W błocie
Karol Trammer podczas objazdu modernizowanej linii Warszawa–Lublin, czerwiec 2021 r. / fot. Alex Grynberg

22 minuty czytania

/ Obyczaje

W błocie

Rozmowa z Karolem Trammerem

Pisząc o kolei, trzeba mieć wiedzę niebywałą, bo splata się tutaj wszystko: fizyka, informatyka, budownictwo, inżynieria – mówi redaktor naczelny magazynu „Z Biegiem Szyn”

Jeszcze 6 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Jak spędziłeś wakacje?
KAROL TRAMMER: Na urlopie byłem w Odessie. Jechałem z Warszawy do Przemyśla pociągiem, potem autobusem do Medyki, piechotą przez granicę, marszrutką do Lwowa i już stamtąd do celu nocnym pociągiem Kolei Ukraińskich. Oczywiście mam cały czas otwarte oczy. Tematy do „Z Biegiem Szyn” często rodzą się podczas podróży pociągiem. Znajomi śmieją się ze mnie, że na stacjach wychodzę policzyć, ilu wsiada pasażerów. Tymczasem liczenie pasażerów jest bardzo ważne w mojej dziennikarskiej pracy, bo spółki kolejowe dość niechętnie udzielają tych informacji, zasłaniają się tajemnicą handlową. Likwidując jakieś połączenie albo postój, tłumaczą, że nikt z niego nie korzystał. Warto więc gromadzić dane na własną rękę. Mam w komputerze foldery, gdzie w Excelu przeliczam liczbę pasażerów z różnych linii, z różnych połączeń. Nie wiadomo, co i kiedy się przyda.

Mija właśnie 19 lat, odkąd ukazał się pierwszy numer „Z Biegiem Szyn”.
Słyszę czasem, że można uczyć się ode mnie konsekwencji. Być może. We wrześniu ukazał się 115. numer. Wcześniej pisywałem do pism kolejowych – „Świata Kolei”, „Techniki Transportu Szynowego”. Był też nieodżałowany tytuł „Nowe Sygnały. Tygodnik Kolejarza” – wydawany przez PKP, a jednak drukowano tam interwencyjne, krytyczne teksty, nie do wyobrażenia dzisiaj. Przeczuwałem jednak, że tylko własne czasopismo da mi możliwość wypowiedzenia się tak, jak chcę. Lubię, gdy wszystko zależy ode mnie – nie muszę czekać na publikację, a w razie dynamicznej sytuacji mogę zmienić tekst w ostatniej chwili. W pierwszym numerze w okładkowym tekście pisałem o zapowiedziach stworzenia połączenia kolejowego między centrum Warszawy a lotniskiem.

W jakim momencie życia wtedy byłeś?
Miałem 17 lat, chodziłem do liceum. Czułem, że są tematy, na które chcę się wypowiedzieć, więc najlepszą metodą będzie wydawanie własnego czasopisma.

Karol Trammer

Ur. 1985, absolwent Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego (praca magisterska: „Stacja Włoszczowa Północ. Studium lobbingu i rozwoju lokalnego”). Autor książki „Ostre cięcie. Jak niszczono polską kolej”. Wydawca i redaktor naczelny dwumiesięcznika „Z Biegiem Szyn”.

Czyli byłeś miłośnikiem kolei od dzieciństwa?
Koleją poważniej zainteresowałem się pod koniec podstawówki, ale nie jestem miłośnikiem. Miłośnik to ktoś taki, kto martwi się tym, że wycofują połączenia z danej linii, a on jeszcze jej nie zaliczył, a nie tym, że są ludzie, których odcina się od świata. Miłośnik krytycznie ocenia rozkład jazdy, gdy nie da się zrobić ładnego zdjęcia, bo pociąg nie jedzie pod słońce. Słowem, nie myśli o kolei jako o systemie, który ma służyć społeczeństwu i gospodarce. To tak, jakby oglądać ryby w akwarium bez namysłu, jak mają się w oceanie.

