Umowa o pasję
fot. Nastassia Strakh

21 minut czytania

/ Teatr

Umowa o pasję

Rozmowa z Darią Sobik

Czasem teatr jest jak fabryka. Przez to ludzie nie wyrabiają się, spóźniają, powstaje efekt domina, który prowadzi do tego, że przed deadline’em wszyscy wypisujemy się z życia. Potrzebujemy więcej spokoju

Jeszcze 5 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Zmęczona?
DARIA SOBIK: Muszę przyznać, że ostatnio dbałam o odpoczynek. To trudna sztuka, ale powolutku się udaje. 

O rety!
Brzmi jak coś bardzo ekskluzywnego. Świadczy, mam wrażenie, o uprzywilejowaniu. 

A może o mądrości i rozsądku? 
Może, mam nadzieję. A ty? Zmęczona? 

Wykończona. Pracuję nad książką, łączę to z bieżącą pracą. I nie godzę tego po prostu.
A kiedy ostatni raz odpoczęłaś tak naprawdę, na 150 procent?

W maju 2017. To nie był ostatni raz, kiedy odpoczywałam, ale ostatni, kiedy wyjechałam na dwa tygodnie i wyłączyłam social media i komunikatory, co dało mi dodatkowy tydzień wakacji.
Czyli sześć lat temu.

Jeszcze jeden tekst, jeszcze jedno zlecenie, żeby potem pisać w spokoju. Niczym bohaterki twojego dramatu „Zmęczone”: jeszcze miesiąc, do premiery, do projektu.
Można te argumenty znajdować do śmierci.

„Nie mamy rozwiązania, mamy tylko fantazję” – mówi jedna z nich. Wiosną „Zmęczone”, tekst o pracownicach biurowych teatru, opublikował „Dialog”, teraz jest w finale Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Jaki jest odbiór dramatu?
Obecność w Gdyńskiej Nagrodzie Dramaturgicznej jest dla mnie dużym wyróżnieniem, spełnieniem marzenia. Tak samo obecność w „Dialogu” przed fatalnym w skutkach przejęciem go przez naczelnego z nadania PiS-u, Antoniego Wincha. Dostałam sygnał od środowiska, że poruszyłam ważny temat. Swoją drogą, Justyna Jaworska z „Dialogu” mówiła, że chcieli numer poświęcony zarobionym zrobić bez udziału redaktorek i korektorek, żeby pokazać, co się dzieje, jeśli zabraknie niewidzialnych osób. To się nie udało, ale pomysł był świetny. Po publikacji wiele osób wysyłało mi wyrazy wsparcia, zrozumienia, pracownicy teatrów i innych instytucji kultury pisali, że dobrze, że się tym zajęłam. Rozmawiałam też z kilkoma dyrektorami. Od niektórych słyszałam: „Widzę w tekście siebie, też zachowuję się przemocowo”. Budujące, że dostrzegli. 

A ktoś zaproponował spektakl?
Sytuacja jest dynamiczna, zobaczymy, co zdarzy się w przyszłości. Na razie wiadomo o dwóch czytaniach. Pod koniec września w Gdyni, przy okazji finału nagrody, w reżyserii Zdenki Pszczołowskiej, a wcześniej w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, bo tekst powstał dzięki wsparciu tamtejszej Sceny Nowej Dramaturgii, którą kuratorują Witold Mrozek i Martyna Łyko. To czytanie reżyseruje Pamela Leończyk.

„Zmęczone” to zapis twojego doświadczenia?
Mojego, moich bliskich, z którymi pracowałam, ale też, szerzej, zbiorowego doświadczenia. Sceny są inspirowane tym, co widziałam w teatrach; tym, co słyszałam od znajomych z branży, niektóre – zupełnie wymyślone. Czytając twoją książkę „To wszystko nie robi się samo”, zastanawiałam się, jak namówiłaś bohaterów i bohaterki do wywiadów.

