzaju: „Wy nam dacie kilkadziesiąt tysięcy, a my zrobimy wkładki tematyczne, pan marszałek albo pan prezydent dadzą piękny wywiad”. Natomiast startujemy w przetargach – oferujemy konkretną usługę, na przykład zrobienie wkładki. Parę razy udało się dzięki temu dostać całkiem duże pieniądze. Taka strategia gwarantuje nam niezależność – układ jest czysty, nie wiąże nam rąk, że nie możemy o tym czy tamtym źle napisać. Inna rzecz, że z drugiej strony nie ma zrozumienia. Uważają, że skoro zapłacili, to powinniśmy się wstrzymać z krytycznymi publikacjami.

Mówiliście wcześniej o „Publishing Principles”, których wymagała Orkla. Co w nich było?
AM: Zasady etyczne: obiektywność, rzetelność, staranność, plagiat dyskwalifikuje… Unikać drastyczności w języku i opisach – jeśli piszemy o gwałcie, pamiętamy, że może przeczytać to rodzina ofiary…

Czasopisma

Licznym kryzysom, które chwieją światem, towarzyszy kryzys mediów. Fake newsy, deep fake, algorytmy, brak pieniędzy, rząd rosyjski i rodzimy – to wszystko sprawia, że media głównego nurtu tracą wpływy. A jednak, jak pokazał niedawny protest przeciw planowanemu przez władze opodatkowaniu, wolne media mają sens. Reakcje na ten protest pokazały również, że ich wolność i wiarygodność bywa kwestionowana. To dobry moment, by przyjrzeć się, jak wygląda medialna rzeczywistość, także poza głównym nurtem.

Wyruszamy więc wraz z Aleksandrą Boćkowską w reporterską podróż po Polsce i zaskakujących zakątkach internetu, by sprawdzić kto, jak, po co, za co i dla kogo robi dziś gazety i czasopisma, w realu i online.

Jeśli macie swoje ulubione, o których mogliśmy nie słyszeć, koniecznie do nas napiszcie (redakcja@dwutygodnik.com).

Można je sprowadzić do stwierdzenia, że ludzie – opisywani i czytający – są ważniejsi niż statystyki klikania. Te zasady z nami zostały, Krzysiek ciągle je egzekwuje. Jestem najlepszym przykładem. O sprawach związanych z ekologią mogę pisać komentarze, ale raczej nie teksty informacyjne, bo jestem zbyt zaangażowana emocjonalnie. Na co dzień jestem redaktorką, kieruję portalem, ale chciałam o czymś pisać. Zaproponowałam instytucje kultury. Powiedział, że nie, bo mam tam za dużo znajomych, nie będę obiektywna. Kiedy wybuchła sprawa Pawła Passiniego, zakazał mi odzywać się w redakcji, żeby nie wpływać na dziennikarza, który o tym pisze.

KW: Dyskutowaliśmy nawet, czy Agnieszka może pójść na manifę. Chciała tam grać na bębnach. Uznałem, że to przesada. Mogła oczywiście pójść, ale nie być bardziej widoczna, niż to konieczne. 

Jak wygląda codzienność lokalnych dziennikarek i dziennikarzy?
AM: Wszyscy są wyżyłowani do maksimum. Teraz, gdy zabrakło naszej trójki – oprócz nas likwidator zwolnił reporterkę Agnieszkę Antoń-Juchę – osoby, które do tej pory pisały, muszą również redagować. Czyli na przykład kolega przychodzi o siódmej rano na dyżur do online’u, po drodze pisze ze dwa teksty, robi planowanie wydania papierowego i o 14 siada do redagowania papieru. Niektórzy mówią, że 16 czy 24 strony gazety to niedużo, ale przecież to jest 10 stron informacji lokalnych plus sport. W poniedziałki sport zajmuje 10 kolumn. To jest po prostu bardzo dużo. A jeszcze zdarza się, że spada reklama. W czasach koncernów mieliśmy centralę, z której w takiej sytuacji brało się gotowiec. A teraz nie mamy gotowców, nie mamy serwisu PAP, bo nas na to nie stać. Ja w takich wypadkach dawałam listy od czytelników, bo ciągle uważam, że kontakt z czytelnikami jest w takich gazetach jak nasza najważniejszy, albo coś z serwisu PAP Nauka – o plastiku albo zmianie klimatu, bo o tym nigdy za wiele.

Online z papierem współpracują? Dziennikarki i dziennikarze muszą umieć wszystko?
AM: Kilka lat nam zajęło, żeby wszyscy umieli wszystko, ale to wcale nie jest bardzo dobre. Oczywiście, dziennikarz na konferencji prasowej poradzi sobie z transmisją live na Facebooku, ale przecież idzie tam po to, żeby słuchać i zadawać pytania. Staramy się więc, żeby na najważniejsze wydarzenia szli we dwoje i każdy zajmował się swoją działką. Niektórzy doszli do takiej perfekcji, że relacje z niektórych wydarzeń mamy na stronie po dwóch minutach, od razu z backgroundem. Jeśli wiedzą, o czym ma być konferencja prezydenta, szykują wcześniej tekst z wyjaśnieniem tematu, często online szykuje stosowny formularz i gdy prezydent powie już cztery kluczowe zdania, oni tylko uzupełniają, czasem dopisują tytuł i leci.

Wasza historia wydaje się przestrogą. Ale każe też zadać pytanie, jak właściwie finansować lokalne media.
KW: Bez wątpienia największym zagrożeniem dla lokalnego dziennikarstwa jest słabość ekonomiczna wydawców. Jedynie niezależny finansowo wydawca może finansować niezależne dziennikarstwo. Nie wiem, czy tacy są. Dlatego uważam, że nadzieją dla mediów są projekty finansowane przez czytelników i internautów. Z powodzeniem robią tak Dariusz Rosiak czy OKO.press. Wierzę we freelancerów, w fundacje i organizacje pozarządowe, które wspierają dziennikarstwo niezależne, dziennikarzy, którzy są pasjonatami, wiedzą, że pracują dla swoich słuchaczy i odbiorców. 

Mnie wydaje się to ryzykowne. Szał zrzutek może zgasnąć równie szybko, jak wybuchł.
KW: Może ryzykowny, ale to bardzo ciekawy trend, chciałbym, żeby się nasilał. Nie chodzi przecież jedynie o zrzutki wśród znajomych. Jest dużo pieniędzy, które można pozyskać z grantów – norweskich, unijnych, są międzynarodowe projekty dziennikarskie. To świadczy o tym, że zawód się zmienia. Korporacje mają świetnych dziennikarzy i świetne tematy, ale ich zadaniem jest zarabianie pieniędzy dla akcjonariuszy.

AM: Ja jestem sceptyczna. To, co udało się dziennikarzom wywodzącym się z ogólnopolskich mediów, niekoniecznie musi udać się mediom regionalnym. Nie tędy droga.

A którędy?
AM: Jestem przekonana, że jeśli nie uda się uratować tytułu, to możemy w tym zespole zacząć coś własnego. Ale jak – nie wiem. Po prostu musimy to zrobić, jakaś przyszłość tej prasy musi być. 

Dlaczego?
AM, KW: Żeby patrzeć władzy na ręce. Może wychodzi z nas idealizm, ale w coś trzeba wierzyć. Po coś to robimy, z jakiegoś powodu znaleźliśmy się tutaj, na pewno nie tylko dla pieniędzy. 

Uważamy, że jest to po prostu istotne dla czytelników.