Kiedy jeszcze chodziłem na konferencje prasowe, rozmaici decydenci kolejowi – dyrektorzy i prezesi – próbowali mnie zepchnąć do narożnika „miłośnika kolei”. Gdy zadawałem kłopotliwe pytania, mówili: „Pan z perspektywy miłośnika kolei…”. A mnie to nie dotyczy. Raczej nie bije mi mocniej serce na widok parowozu, a typowym miłośnikom kolei owszem. Moim zdaniem kolej ma być przede wszystkim atrakcyjna dla pasażerów. Nie musi być bardzo nowoczesna, ale musi mieć dobrą ofertę przewozową i zrozumiałą taryfę biletową. Jestem dziennikarzem zajmującym się koleją, a nie miłośnikiem kolei.

Skąd, mając 17 lat, wiedziałeś, jak robić gazetę?
Znikąd. Zawsze bardzo lubiłem czytać gazety. W szkole się ze mnie śmiali, że czytam poważne gazety. Traktuję je jako obszar badawczy – nie wzoruję się na żadnej, ale podpatruję rozwiązania, zwracam uwagę na tytuły, na zabiegi językowe. Mam folder, w którym przechowuję kilkaset okładek czasopism z całego świata, są dla mnie inspiracją. To raczej nie są współczesne okładki, tylko na przykład z lat 80., bo jestem w stanie ogarnąć je graficznie.

Zresztą gdy oglądam pierwsze numery, to nie jestem zadowolony – „Z Biegiem Szyn” było zbyt naiwne, zbyt wierzyło w zapowiedzi PKP. Potem był etap sensacyjności, a teraz – wydaje mi się – udało się wypośrodkować. Choć oczywiście nie wiem, co będę mówił o aktualnych numerach za 10 lat.

Czasopisma

Licznym kryzysom, które chwieją światem, towarzyszy kryzys mediów. Fake newsy, deep faki, algorytmy, brak pieniędzy, rząd rosyjski i rodzimy – to wszystko sprawia, że media głównego nurtu tracą wpływy. A jednak, jak pokazał niedawny protest przeciw planowanemu przez władze opodatkowaniu, wolne media mają sens. Reakcje na ten protest pokazały również, że ich wolność i wiarygodność bywa kwestionowana. To dobry moment, by przyjrzeć się, jak wygląda medialna rzeczywistość, także poza głównym nurtem.

Wyruszamy więc wraz z Aleksandrą Boćkowską w reporterską podróż po Polsce i zaskakujących zakątkach internetu, by sprawdzić, kto, jak, po co, za co i dla kogo robi dziś gazety i czasopisma, w realu i online.

Jeśli macie swoje ulubione, o których mogliśmy nie słyszeć, koniecznie do nas napiszcie (redakcja@dwutygodnik.com).

Jak poradziłeś sobie z dystrybucją, powiadomieniem świata, że istnieje nowe czasopismo? W 2002 roku, przypomnijmy, nie było social mediów.
Początkowo rozsyłałem „Z Biegiem Szyn” do spółek kolejowych, wykładałem w punktach, gdzie przychodzą ludzie zainteresowani koleją, na przykład w bibliotece kolejowej czy sklepach, w których są książki i modele kolejowe. Zasięg był więc ograniczony, ale odzew mnie zaskoczył. Spółki kolejowe przysyłały polemiki, że jest inaczej, niż napisałem. Spółka PKP Polskie Linie Kolejowe miała serwis prasowy dla decydentów – dyrektorzy dostawali co rano zestaw poświęconych PKP informacji, które danego dnia ukazały się w mediach. „Z Biegiem Szyn” było tam wklejane przez kilka lat – chyba do momentu okładkowego tekstu o chaosie w inwestycjach. Pokazałem w nim, że inwestycjami zarządzają osoby kompletnie do tego nieprzygotowane. Kogoś to zabolało i następnego dnia w serwisie prasowym znalazły się przeprosiny za to, że ten tekst został przedrukowany. Wtedy dopiero wszyscy zaczęli szukać tego tekstu.