Zmęczone, Daria Sobik, opublikowane w Dialogu, marzec 2023. Dramat otrzymał nominację do Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej„Zmęczone”, Daria Sobik, opublikowane w „Dialogu”, marzec 2023. Dramat otrzymał nominację do Gdyńskiej Nagrody DramaturgicznejMówiłam po prostu, że prowadzę w „Dwutygodniku” cykl poświęcony zapleczom kultury, gdzie osoby – zazwyczaj niewidoczne – opowiadają o swojej pracy. Przekonywałam, że to, co robią, jest ciekawe i ważne, warto, żeby odbiorcy kultury dowiedzieli się o ich istnieniu.
Łatwo się godzili?

Różnie, przeważnie tak. Jeśli wzbraniali się, twierdząc, że nie mają nic ciekawego do powiedzenia, to stała za tym raczej niepewność niż niechęć. Czasem, mam wrażenie, nie chcieli, ale zależało na wywiadzie szefostwu instytucji. Dziś nie mam pewności czy powinnam namawiać osoby, które nie miały chęci na rozmowę. Ty byś się zgodziła?
Zastanawiałam się nad tym podczas lektury i wydaje mi się, że byłoby to dla mnie trudne. Napisanie dramatu, w którym nie wiadomo, co jest prawdą, a co nie – jest po prostu bezpieczniejsze. Kiedy Justyna Jaworska w wywiadzie dla „Dialogu” zapytała, czy będę mówić o nazwiskach, zatrzymało mi się serce. Uznałam, że nie, bo nie chodziło mi w dramacie o piętnowanie konkretnych osób za brak umiejętności zarządzania czy błędy organizacyjne, ale zwrócenie uwagi na to, że system, w którym pracujemy, jest po prostu nieskuteczny. Myślę, że to wspólna cecha mojego dramatu i twojej książki. 

Pracowałaś w teatrach jako kierowniczka literacka.
Byłam dramaturżką, a później kierowniczką literacką. Te stanowiska nie różniły się niczym prócz nazwy.

Na czym polegała twoja praca?
Dobre pytanie. W teorii na współpracy przy kształtowaniu repertuaru, programu teatru. W praktyce identyfikuję się z twoimi rozmówcami, którzy pytani, czym zajmują się w pracy, wymieniają szereg czynności – przenoszenie krzeseł, pisanie wniosków o dotacje, prowadzenie konferencji prasowych. Przez pierwsze dwa lata zdarzało się, że pracowałam po 16 godzin dziennie i byłam zachwycona. Czułam, że jestem w najlepszym możliwym miejscu, robiłam rzeczy, które bardzo mnie interesują. Miałam mnóstwo energii. Ale nie potrafiłam wyjaśnić, czym się zajmuję.

W instytucjach kultury, bez względu na to, jakie zajmujesz stanowisko, uprawiasz multitasking, który wymaga bardzo wielu kompetencji. Od umiejętności mediacyjnych, kiedy na przykład trzeba zażegnać konflikt pomiędzy artystą a dyrektorem, przez ugoszczenie artystów, którzy przyjechali z zagranicy, po pracę administracyjną i kreatywną, czyli na przykład programowanie festiwalu.

Do mojego pokoju bardzo często przychodzili artyści i znajdowali w nim chwilę odpoczynku, ukojenia. Ja to lubiłam, bo spotkałam naprawdę fantastyczne osoby i zawsze będę za to wdzięczna. Ale miałam wrażenie, że z ich perspektywy ten mój pokój był miejscem, gdzie się nie pracuje, ewentualnie coś wydrukuje raz na jakiś czas.

Kiedy czytałaś propozycje od dramaturgów?
Wieczorem. W pracy było mi głupio. Uzgodniłam sama ze sobą, że czytanie mogę potraktować jako sposób na spędzanie czasu wolnego, rozwój, przyjemność, i robiłam to w domu.

