Jakaś przyszłość pewnie będzie
pure lines CC BY-NC-SA 2.0

21 minut czytania

/ Obyczaje

Jakaś przyszłość pewnie będzie

Aleksandra Boćkowska

W trzecim tygodniu pandemii na pewno wiadomo, że kultura jest tak nieważna, że można ją zamknąć jako pierwszą, przed siłowniami i sklepami z materiałami budowlanymi – sprawdzamy, jak ma się kultura pod kwarantanną

Jeszcze 5 minut czytania

Kalendarz mówi, że 6 marca był niedawno, choć przecież był w poprzedniej epoce. Media informowały tego dnia, że w Polsce są już cztery osoby zakażone koronawirusem.

To był piątek. Rano na Dworcu Centralnym rozmawiałam przez telefon z bohaterką prawie gotowego odcinka cyklu „Zaplecze kultury” – negocjowałyśmy poprawki, umówiłyśmy się, że koło środy sfinalizujemy sprawę. Wsiadłam w pociąg, by wieczorem w Dzielnicowym Domu Kultury Czuby Południowe w Lublinie opowiedzieć o swoich książkach. Było fantastycznie. Potem trochę gadałam z prowadzącą spotkanie i dziewczynami, które kierują domem kultury. O tym, co robią w pracy, że stworzyły miejsce, które dla sąsiadów jest jak dom, o koronawirusie oczywiście też. Że ludzie już się chyba trochę boją, ale bez przesady, szybko to wszystko minie, nie ma co panikować.

Nazajutrz prowadząca spotkanie Jolanta Prochowicz pojechała do Tomaszowa Lubelskiego na warsztaty z kompetencji międzykulturowych. W ramach zorganizowanego przez PCK cyklu uczy młodzież w 14 miejscowościach, jak dogadywać się z ludźmi, którzy wydają się inni. Opowiada, jak działa kultura, jak można w niej uczestniczyć i dlaczego integracja jest lepsza od marginalizacji. To bardzo ważne w regionie, gdzie mieszkają Ukraińcy, Romowie i Czeczeni. W środę 11 marca miała być w Puławach. Nie była. Tego dnia wszystko odwołano.

Cywilizacyjna całość

Jolancie Prochowicz odwołano cykl szkoleń, wykłady na prywatnej uczelni i kilka wydarzeń kulturalnych. W jedno popołudnie straciła wszystkie zlecenia i nie wie, czy w najbliższych miesiącach w ogóle coś zarobi. Oczywiście, nie ona jedna. Zlecenia stracili pisarze, aktorzy, muzycy, oświetleniowcy, dźwiękowcy, bufetowe, wszyscy. W sektorze kultury, we wszystkich innych branżach i we wszystkich innych krajach. Być może dzięki temu wiele osób zachowa zdrowie, możliwe, że wielu uratuje to życie. Czy zatem w ogóle wypada rozmawiać o roli kultury?

– Tak, bo kultura to nie tylko konsumpcja seriali, czy nawet spektakli i wystaw, a element społecznej i cywilizacyjnej całości – przypomina Marcin Wilk, autor książek, bloga literackiego Wyliczanka i animator krakowskiej kultury. – To wartości, które przekładają się na nasz stosunek do otoczenia, wspólnej przestrzeni czy służby zdrowia. W tym sensie kultura potrzebna jest wszystkim.

Gdy Jolanta Prochowicz zaczyna warsztaty w okołolubelskich miejscowościach, pyta młodzież, czym jest dla nich kultura. Mówią zazwyczaj, że to wycieczka do kina w Lublinie. – Kojarzy im się raczej z czymś odległym, odświętnym. Dopiero po jakichś wskazówkach identyfikują kulturę jako coś, co mogą tworzyć albo co ich otacza. Rozpoznają ją na przykład w synagodze we Włodawie i odbywającym się tam festiwalu trzech kultur. Prochowicz poznaje na szkoleniach młodych, którzy szukają wspólnoty. Dotąd znajdowali ją tylko na spotkaniach oazowych, u niej dowiadują się, że można myśleć inaczej, niż podpowiada Kościół. – Wychodzenie z kulturą do miejsc wykluczonych z głównego obiegu po pandemii będzie jeszcze ważniejsze niż wcześniej. Bo nieufność wobec obcych raczej się pogłębi – dodaje. 