Skąd wiesz?
Mam źródła. Jestem samotnym żaglem, ale czuję się reprezentantem ludzi, którzy pracują na kolei i mówią mi różne rzeczy – często skandaliczne i niebywałe. Duża część mojej pracy to ich zasługa. Dostęp do ludzi, którzy mają informacje i nie boją się ich przekazać, to znacznie więcej niż połowa sukcesu. Nie chodzi tu tylko o sensacyjne doniesienia, a o proste informacje, których kolej nie chce ujawniać. Mam więc kolegów maszynistów, którzy robią dla mnie zdjęcia służbowego rozkładu jazdy czy rozkazu pisemnego, co pozwala mi zweryfikować, jakie jest ograniczenie prędkości na danym odcinku, albo odpowiadają na pytania w rodzaju: „Czy na tym odcinku jest już włączony nowy system sterowania?”, „Czy ten pociąg po skończeniu relacji zjeżdża na inną stację?”. Mam kilku pewniaków, do których mogę napisać o każdej porze. Oni w razie czego podpytują swoich kolegów i tak to działa.

Podczas pracy nad Podczas pracy nad „Z Biegiem Szyn”, wrzesień 2021 / fot. Mariya Kallagova

Co musi umieć dziennikarz zajmujący się koleją?
W dziennikarstwie branżowym w ogóle, nie tylko kolejowym, najważniejsze jest wiedzieć, czego się nie wie. To pozwala dopytać ekspertów albo ominąć rafę. Nieuświadomiona niewiedza prowadzi do największych kompromitacji. Dziennikarstwo branżowe to nie jest publicystyka, a teksty oparte na wiedzy. Bardzo ważne jest pisać tak, by niespecjalistyczny czytelnik zrozumiał, o czym jest mowa, a kolejarz nie uznał, że to jakaś niepoważna czytanka. Używając technicznego żargonu, trzeba wytłumaczyć, co kryje się pod danym określeniem, na przykład dla każdego kolejarza krzyżowanie to mijanie się pociągów na linii jednotorowej.

Pisząc o kolei, trzeba mieć wiedzę niebywałą, bo splata się tutaj wszystko: fizyka, informatyka, budownictwo, inżynieria. Ja wiedzy niebywałej oczywiście nie mam. Nie wiem wszystkiego, wręcz regularnie przekonuję się, że wciąż w pewnych kwestiach wiem niewiele, ale mam sieć informatorów, którzy nie tylko dają mi kuszące i sensacyjne informacje, ale też tłumaczą, jak co działa. Świetne jest to, że robiąc „Z Biegiem Szyn”, cały czas czegoś się uczę. Muszę zrozumieć elektrykę, sposób działania urządzeń sterowania ruchem kolejowym. Przekopuję się przez ustawy, uchwały sejmików, instrukcje spółek kolejowych, wytyczne budowania lub modernizacji linii kolejowej. Zdarza się, że aby napisać jedno zdanie, dwa dni siedzę w Excelu – liczę pociągi i kilometry. Zawsze weryfikuję informacje podawane przez spółki PKP.

W jaki sposób?
Zwykle zaczynam od researchu w internecie, to czasem trwa kilka godzin. Potem dopytuję praktyków, przeszukuję zgromadzone przez lata materiały. A jeśli na przykład mowa jest o postępach prac modernizacyjnych, to po prostu jadę na miejsce. Żeby zweryfikować informacje o przebiegu modernizacji linii, przejeżdżam daną trasę rowerem. Jesienią zeszłego roku wzdłuż przebudowywanej linii Radom–Warszawa pojechaliśmy wspólnie ze znajomym z Radomia, regionalnym aktywistą – chcieliśmy zobaczyć, co jest zrobione, a co nie, bo były spore opóźnienia w realizacji prac. Po drodze tonęliśmy w błocie, wpadaliśmy w nie po uda, razem z rowerami. Kilka dni później PKP PLK ogłosiła, że świetnie monitorują inwestycje, bo latają nad modernizowanymi liniami dronami i helikopterami. Często wychodzą dziwne rzeczy – na przykład na odcinku, dla którego jeszcze nie ma pozwolenia na budowę, stoją już nowe obiekty. A na odcinku, gdzie według informacji prasowych już za kilka tygodni mają pojechać pociągi, nie ma jeszcze toru. Dlatego informacje prasowe są dla mnie jedynie impulsem do zainteresowania się tematem, a nie ostatecznym źródłem informacji.