W jednym z teatrów, gdzie byłam na etacie w dziale programowym i pracowałam jednocześnie jako dramaturżka przy spektaklu, mój dzień pracy przez dwa miesiące wyglądał tak: przychodziłam między 7 a 8 rano, do 10 pracowałam biurowo, od 10 do 14 była próba, potem cztery godziny w biurze i wieczorem, od 18 do 22 znowu próba.

Oczywiście, mogłam pozostać tylko przy pracy administracyjnej i wtedy miałabym mniej zajęć, ale trudno jest odmówić, gdy ktoś proponuje zrobienie dramaturgii. Nie chciałam też rezygnować z biura, bo ono trzymało mnie przy ziemi. Zdobywanie pieniędzy na projekt, pisanie wniosków – doceniam to.

Z czasem jednak zaczęłam zdawać sobie sprawę, że pracuję tak dużo, że odchodzę z mojego życia. Wielu twoich rozmówców o tym mówi. Wydaje mi się, że to powszechne w kulturze, niezależnie od instytucji: zbliża się termin projektu, zamiera życie.

fot. Nastassia Strakhfot. Nastassia Strakh

W książce dużo mówi o tym Joanna Weltrowska z Instytutu Kultury Miejskiej w Gdańsku, ale nie wyjaśniamy chyba, dlaczego musi tak być. Dlaczego deadline wymaga wyłączenia z życia sztabu ludzi, skoro nie chodzi o sytuacje nagłe, tylko wydarzenia zaplanowane z rocznym, a przynajmniej kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Przypuszczam, że jednym z istotnych powodów jest to, że każdy z uczestników wydarzenia ma za dużo pracy. Artystki i artyści dostarczają prace najpóźniej, jak się da, bo – żeby się utrzymać – robią ileś rzeczy naraz, a gdzieś po drodze może zdarzyć się wyczerpanie czy inna życiówka.
Mnie się wydaje, że to jest szerszy problem niż niskie honoraria. Winny jest system, który zmusza do nadprodukcji. Uważam, że powinniśmy robić mniej projektów artystycznych. Dyrektorzy teatrów coraz częściej mówią o tym, że należy jakoś zbalansować liczbę wydarzeń, ale niestety nie mogą nic zrobić, ponieważ organizator, który finansuje instytucję, płaci i wymaga. A wymaga na przykład frekwencji. We wnioskach o dofinansowanie są konkretne wskaźniki, ilu powinno być widzów, ilu odbiorców czynnych, ilu biernych, ile osób dostało informację o wydarzeniu. Oczywiście, im więcej, tym lepiej.

Ten system jest po prostu krwiożerczy. Żyjemy w społeczeństwie osiągnięć, co jest pokłosiem kapitalizmu. Liczy się to, żeby zmaksymalizować instytucję, jak najbardziej wypromować artystę czy wydarzenie. Zrobić siedem–osiem premier rocznie, często w chaosie, bo długo nie wiadomo, czy będą pieniądze, one z kolei często przychodzą spóźnione i nagle pod koniec roku okazuje się, że jest nadwyżka w budżecie i trzeba szybko jeszcze coś zorganizować.

Nie ma miejsca na długofalowe procesy, niszowe prace, które nie zainteresują wszystkich. Tak jakby sztuka musiała interesować wszystkich. Jakby teatr był fabryką śrubek. Właśnie przez to ludzie nie wyrabiają się, spóźniają, powstaje efekt domina, który prowadzi do tego, że przed deadline’em wszyscy wypisujemy się z życia. Potrzebujemy więcej spokoju.

I mniej pracy.
Tak. Wiem, jak to brzmi. Kiedy zaczynałam pisać „Zmęczone”, walczyłam ze sobą, bo obawiałam się, że jestem po prostu roszczeniową młodą osobą, która chce przestać pracować, liczy na dochód podstawowy czy inne, w tej chwili nierealistyczne, rozwiązania. Długo nie dawałam sobie prawa do zmęczenia. Może również dlatego, że pochodzę ze Śląska – moi rodzice pracują fizycznie, dorastałam w etosie pracy. Jednak nie byłam odosobniona w doświadczeniu wypalenia zawodowego. Pracując w kulturze, spotykam osoby, które – choć różnimy się dyrekcjami, instytucjami, sposobami organizacji pracy – są po prostu wypalone.