Czujna obserwatorka kultury Bogna Świątkowska z fundacji Bęc Zmiana nie ma wątpliwości: – Trzeba rozmawiać o roli kultury i o ekonomii. Stoimy u progu wielkiej katastrofy gospodarczej. Przyjdzie moment, w którym państwo – jeśli zechce podtrzymywać istnienie kultury – będzie musiało uzasadnić, dlaczego to robi. Musimy mieć argumenty, które sprawią, że pomoc dla kultury będzie zrozumiała.

Na razie, jak wiemy, zadowolone z siebie państwo wsłuchuje się we własny głos. Ale nawet ono prawdopodobnie kiedyś będzie musiało zmierzyć się z tym, że właśnie się zmienia epoka.

Zerwany pas transmisyjny

Mogłoby się zdawać, że argumenty na rzecz istnienia kultury mamy w kieszeni. Koło 12 marca Facebook przemienił się w wielki dom kultury i wciąż nim pozostaje. Zasoby udostępniają światowe muzea i, o ile mają gotowy materiał, lokalne galerie. Sporo jest wirtualnych oprowadzań. Teatry przeszukują archiwa, filmy prosto z kin trafiają na platformy VOD. Są dni, kiedy spotkań z pisarzami jest więcej, niż mogłoby być w jednym, nawet dużym mieście w realu.

Pierwsze tygodnie pandemii pokazują, że kultura jest potrzebna – z pewnością jej twórcom, ale też – wydaje się – odbiorcom. Niektóre wydarzenia gromadzą kilkutysięczną publiczność – większą, niż mogłyby zebrać w reprezentacyjnej miejskiej sali. Być może okazuje się właśnie, że nie tylko twórcy chcą reagować na rzeczywistość, ale też odbiorcy potrzebują ich głosu. Czego jeszcze chcieć?

– Pasa transmisyjnego – mówi Mateusz Węgrzyn z warszawskiego Teatru Powszechnego. – Bezpośrednia więź aktorów z widzami jest bezcenna. Służy temu, żeby zobaczyć, jak ludzie reagują, podsłuchać, co mówią po spektaklu. 

Kiedy w 2011 roku Ewa Łączyńska-Widz, dyrektorka BWA w Tarnowie, wymyśliła, by zapraszać publiczność na niedzielne oprowadzania po wystawach, tygodniami siedziała w pustej sali. Nikt nie przychodził. Dziś ludzie domagają się spotkań. – Włożyłam dużo energii w to, by nasze wystawy żyły w trakcie trwania. Zawsze jest szereg działań towarzyszących – spotkań z ekspertami, koncertów, wydarzeń, które pomagają odczytać wystawę na różnych poziomach – opowiada. – Sednem jest spotkanie człowieka z dziełem i z drugim człowiekiem.

Po to mniej więcej – by ludzie mogli spotykać się ze sobą i dziełami – Anna i Szymon Świtajscy założyli w lecie zeszłego roku kameralną księgarnię Smak Słowa. Teraz, jak cały Sopot, jest zamknięta, ale przychodzą tam czasem porobić porządek w papierach. Jakoś piątego dnia kwarantanny dwoje turystów zobaczyło ich przez uchylone drzwi i uparło się, by wejść. Koniecznie chcieli kupić książki.

15 lutego w olsztyńskiej Galerii Dobro setka nastolatków bawiła się na wernisażu malarza Konrada Żukowskiego. Przyszli zobaczyć występ queerowego artysty Belli Ćwir. – To było dla nich prawdziwe święto, chłopaki pomalowali usta brokatowymi szminkami. Znali wszystkie teksty na pamięć. Dawno nie miałam w galerii aż tylu emocji – mówi prowadząca Dobro przy Miejskim Ośrodku Kultury w Olsztynie Emilia Konwerska. Potem jeszcze, przy okazji wystawy, odbyło się spotkanie z Joanną Jędrusik, autorką książki „50 twarzy Tindera”. Znów sporo osób, fajna dyskusja.

12 marca o disco polo miała opowiadać Monika Borys. Nie opowiedziała. Wystawa „Rekinado Miłości” ciągle wisi. By oddzielić ją od administracyjnej części galerii, artysta użył czarnej folii malarskiej, co przydało ekspozycji schyłkowego nastroju. Drzwi do galerii zasłania krata.