okładka„Z Biegiem Szyn” można ściągnąć z internetu, ale nie ma aktualizowanej wersji online. Niedzisiejsze.
Często słyszę rady, że to powinien być portal, gdzie na bieżąco coś wrzucam. Ale wtedy dołączyłbym do wyścigu kolejowych portali, kto szybciej opublikuje, a właściwie skopiuje i wklei tę samą informacją prasową. Obserwuję konkurencję w internecie i mam wrażenie, że portale kolejowe ścigają się na newsy, więc są skazane na to, co przyślą rzecznicy prasowi spółek kolejowych. W tym wyścigu nie ma czasu na weryfikowanie, dopytanie, uzyskanie komentarza kogoś spoza danej spółki. Ja, dzięki temu, że wydaję dwumiesięcznik, mam czas na dokumentację. Mogę sobie też pozwolić na dwa, trzy tygodnie oczekiwania na odpowiedź od rzeczników prasowych na maila z prośbą o doprecyzowanie danych podanych w informacji prasowej.

Dość długo „Z Biegiem Szyn” ukazywało się tylko w wersji drukowanej. Z czasem przestałem pismo rozsyłać do spółek kolejowych, wysyłam tylko obowiązkowe egzemplarze do bibliotek. Kolejne numery dostają prenumeratorzy i każdy, kto przyśle do mnie znaczki pocztowe pokrywające koszty wysyłki.

PDF początkowo można było ściągnąć ze strony Instytutu Rozwoju i Promocji Kolei – zaprzyjaźnionej organizacji pozarządowej. To był pierwszy szczebel szerszego zasięgu. Drugim było zrobienie prostej strony internetowej, pomógł mi przyjaciel z liceum. Uznałem, że niezależny dwumiesięcznik musi być niezależny również od pozarządowego instytutu.

Od tej pory nie mam kontroli nad tym, kto ściąga „Z Biegiem Szyn”. Są serwisy, które w zamian za dostęp wymagają podania adresu mailowego. Choćby Oko.press za dostęp do części tekstów każe zapłacić danymi osobowymi. Mnie wydaje się to nieetyczne. Wolność mediów polega według mnie także na tym, że czytelnicy mogą być anonimowi. Nie wiem więc, kto czyta, ale wiem, że są numery, które ściąga siedem tysięcy osób. W najgorszym razie – dwa tysiące. Wciąż „Z Biegiem Szyn” jest wykładane w kolejowym sklepie przy Wilczej w Warszawie. Drukuję 160 egzemplarzy – ciągle mam kilkudziesięciu prenumeratorów wydania drukowanego. To są starsi ludzie, na przykład emerytowani kolejarze, dla których list z „Z Biegiem Szyn” jest już tradycją. Czasem nawet dzwonią pod mój numer telefonu – podany w stopce redakcyjnej – i popędzają, gdy spóźniam się z wydaniem. To w sumie jest bardzo przyjemna świadomość, że ktoś nie może doczekać się lektury, tak jak ja kiedyś nie mogłem doczekać się nowego numeru „Nowych Sygnałów”. Przyznam, że lubię chodzić na pocztę, by wysłać prenumeraty. Te dwa, może trzy kilo kopert to bardzo przyjemny ciężar.