Dlatego myślę, że konieczna jest wielka zmiana systemu. Ograniczenie nadprodukcji, zapewnienie godnych warunków pracy – żeby nie przeciekały dachy i nie było tak, jak w twojej książce opowiada Magdalena Gach, tłumaczka na Polski Język Migowy, że tylko w jednej instytucji w mieście jest krzesło przyjazne dla kręgosłupa… 

Daria Sobik

Dramaturżka, dramatopisarka. Absolwentka kulturoznawstwa na Uniwersytecie Śląskim oraz wiedzy o teatrze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Finalistka 16. Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Jako dramaturżka pracowała przy spektaklach m.in. Martyny Majewskiej („Sprawa. Dzieje się dziś” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy), Justyny Łagowskiej („niezgoda.jpg ”w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu), Yojiro Ichikawy („Wycinanki. List z morza” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i New National Theatre w Tokio), Emilii Piech („Motyle” w Teatrze Polskim w Bydgoszczy) czy Pameli Leończyk („Tęsknica” i „Zimowa opowieść” w Teatrze Powszechnym w Warszawie). Jej sztuki publikował miesięcznik „Dialog” („Zmęczone”, 03/2023) i „Notatnik Teatralny” („Tęsknica”, 03/2023).

I nie jest to instytucja kultury, a urząd miasta.
Właśnie. Zatem przestrzeganie przepisów BHP i zmniejszenie wymiaru pracy. Może to radykalny postulat, ale przecież pracujemy osiem godzin – tyle, ile sto lat temu, mimo że po drodze zdarzyła się rewolucja technologiczna. Robimy wszystko szybciej, dlatego możemy robić więcej. I dlatego trzydziestoletnie osoby są wypalone zawodowo. To jest szalone.

Ta zmiana wymaga prawdopodobnie wielu lat pracy i nie zacznie się, jeśli nie zmienimy władzy. Przez ostatnich osiem lat kultura w Polsce bardzo podupadła.

Dlaczego odeszłaś z teatru?
Złożyło się na to kilka powodów, wśród nich chaotyczne zarządzanie teatrem i chęć zadbania o swoje życie osobiste i zdrowie psychiczne. Akurat się przeprowadzałam, co pozwoliło mi zracjonalizować wyrzuty sumienia, że porzucam fajne stanowisko, umowę na czas nieokreślony i związane z nią dobrodziejstwa. 

Przyznałaś się mamie? 
Tak. Od razu. Nie przejęła się, bo – tak jak pisałam w „Zmęczonych” – nie miała pewności, że moje zajęcie to w ogóle jest praca.

Słyszę czasem, że praca w kulturze to umowa o pasję, nie o pracę. Mówią tak też twoi rozmówcy. Zdenerwowałam się, jak przeczytałam, że ta praca nigdy nie będzie dla pieniędzy, a dla pasji. Myślę, że musimy przestać tak myśleć i starać się zawalczyć o godne warunki pracy.

W „Zmęczonych” jest świetna scena, w której Pracownice rozmawiają o pieniądzach. Jedna pyta: „Ile zarabiasz?”, druga odpowiada: „Słyszałaś, co powiedział dyrektor? Teatr nie jest od dawania odpowiedzi, ale stawiania pytań”. To chyba najlepsze, co przeczytałam o pieniądzach w kulturze. Są tematem tabu, czymś wstydliwym, niestosownym. Sama spalam się w prywatnych dyskusjach, ale na co dzień funkcjonuję przecież w tym nieprzejrzystym, chwilami upokarzającym systemie. I ze zdziwieniem odkrywam, że moich rozmówców prawie nie pytam o pieniądze. Jak gdybym pogodziła się z domniemaniem, że pasją można zapłacić rachunki.
Stoi przed nami – pracownikami kultury – nowy obowiązek: mówienie głośno o tym, jak marne są te stawki i że muszą być wyższe. Przecież pasja nie wyklucza zarabiania. Chirurg i ogrodnik też często pracują z pasją. Musimy mówić, bo – jak w tytule twojej książki – „To wszystko nie robi się samo”. Dyrektor sam z siebie nie zapyta, czy przypadkiem nie chcemy podwyżki, a osoby planujące budżety samorządów nie uznają nagle, że pracownicy miejskiego teatru czy muzeum zarabiają za mało. 