Nie trzeba nawet kończyć

Tak to mniej więcej wyglądało wszędzie. Decyzja o zamknięciu wszystkiego nie przyszła może znienacka. Ostatecznie wcześniej były Chiny i już trwały Włochy. W Polsce z dnia na dzień rosła liczba osób zakażonych. We wtorek 10 marca zakazano imprez masowych. Niby każdy brał pod uwagę lockdown, ale mało kto całkiem poważnie.

Ewa Łączyńska-Widz pamięta, że dwa, może trzy tygodnie wcześniej dyrektor tarnowskiego teatru powiedział na poświęconej budżetowi komisji kultury przy Radzie Miasta, że jeśli tak dalej pójdzie z koronawirusem, to ludzie przestaną kupować bilety do teatru i sytuacja finansowa radykalnie się zmieni. – Patrzyliśmy na niego jak na kosmitę – przyznaje. 

Ona jeszcze w poniedziałek dopinała, choć owszem, z niepokojem, szczegóły konferencji TEDx Youth – 21 marca do BWA wybierało się 120 młodych ludzi.

Magdalena Piotrowska, specjalistka ds. programowych domu kultury na osiedlu Czuby, szukała kontaktu do autorki, którą chciałaby wkrótce zaprosić do Lublina, i przypominała w social mediach o spotkaniu z Ewą Winnicką i Cezarym Łazarewiczem.

Ania i Szymon Świtajscy cieszyli się na spotkanie z cyklu Mistrzowie Psychologii, one zawsze przyciągają do księgarni sporo osób, a tym razem, w czwartek, miał przyjechać z Krakowa profesor Edward Nęcka. W środę rozpakowywali paczki z książkami, które przyszły – zgodnie z planem – z hurtowni.

W katowickim Rondzie Sztuki kończył się montaż wystawy konkursowej studentów ASP. W czwartek miało oglądać ją jury. – Było nerwowo, bo zapowiadało się, że nie wyrobimy się z pracą – opowiada Bartek Buczek, który konstruował ekspozycję. – Wtem okazało się, że nie musimy się śpieszyć, ani nawet kończyć pracy. Przy okazji spadły mu z kalendarza na pewno trzy, może cztery montaże i autorska wystawa w Galerii Szarej.

Z repertuaru Teatru Powszechnego spadło na razie 11 spektakli, w tym pięć sprzedanych co do miejsca skomplikowanych logistycznie „Ksiąg Jakubowych”. Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Bogna Świątkowska poleca lekturę wydanego właśnie „Notesu na 6 Tygodni”. – To historyczny numer. Opowiada o zdarzeniach, które się nie odbyły – mówi półżartem. Nie bardzo zresztą wie, co zrobi z „Notesem”. Dystrybuowała go przecież w instytucjach kultury.

Jeszcze większa niepewność

Nie rzecz jednak w mnożeniu, tym bardziej że gdy idzie o matematykę, to czeka nas raczej powtórka z odejmowania. Rzecz, łagodnie mówiąc, w gigantycznej niepewności. Tak jak w gospodarce pęka łańcuch dostaw, tak w kulturze – to akurat wiadomo na pewno – posypał się kalendarz na rok. Bo, zwłaszcza w mniejszych miastach, instytucje czasem wspólnie spinają terminy. Na przykład galerie i księgarnie rezerwują sale na wystawy i spotkania związane z dużymi miejskimi imprezami. A te nie wiadomo, czy w ogóle się odbędą. Wydawcy przesuwają premiery książek bez gwarancji, że za kilka miesięcy będą mieli gdzie sprzedawać i promować. Gotowe filmy spadają z repertuarów, a ekipy nieskończonych schodzą z planów. Teatry muszą oddać pieniądze za bilety na odwołane spektakle, co utrudnia lub uniemożliwia pracę nad planowanymi. A nie jest powiedziane, że te odwołane uda się zrobić kiedy indziej – duży spektakl to skomplikowany związek terminów wielu osób.

Wraz z kalendarzem sypią się budżety. Instytucje wspierane przez samorządy i ministerstwo mają zagwarantowane pieniądze na przetrwanie, ale niekoniecznie na działania wykraczające poza płacenie rachunków.