okładkaW layoucie też nie ścigasz się na nowinki.
Moje zdolności grafika są takie, jakie są, czyli niewielkie. Profesjonalni graficy nie wierzą mi, że takie cuda da się zdziałać w Wordzie. Ale ta skromna szata graficzna to też w pewnym sensie manifest niezależności. Są eleganckie czasopisma na kredowym papierze, ale one mają partnerów wydań, sponsorów tekstów, mecenasów działów, różnie to się nazywa, ale u dziennikarza powoduje świadomość, że nie może za bardzo podskoczyć. Co jakiś czas dostaję maile od agencji public relations z pytaniem, jakie są warunki zamieszczenia tekstu sponsorowanego. Cieszy mnie, że ktoś chce wpływać na opinię publiczną za pośrednictwem „Z Biegiem Szyn”, ale zawsze grzecznie odmawiam. Jeśli czasopismo jest niezależne, musi wyglądać skromnie – tak jest ułożony świat, niestety. Druk jest czarno-biały, bo kolorowy byłby droższy, ale zostawiam też czerń i biel w PDF-ie, bo nie chcę krzywdzić czytelników papieru i stwarzać wrażenia, że dostają gorszą wersję. Kiedyś w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego szedłem wzdłuż półek z czasopismami i zobaczyłem, że „Z Biegiem Szyn” rzuca się w oczy. W dzisiejszym kolorowym świecie wyróżnia się czernią i bielą.

Nie myślałeś, żeby znaleźć jakieś finansowanie?
Nie. Nie widzę tu biznesplanu, trudno byłoby na „Z Biegiem Szyn” zarobić, nie rezygnując z niezależności. W czasach zrzutkizmu mógłbym pewnie poprosić znajomych o wsparcie. Ale po pierwsze, nie umiem tego zrobić, nie umiem ogłosić: „Hej, ludzie, dajcie mi pieniądze”. Po drugie, istnieje ryzyko, że ktoś wpłaci mi 10 tysięcy złotych raz, potem drugi, ja podniosę standard, zacznę wydawać „Z Biegiem Szyn” w kolorze i na kredowym papierze, a potem ten ktoś zaproponuje kolejną transzę, ale będzie już chciał wpłynąć na treść. Nie robię tego czasopisma dla pieniędzy, a po to, żeby uczestniczyć w debacie publicznej na temat kolei.

Ile kosztuje wydawanie „Z Biegiem Szyn”?
Trudno policzyć, bo nie tylko wydruk, ale bilety, wyjazdy, czas. Ale wiesz, każdy wydaje pieniądze na jakieś głupoty. Niektórzy wydają na wędki i jeżdżą na ryby, a ja na czasopismo, które daje mi ogrom radości i satysfakcji.

okładkaZ czego żyjesz?
Mam pracę na poczcie, którą bardzo lubię, ale nie zaprząta głowy i pozwala mi się utrzymać. Co jakiś czas gościnnie piszę artykuły dla innych mediów. Ale też, co mnie zdziwiło, całkiem niezłym zarobkiem było napisanie książki „Ostre cięcie”.

Co uważasz za swój największy sukces?
Na pewno sukces jest wtedy, kiedy udaje mi się coś zmienić, wpłynąć na rzeczywistość. Ale również wtedy, gdy mój temat przebija się do mainstreamu, robi się głośny, co daje mi satysfakcję jako autorowi. Chyba każda osoba, która publikuje, lubi szybki odzew, dyskusje po swoich tekstach.

Pamiętam, jak na początku ukazywania się „Z Biegiem Szyn” napisałem, że na stacji Warszawa Wileńska wieczorny pociąg do Małkini jest rozdzielany, ale niewystarczająco czytelnie dla pasażerów –nie wiedzieli, które wagony pojadą, a które zostaną na stacji. Po interwencji „Z Biegiem Szyn” zaczęto przestawiać oddzielone wagony na inny tor. Co więcej – dostałem pismo z podziękowaniem za zwrócenie na to uwagi. Przechowuję je jako świadectwo zmieniających się zwyczajów – dziś, w czasach, wydawałoby się, profesjonalizacji PR-u, nikt nie napisze takiego pisma do dziennikarza. Gdy w 2004 roku zlikwidowano połączenia na linii Nasielsk–Sierpc, opisałem to na łamach, ale też zainteresowałem dziennikarzy z innych mediów. Po trzech latach te połączenia zostały przywrócone. Kiedyś policzyłem, że w Polsce jest sto miast powyżej 10 tysięcy mieszkańców, do których nie da się dojechać pociągiem. To weszło do narracji politycznej, mówili o tym kandydaci na posłów z PiS. Jeden mój kolega żartuje, że dostarczyłem tej partii argumentów do wygrania wyborów w 2015 roku.