Upominasz się o pieniądze?
Jedna z dyrektorek administracyjnych nauczyła mnie wyceniać pracę i mówić o pieniądzach. Kiedy jednak dostałam umowę o pracę z inną stawką, niż byliśmy umówieni, poszłam do dyrektora upomnieć się, ale z bólem serca, brzucha, wszystkiego. Bardzo często namawiam inne osoby, żeby się upominały, choć samej nie przychodzi mi to łatwo. Inna rzecz, że czasem myślę, że aby pracować w kulturze, najlepiej mieć jakieś inne źródło utrzymania. Przecież za te stawki nie sposób w pojedynkę wynająć mieszkanie w większym mieście.

Ostatnio, po kilku propozycjach, które dostałam z instytucji kultury i mediów, a zwłaszcza odmowach negocjacji, pomyślałam, że doszłam do ściany. Że może nikt tego nie potrzebuje i trzeba te branże zamknąć, a nas wszystkich wysłać do jakichś praktycznych zajęć.
W twojej książce rozmówcy mówią, że chorują ze zmęczenia i niepewności. 

fot. Nastassia Strakhfot. Nastassia Strakh

Wszystkich pytam, co muszą umieć, żeby zajmować się tym, co robią. Okazuje się, że bardzo dużo – poza humanistycznym lub technicznym wykształceniem powinni być elastyczni, uparci, cierpliwi i mieć mnóstwo innych tak zwanych miękkich kompetencji. Nie mogą stać w miejscu, bo zmieniają się przepisy, technologie, mody. 
Moim zdaniem na rynku pracy mało która branża wymaga tak szerokich kompetencji. Pracownicy kultury muszą mieć wiedzę z zakresu psychologii, ekonomii, zarządzania i jeszcze trochę artystycznego drygu. Dlaczego więc jest to jedna z najsłabiej opłacanych grup zawodowych w Polsce? Dlaczego ta grupa jest tak mało prestiżowa, tak bardzo niewidoczna? Bardzo podoba mi się fragment w książce, kiedy ktoś przywołuje sytuację, w której poprawiał coś pięć minut przed otwarciem wystawy, a gdy weszli widzowie, prędko zniknął. To idealny opis hierarchii kultury – pracownicy pozostają w cieniu.

Mój pierwszy dyrektor, zmarły w marcu 2023 Łukasz Gajdzis, miał zwyczaj wyczytywania po premierze nazwisk wszystkich pracowników teatru. To była długa lista, ponad 70 osób. Trochę marudziliśmy, że to długo trwa, a już chcemy świętować, ale docenialiśmy to. Ja byłam bardzo szczęśliwa i dumna, słysząc swoje nazwisko ze sceny, i widziałam, że inne osoby też. To są małe gesty, ale istotne, bo mogą przechylić szalę z przekroczeń w stronę docenienia, szacunku, właściwych warunków pracy. 

Czym są przekroczenia?
Dużo jest o nich w twojej książce. Krawcowe z Teatru Zagłębie w Sosnowcu opowiadają, że dostają czasem projekty krótko przed premierą, pracują więc po nocach, a często nie są nawet na tę premierę zapraszane. Scenografka filmowa Paula Kukla mówi o rzeczach, które musi zrobić na już, czyli w nocy przed zdjęciami. Z doświadczenia znam maile pisane o drugiej w nocy i pretensje, że nie odpowiada się natychmiast.  