Gdy artyści zaczęli się skarżyć, zaraz podniosły się głosy, że warszawskim aktorkom poprzewracało się w głowach. A przecież nie chodzi o licytacje, kto ma gorzej – warszawscy pisarze i aktorki, lokalni artyści i aktywistki, bufetowe, oświetleniowcy i wysłani na postojowe rzemieślnicy z teatrów lalkowych, czy może jednak fryzjerki, kosmetyczki, hotelarze i branża gastro. Wszyscy mają źle, a jeśli już trzeba by kogoś wybrać, to najgorzej mają pielęgniarki, lekarze i ich podopieczni. Ludzie kultury, wydaje się, dobrze rozumieją, że nie są teraz najważniejsi.

W internecie, owszem, księgarze proszą o wsparcie, skrzykują się w akcji „Książka na telefon”, sprzedają – jak wrocławskie Tajne Komplety – bony do realizacji w przyszłości. Unia Literacka organizuje zrzutkę dla potrzebujących pisarzy. Teatry proszą widzów, by zamiast zwrotu pieniędzy przyjęli zmianę terminu.

Jednak w rozmowach organizatorzy i twórcy kultury mówią to, czego próżno szukać w apelach przedsiębiorców. Na przykład że książki są dobrem ostatniej potrzeby – ludzie sięgają po nie, dopiero gdy zaspokoją inne. Że nie ma co się wygłupiać na siłę z działalnością online, bo ludzie mają teraz inne sprawy na głowie. Wreszcie – że kultura na pewno nie jest rdzeniową sprawą dla funkcjonowania państwa. Wszak została zamknięta w pierwszym rzucie – częściowo jeszcze przed szkołami. 

– Jako artysta jestem przyzwyczajony do tego, że jesteśmy w wiecznym kryzysie. Kiedy pojawia się nowy problem, staram się myśleć: „Może jeszcze raz się uda”. Po prostu jeszcze większa niepewność – mówi Bartek Buczek. Ludzi kultury różni wiele. Łączy to, że – niezależnie od statusu – nie są rozpieszczeni stabilizacją. Być może dlatego dziś nawet, jeśli wołają o pomoc, to ciszej niż inni. Są zaprawieni w strachu.

Gdy rozmawiałyśmy w poniedziałek, Bogna Świątkowska mówiła, że nadchodzą czasy, kiedy trudniej będzie argumentować na rzecz pieniędzy dla kultury. Już w środę zabrzańska radna Agnieszka Rupniewska pochwaliła się na Facebooku, że złożyła wniosek do prezydentki miasta o odwołanie wszystkich wydarzeń o charakterze kulturalnym i rozrywkowym zaplanowanych na 2020 rok, które miały być sfinansowane z budżetu miasta lub jednostek miejskich. „Jestem przekonana, że te środki należy przeznaczyć na działania związane ze zneutralizowaniem skutków wywołanych przez pandemię koronawirusa” – napisała.

Minister kultury obiecuje, że pomoże artystom. W omawianej jeszcze w parlamencie rządowej tarczy antykryzysowej są m.in. propozycje wsparcia działalności w internecie i obietnice elastycznego rozliczania wcześniej przyznanych dotacji. Prace trwają. Na razie można składać wnioski o jednorazową zapomogę socjalną.

W opresji

W trzecim tygodniu pandemii na pewno wiadomo, że kultura jest tak nieważna, że można ją zamknąć jako pierwszą, przed siłowniami i sklepami z materiałami budowlanymi (one wciąż działają jako „apteki dla domu”). I zarazem bardzo ważna, skoro gromadzi publiczność przed monitorami.

Paradoksalnie, internet udowadnia, jaką moc ma real. Począwszy od sprzedaży książek, która wymaga przecież pośrednictwa człowieka (paczkę dostarczoną pod drzwi ktoś musi zapakować i przewieźć), a skończywszy na oglądaniu wielkich dzieł opery i teatru. Mateusz Węgrzyn z Teatru Powszechnego przyznaje, że online to proteza. Forma na podtrzymanie więzi, która nie ma szans sprawdzić się w jej budowaniu.