Dzięki.
A tak serio – dla dziennikarza to ogromny sukces, kiedy jego ustalenia, w tym przypadku bardzo proste, wchodzą do narracji. Mogę bez fałszywej skromności uznać, że lista tych stu miast dołożyła cegiełkę do ogłoszenia przez PiS programu Kolej Plus, który zakłada odtwarzanie połączeń do pozbawionych kolei miast liczących powyżej 10 tysięcy mieszkańców. Teraz zresztą krytycznie przyglądam się temu programowi – nie został dobrze opracowany i prognozuję, że nie przyniesie szerszych efektów.

Mówisz, że podziękowania sprzed prawie 20 lat mówią o zmieniających się obyczajach. Jak teraz traktują cię w PKP, poza tym, że próbują zrobić z ciebie szalonego miłośnika?
Różnie. Spotykam oczywiście osoby kompetentne, ale coraz częściej decydenci i ich biura prasowe chowają głowę w piasek. Nie przyznają się do błędów, unikają nawet odpowiadania na pytania. Ja zadaję zwykle bardzo szczegółowe pytania. Ostatnio w sprawie prac na linii z Sierpca do Brodnicy wysłałem do rzecznika PKP PLK dziewięć szczegółowych pytań. Dostałem krótką, lakoniczną odpowiedź w stylu: „Prace trwają, kosztują tyle, skończą się wtedy, efektem będzie podwyższenie prędkości”. Dziwi mnie ta postawa. Wiadomo przecież, że jeśli nie dostanę satysfakcjonującej odpowiedzi od nich, to pójdę z tymi pytaniami gdzie indziej: do kolegów z firm projektowych, do związkowców. A jak pójdę swoimi kanałami, to pewnie przy okazji dowiem się czegoś, czego z punktu widzenia public relations nie powinienem się dowiedzieć. PR-owcy dla własnego dobra mogliby więc udzielać wyczerpujących informacji, ale jakoś tego nie rozumieją. Sądzą, że zamieszczę tylko to, co dostanę.

Na konferencje prasowe już nie chodzę, bo szkoda mi czasu na słuchanie propagandowych wystąpień, ale pamiętam sprzed wielu lat, że już wtedy nie dopuszczano mnie do głosu. Zdarzało się wówczas, że zgłaszali się dziennikarze innych mediów, a gdy dostawali mikrofon, przekazywali głos mnie. To było dla mnie bardzo ważne.

okładkaProcesy miewasz?
Co jakiś czas dostaję wezwania przedsądowe. Przedsądowe wezwanie przysłał mi kiedyś prezes PKP. Napisałem, że był w lokalu Sowa i Przyjaciele wtedy, gdy wyszły na jaw podsłuchane rozmowy ówczesnej władzy. To wywołało bardzo ostrą reakcję, wezwanie do usunięcia tekstu z internetu, a że trudno wyobrazić sobie PDF z gołą stroną, to odmówiłem. Ping-pong między mną a prawniczką prezesa wyglądał groźnie, ale skończyło się publikacją oświadczenia prezesa.

W sądzie miałem sprawę z rzeczniczką Kolei Mazowieckich – doszła aż do sądu apelacyjnego. Informację, którą uzyskałem od dobrego źródła, uznała za nieprawdziwą, ale żądanie sprostowania przysłała dopiero trzy miesiące po publikacji – na tyle późno, że zgodnie z prawem prasowym odmówiłem. Sprawa toczyła się trzy lata, aż przed sądem apelacyjnym zawarliśmy ugodę, że opublikuję sprostowanie i wpłacę 600 złotych na Fundację Dzieciom „Zdążyć z Pomocą”. Pamiętam zaskoczonych sędziów przyzwyczajonych do rozstrzygania spraw kalibru „Gazeta Wyborcza” – Antoni Macierewicz, a nie jednoosobowe czasopismo kontra rzeczniczka dużej instytucji.