Przekroczenia to sytuacje, które nazywam mikroprzemocą – nie podpadają pod prawo, ale składają się na opresyjno-mobbingującą atmosferę pracy. Pracownicy i pracowniczki kultury według prawa podlegają pod kodeks pracy, a wedle zwyczaju są wciągani w świat artystyczny, czyli – owszem, w ramach benefitów dostają bilety na spektakle i mają możliwość poznawania ciekawych ludzi – ale w ramach obowiązków dostają też SMS-y poza godzinami pracy.

W Polsce bardzo długo było to przezroczyste. Właściwie chyba dopiero przy okazji protestu szwajcarskiej ekipy pracującej z Krystianem Lupą zaczęto mówić, że jest to jakiś problem. 
Tymczasem służebna rola wobec sztuki czy wobec artysty to neverending story. Pracownicy teatru działają na rzecz widzialności artystek i artystów często bez zachowania podstawowych praw pracowniczych. Zapomina się po prostu, że instytucje kultury są zakładami pracy. Choć przyznam, że czytając twoją książkę, zauważyłam, że im młodsze osoby, tym mniejsza w nich zgoda na bezwzględnie służebną rolę. 

A ty jak reagowałaś na przekroczenia?
Na przykład komunikowałam przełożonym, że nie chcę dostawać wiadomości poza godzinami pracy albo w weekendy. Przeważnie rozumieli to, raz jednak usłyszałam: „Ja pracuję w weekendy, nie wyłączam Messengera na noc, jestem cały czas dostępny, ty też możesz do mnie zadzwonić zawsze, jest gorący czas”.

W moim pokoleniu nocne i weekendowe alarmy były normalne, obawiam się, że nawet trochę prestiżowe. Chlubiliśmy się pracą po godzinach. Dzieli nas mniej więcej 20 lat. Lubię myśleć, że twoja generacja niesie zmianę.
Pamela Leończyk, reżyserka, z którą pracuję teraz, jest w moim wieku i ma dużą wrażliwość na prawa pracownicze. Ale spotykam też osoby starsze ode mnie, które do dobrostanu pracowników podchodzą z wyrozumiałością. Nie jest to, moim zdaniem, pokoleniowe, a systemowe. System sprawia, że trzydziestoletnie osoby po kilku latach pracy porzucają kulturę, bo czują się wypalone.  

Jak poradziłaś sobie po odejściu z etatu w teatrze?
Najpierw szukałam pracy poza teatrem, w Warszawie. Znalazłam pracę w wydawnictwie Czarne, niestety problemy zdrowotne sprawiły, że musiałam z niej zrezygnować. Teraz pracuję nad kilkoma teatralnymi projektami. Jest wśród nich spektakl o uzdrowieniach na Jasnej Górze, który będzie wystawiony w teatrze w Częstochowie. Jest adaptacja książki dla młodzieży w teatrze w Łodzi. Staram się znaleźć w miarę bezpieczny zamiennik pracy na etacie i teraz mam zaplanowany kalendarz do zimy 2025.

Na freelansie to wieczność.
Bardzo wciągnęła mnie praca dramaturgiczna, ale piszę też teksty copywriterskie, czasem zdarza się scenariusz do niedużego serialu. Walczę o rezydencje i stypendia. Daję wykłady w prywatnej uczelni, prowadzę warsztaty teatralne. 

I nie jesteś zmęczona?
Bywam. Czasami pracuję do trzeciej w nocy, żeby cokolwiek z siebie wykrzesać, czasem czuję się jak maszyna, która wypluwa z siebie teksty i treści. Wiem, że nie powinno to tak wyglądać, ale jednocześnie myślę, że bardzo mało osób może sobie pozwolić na twórczą niezależność. Po doświadczeniu wypalenia, po terapii doceniam, że mam dobre warunki. Zdążyłam mieć oszczędności, wspiera mnie rodzina, miałam ekskluzywną możliwość zaryzykowania. Na razie się udaje. Choć oczywiście wspaniale byłoby móc skupić się przez rok na jednym projekcie.