– Musisz znaleźć się w konkretnej przestrzeni, przejść kilka kręgów, żeby złapać konwencję teatru – mówi Bogna Świątkowska. – Jeśli siedzisz w kuchni, gotując jajka, i zaczepia cię ktoś z rodziny, przekaz działa słabo. – Docenia internetowe wzmożenie. W chwili, kiedy nikt z nas nie wie, co będzie, kiedy boimy się o zdrowie bliskich i własne, taka umowna przestrzeń dla kultury jest bardzo ważna. – Chęć współdzielenia, bycia ze sobą jest nawet ważniejsza niż kontent, niż intelektualna transmisja. Ważne jest to, że w momencie, kiedy potrzebujemy wsparcia, twórcy nam je dają.

Ale to jednak umowna przestrzeń. – Wszystko możesz obejrzeć z domu, ale tracisz wtedy możliwość bycia w miejscu, gdzie kultura z tobą rezonuje. Niezakłócana przez inne bodźce, nieważne, czy będzie to życie rodzinne czy niepokojące myśli – tłumaczy Świątkowska.

Martwi mnie, na jak długo starczy internetu, ale przede wszystkim ciekawi, ile może potrwać ta międzyludzka energia, którą dziś widzimy. Nikt tego oczywiście nie wie. Moi rozmówcy prognozują, że z dzisiejszego chaosu coś pewnie się wyklaruje, powstaną nowe formy, bo kulturze sprzyja trudny czas, przypuszczają nawet, że artystom, którzy dziś nie odnaleźli się w sieci, potem będzie trudniej w realu. Są jednak i tacy, którzy obawiają się, że ta spontaniczna reakcja utrudni późniejsze rozmowy o ekonomii – zostanie ślad, że to, za co dawniej braliśmy pieniądze, możemy robić za darmo.

Na razie solidarnie siedzimy w zamknięciu. – Nawet jeśli dla naszego dobra, to jednak jesteśmy w opresji – przypomina Bogna Świątkowska. – Nie bez powodu największą karą, jaką wymyślił człowiek, jest ograniczenie swobody przemieszczania się. Wszystkie badania nad relacjami przestrzennymi mówią, że nawet jeśli przebywamy z najmilszymi sobie ludźmi, to po jakimś czasie dobrze jest wyjść. Nie wychodzimy, więc napięcie rośnie. Czy kultura je rozładuje? Nie wiem. Dobrze, gdybyśmy doceniali, że twórcy dzielą się dobrem, i do oporu odpowiadali ciepłem.

Gra pozorów

Podczas gdy twórcy siedzą w internecie, organizatorzy kultury piszą maile. Czyli pracują zdalnie. Ewa Łączyńska-Widz mailuje z Moniką Szewczyk z białostockiego Arsenału – ciągle jeszcze rozmawiają o planowanej na koniec kwietnia wystawie „Wiosna na osiedlu Bema”.

Magdalena Piotrowska z Lublina uporządkowała foldery w komputerze. Gdy już każdy dokument dostał swoje miejsce, zajęła się układaniem harmonogramów. Planuje, optymistycznie, maj i czerwiec. Kontaktuje się z jury konkursu plastycznego dla dzieci, którego rozstrzygnięcie powinno być pod koniec kwietnia. I odpowiada na maile bywalców domu kultury – piszą najczęściej o tym, że chcieliby już wrócić. Obie wrzucają na fanpage archiwalne relacje z wydarzeń.

Emilia Konwerska z Olsztyna koresponduje w sprawie wernisażu zaplanowanego na 1 lipca. – Udajemy, że 1 lipca będzie już okej. Zaklinamy przyszłość, wierzymy, że wrócimy do normalności, ale tak naprawdę nikt nie wie, co nas czeka – mówi.

Jolantę Prochowicz bierze cholera. Gotuje, sprząta, jeździ na odludzia. Ale tęskni za działaniem. Za młodzieżą z Włodawy i Tomaszowa, ale też za koleżankami, z którymi w ramach fundacji Camera Femina pokazuje tworzone przez kobiety filmy. Trochę mailuje w sprawie dorocznego festiwalu Demakijaż. To plan na październik, ale na wszelki wypadek obmyślają, jak go zrobić streamingiem.