Okładki wciąż robisz sensacyjne. Trochę nawet budzą grozę.
Wyglądają sensacyjnie, ale same teksty są chyba bardziej wyważone i mam nadzieję, że najbardziej sensacyjne są w nich twarde dane i fakty. Rolą „Z Biegiem Szyn” jest bycie odtrutką na propagandę sukcesu panującą na kolei, więc muszę szukać dziury w całym. Dawna prezeska Kolei Mazowieckich Halina Sekita, wobec której w tekstach bywałem krytyczny, ale którą do dziś darzę sympatią za zaangażowanie i poczucie osobistej odpowiedzialności za spółkę, powiedziała kiedyś podczas prezentacji taboru, gdy zobaczyła, że zaglądam pod krzesło: „O, pan redaktor jak zwykle szuka dziury w całym”. Staram się pokazywać, co nie zgadza się w propagandzie sukcesu.

Przez cały numer jest poważnie, dużo liczb i twardych danych, aż nagle na ostatniej stronie publikujesz cytaty literackie, felietony o nazwach pociągów. Pozwalasz odetchnąć.
Ostatnia strona ma pełnić funkcję otwierającą – zamykać numer, ale otwierać głowę szaleńcom, którzy poza koleją nie widzą świata. Nie chcę ogrzewać się w blasku zasłużonych tytułów, ale inspiracją była dla mnie ostatnia strona w „Przekroju”. Oczywiście nie stać mnie na taką jakość ani przewrotność, jestem na to zbyt przyziemnym człowiekiem. Nazwałem ją „Przesiadki”, bo to przesiadka na inne tematy. Pokazuję, że kolej przenika się z innymi dziedzinami życia, chociażby literaturą.

Ramkę „Od Bałtyku po Tatry” wyjaśniającą nazwy pociągów – skąd wzięły się Delfin, Karolinka albo Pogoria – wymyśliła moja koleżanka Maria Nóżka. Najpierw popukałem się w głowę, że jakie nazwy, tu są poważne sprawy, ale z czasem to polubiłem. Robię to zawsze na koniec pracy nad numerem. Po ciężkiej orce w excelach, w błocie ta rubryka jest wisienką na torcie. Wyszukuję różne śmiesznostki, mam z tego frajdę.

Dostajesz propozycje pracy z PKP?
Z PKP nie, z samorządów czasem tak. Ale nie mógłbym pracować na wysokim stanowisku, bo chyba – jako wydawca jednoosobowego czasopisma – nie mam doświadczenia w zarządzaniu ludźmi. A szeregowy pracownik? Śledziłem kariery krytycznych, odważnych i przenikliwych ludzi, którzy weszli na średnie stanowisko i topili się w betonie. Szybko zaczynali szukać powodów, żeby nie robić, a nie sposobów, jak coś zrobić. Zresztą biologicznie jestem dziennikarzem. Lubię węszyć, opisywać, krytykować. Nie tylko pisząc teksty, uwielbiam doszukiwać się drugiego dna. Nie mogę być menedżerem, to inna rola.

Robisz „Z Biegiem Szyn” sam.
Czasem publikuję cudze teksty, ale współprace nie utrzymują się długo, ludzie nie chcą pracować za darmo i trudno mieć do nich żal. Ja zresztą jestem typem samotnika, lubię mieć wpływ na wszystko.

Oczywiście, są niebezpieczeństwa. Jestem redaktorem własnych tekstów, to może być ryzykowne dla jakości. Na szczęście cały numer przed drukiem czyta mój brat, który jest człowiekiem niezwykle logicznym i nie tylko wyłapuje niezręczności językowe, ale na przykład też pomyłki w obliczeniach. W przypadku opisywania kolei mnoży się czasem miliony przez miliardy, więc niekiedy umyka mi jedno zero.

Będziesz robił „Z Biegiem Szyn” zawsze?
Martwię się, że jako samotnik nie wychowuję następców, by kiedyś – gdy umrę – „Z Biegiem Szyn” mogło ukazywać się dalej. Pewnie dalej będzie o czym pisać, problemy na kolei chyba nigdy się nie skończą.