Aleksandra Boćkowska „To wszystko nie robi się samo. Rozmowy na zapleczu kultury” to zbiór wywiadów z osobami, które współtworzą kulturę z tylnego siedzenia. Część wywiadów ukazała się w cyklu Zaplecze kultury prowadzonym na naszych łamach od 2019 roku.  Wyd. Czarne i Dom Spotkań z Historią, seria Dwutygodnik.comAleksandra Boćkowska, „To wszystko nie robi się samo. Rozmowy na zapleczu kultury” to zbiór wywiadów z osobami, które współtworzą kulturę z tylnego siedzenia. Część wywiadów ukazała się w cyklu „Zaplecze kultury”, prowadzonym na naszych łamach od 2019 roku. Wyd. Czarne i Dom Spotkań z Historią, seria Dwutygodnik.comCzym jest dla ciebie praca?
Może zacznę od tego, czym nie jest. Chciałabym, żeby nie była sposobem wartościowania siebie. Nie chciałabym budować swojego poczucia wartości na pracy. Chciałabym, żeby praca była częścią mojego życia, ale nie całym życiem. Nieważne, jak romantyczną pracę wykonuję, wydaje mi się, że praca to praca. Nieważne, czy jesteś dramaturgiem, pracownikiem budowlanym czy pracownikiem korporacji – po prostu należy ci się odpoczynek i inne życie poza pracą. Pilnuję się, żeby nie myśleć o pracy w kontekście osiągnięć. Nie wszystko, co robię, musi przynosić efekty w postaci widzialności, pieniędzy, wskaźników. W świecie, w którym żyjemy, przedstawiając się, pytamy: „Czym się zajmujesz?”, a nie: „Co lubisz robić?”. 

Dwa lata temu zamieszkałam w Gdyni. Jedna z moich tutejszych koleżanek powiedziała, że opowiadając o ludziach, mówię w pierwszym zdaniu, czym się zajmują. I że to warszawskie. Najpierw protestowałam, aż uzmysłowiłam sobie, że o moich gdyńskich koleżankach wiem sporo – kogo kochają, co lubią, dokąd jeżdżą na wakacje, a niewiele o tym, z czego żyją. Praca nie jest tematem rozmów.
Dlatego nie chciałabym, żeby praca nas wartościowała. Ale, paradoksalnie, z odpoczynkiem też trzeba uważać. Bo znienacka tworzy się presja na odpoczywanie. Mindfulness i inne wytwory kapitalizmu, które podają sposoby na to, jak się wyciszyć, przytulając się do drzew, albo odpocząć w dwa dni, stają się kolejnym wyzwaniem. A tych mamy dość.

Byłam ostatnio na fantastycznym spektaklu Agnieszki Jakimiak z grupą Teraz Poliż, „Seks, praca i marzenia”. To opowieść o doświadczeniach pracownic seksualnych i teatralnych. Jest tam wątek o fantazjach seksualnych. Wśród nich pojawia się jedna nieseksualna: aktorki i pracownice seksualne nic nie robią. Po prostu. Nie są produktywne.

I tego, wydaje mi się, wszyscy powinniśmy się nauczyć. Ja, chodząc na jogę, dalej jestem produktywna. Oglądając po raz dziesiąty „The Office”, włączam tłumaczenie na hiszpański, żeby poćwiczyć język. Jak gdybym bała się lub wstydziła odpoczywać bezproduktywnie. 

Kiedy pytałaś mnie o odpoczynek, patrzyłam przez okno na Hel i uzmysłowiłam sobie, że w tym roku byłam tam raz. Dzięki tej rozmowie, zanim skończyłam ją spisywać, pojechałam. Na dwa dni, ale bezproduktywnie. Warto.