Karol Pęcherz z ekipą księgarni Tajne Komplety pakuje w kartony książki, które odeśle do hurtowni. Anna Świtajska z sopockiego Smaku Słowa książki – mimo wszystko – rozpakowuje, a żeby ratować się jakoś od myśli o tym, jak tonie, czyta. Trafia różnie. Zachwycona „Świętym słowem” Sigriður Hagalín Björnsdóttir, sięgnęła po jej „Wyspę”. A ta okazała się opowieścią o katastrofie, do jakiej prowadzi izolacja. Poleca raczej „Siddharthę” Hermanna Hessego i, skoro już mowa o znaczeniu języka, „Przechytrzyć historię” Aarona Lansky’ego. Zamierza tę książkę o książkach wydać w już w maju.

Dreszcz

„Zamierzenia” to słowo, które właściwie straciło ważność w ostatnich tygodniach. Jednak jakaś przyszłość pewnie będzie. O niej wszyscy dyskutują ze wszystkimi. Mówią o uczestnictwie, bo ono – jedynie realne – przekłada się na przyszłe budżety. Wszyscy trochę się boją, że wymuszona przerwa umknie potem w statystykach i będzie pretekstem do ścięcia dofinansowań. Mówią o nadprodukcji, bo może w chudych czasach warto będzie spotkać się i dogadać, co naprawdę warto robić. I o tym, że trzeba jakoś rozdzielić kulturę od konsumpcji. Mówią też, bo artyści to ludzie, o chorobie i śmierci.

– Jest dreszcz – przyznaje Karol Pęcherz. On akurat ufa, że księgarnia – dzięki kupowanym przez klientów bonom i wsparciu miasta, bo prezydent Wrocławia zapowiada zwolnienie z czynszu – przetrwa. Może nawet uda się w październiku urządzić jej dziesiąte urodziny.

Jest dreszcz, bo w tym wszystkim chodzi o więcej niż kryzys ekonomiczny. I coś innego niż groźny wirus. Na przykład, jak zauważa Anna Świtajska, o władzę. – W czasach niepewności szukamy stałych wartości i podstaw, a to sprawia, że silna władza, która wyznacza jasne granice, mówi nam, co jest dobre, a co złe, daje złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie wiemy, jak to wykorzysta.

Albo o kapitalizm, który według logiki nie powinien już wrócić w dobrze znanej formie. Lewaczka Emilia Konwerska już w czasie lockdownu zamówiła przez internet książkę. Dopiero potem zdała sobie sprawę, co zrobiła: mając w domu metr zaległych lektur, naraziła na niebezpieczeństwo kuriera, który musi dla jej kaprysu przejechać pół Polski. – Więcej tego nie zrobię. Ale czy wszyscy przeformułujemy życie? Nie wiem. Z jednej strony na myśl o przyszłości czuję nienormalną ekscytację, bo może to będzie coś zupełnie nowego. Z drugiej – pamiętam „Internat” Serhija Żadana. Może się okazać, że jak jego bohater przejdziemy przez piekło, by wrócić do starego świata, w którym nic się nie zmieniło, a ojciec dalej jakby nigdy nic siedzi w domu przed telewizorem.

Chodzi też, wreszcie, o sens. Ewa Łączyńska-Widz spędziła wiele lat na przekonywaniu ludzi, że w odbiorze sztuki nic nie liczy się bardziej niż osobisty kontakt. Teraz obawia się, że cała jej praca legnie w gruzach. – Bo drugi człowiek okazał się zagrożeniem.

Jeszcze w czasach czynnych knajp Mateusz Węgrzyn był na kawie z kolegą. Kolega kaszlnął. Siedząca przy sąsiednim stoliku dziewczyna wstała i wyszła, rzucając w stronę kolegi pełne wrogości spojrzenie.
Już w czasie izolacji wymknęłam się, legalnie, do apteki. Jedna pani krzyczała na drugą, która stanęła zbyt blisko.
Bogna Świątkowska wymyka się czasem do realu, by podyżurować w księgarni Bęc Zmiany. Siedzi tam, mając widok na Mokotowską, i widzi, że ludzie chodzą inaczej. – Dawniej była w nich ciekawość. Rozglądali się, a teraz przemierzają dystans z punktu A do punktu B, nawet w ruchach znać nieufność.

Świadoma, że czas niepewności nie sprzyja diagnozom, nie chce wdawać się w rozważania, czy odbiorcy będą jeszcze mieli chęć oglądać sztukę poza domem. Mówi tylko, że to doświadczenie spowoduje przesunięcia o nieznanej w tej chwili skali, ale niekoniecznie tam, gdzie się ich spodziewamy.