Piorunochron
fot. Joanna Nowicka

18 minut czytania

/ Muzyka

Piorunochron

Rozmowa z Piotrem Bronką

„Nie chodzi o jakiś kryzys, procentowy spadek, tylko o zupełne zatrzymanie działalności zarobkowej całej rzeszy ludzi. Zatrzymanie akurat w sezonie, gdy zarabia się na resztę roku” – mówi Piotr Bronka, tour manager z wytwórni Karrot Kommando

Jeszcze 5 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Jakie miałeś plany na wiosnę?
PIOTR BRONKA:
Do końca wakacji mieliśmy zaplanowanych około stu koncertów. W kwietniu – koncerty klubowe, od maja zaczynały się imprezy plenerowe, wreszcie festiwale. Z rozmachem planowaliśmy premierę winylowej płyty Pablopavo z Naprawdę Dużym Zespołem w Krakowie i Warszawie. Warszawskie Palladium miało być naszym pierwszym skokiem na dużą salę, bilety super szły. Vavamuffin mieli grać na festiwalach reggae w Toruniu, Ostródzie i Bielawie. Kapela ze Wsi Warszawa i Żywiołak w Niemczech, Czechach i Anglii. LXMP, czyli Macio Moretti i Piotr Zabrodzki, z którymi współpracujemy od niedawna, wybierali się w maju w trasę po Stanach i Kanadzie. Koordynowaliśmy to przy wsparciu Music Export Poland.

Bardzo cieszyłem się na koncert Vavamuffin na kempingu w Chałupach i Pablopavo i Ludzików na Tauron Nowa Muzyka w Katowicach. To sierpniowe imprezy. Jeszcze ich nie odwołano, ale raczej nie mam złudzeń. Po pierwszej fali przekładania koncertów klubowych na jesień już nadeszła kolejna, czyli przekładanie większych festiwali na przyszły rok.

Kiedy mieliście ostatni koncert?
29 lutego Mitch & Mitch grali w ramach Bielskiej Zadymki Jazzowej w schronisku PTTK na Szyndzielni. To było świetne, choć dość męczące logistycznie. Specjalnie dla nas uruchomiono kolejkę, żebyśmy mogli wwieźć sprzęt – instrumenty, wzmacniacze, zawsze jest tego tona. Na górze okazało się, że przed nami jeszcze 500 metrów, a tu ciemno, śnieg i straszny wiatr. Organizatorzy pomogli nam spakować wszystko do auta i udało się.

14 marca Pablopavo miał grać w Zielonej Górze w klubie Hydrozagadka. No ale właśnie w Zielonej Górze 4 marca wykryto pierwszy przypadek zakażenia koronawirusem i wkrótce wojewoda odwołał wszystkie imprezy. A potem wiadomo.

Jak wyglądało planowanie tras?
Mówmy w czasie teraźniejszym, proszę cię.

Jak więc to wygląda? Organizatorzy zgłaszają się do ciebie czy ty do nich?
Różnie. Czasem jest tak, że zespół ma zaproszenie na dobrze płatny występ w jakimś mieście, więc dzwonię do mniejszych miast w okolicy i proponuję granie za bilety. Kiedy planujemy premierę płyty albo przed jesiennym uderzeniem klubowym, też wysyłamy oferty. Mamy kilkadziesiąt miejsc, z którymi współpracujemy na stałe, z kilkoma jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, że załatwiamy sprawy przez telefon, a umowę podpisujemy na miejscu, bo wiadomo, że wszystko się uda.

Przeważnie rozmowy zaczynają się kilka miesięcy, nawet pół roku przed wydarzeniem. Gdy już ustalimy termin, wysyłam umowę, a w niej jak najwięcej szczegółów – od kwestii promocji, poprzez stawki, terminy i wysokość zaliczek, aż po warunki odwołania. Do tego dochodzi rider techniczny, hotelowy, cateringowy. Z tym jest zazwyczaj najwięcej uzgadniania, czasem negocjacje ciągną się dwa miesiące. Podpisujemy, wymieniamy się skanami i wysyłamy umowy pocztą. Tydzień–dwa przed koncertem dzwonię sprawdzić, czy wszystko jest aktualne, i ruszamy.

Jak to się stało, że zostałeś tour managerem?
Z pasji do muzyki oczywiście.

Dorastałem w latach 90. i, nie ukrywam, jak wiele osób z tego pokolenia, jestem dzieckiem pierwszego cyfrowego piractwa. Zanim kopiowałem płyty, słuchałem co niedziela audycji „Radio Studnia”, którą w Radiu Opole prowadził Jacek Podsiadło. Taki nasz alternatywny głos w twoim domu. Nagrywałem te audycje, bo poza tym w Opolu niewiele się działo. Czytałem pismo „Brum” i „Plastik”, teksty Rafała Księżyka. Ze Zgorzelca przyjeżdżali do nas Joint Venture Sound System, którzy ściągali zagraniczne gwiazdy dubu – elektronicznej wersji reggae.

Pokochałem dub i kiedy parę lat później studiowałem kulturoznawstwo we Wrocławiu, zacząłem pracować w firmie Planeta Młodych, która organizowała m.in. duży festiwal reggae One Love. To było fajne – duże budżety, zagraniczni artyści, bookowałem zespoły, których byłem fanem. Dużo też perypetii, bo muzycy z Jamajki słyną w branży z tego, że są trudni do ogarnięcia. Ktoś przyleciał innego dnia, niż się umawialiśmy. Ktoś po drodze zapodział kolekcję winyli i, załamany, nie chciał wystąpić. Namówiłem go, występ był świetny, a płyty nazajutrz się znalazły. W sprawie innego interweniowałem na przejściu granicznym. Jechał z Berlina, ale nie miał pozwolenia na wjazd do Polski, to było jeszcze przed Schengen. Usiadłem do telefonu, dzwoniłem, słałem faksy i przebłagałem kierownika przejścia.

Typowy bekstejdż (backstage) po koncercie. Na pierwszym planie tzw. setlista koncertu. Widzowie często zabierają je ze sceny na pamiątkę dlatego często wplatam w nie drobne żarty. Pablopavo i Ludziki, Warszawa, Festiwal Konesera 2018, fot. z mojego archiwumTypowy bekstejdż po koncercie. Na pierwszym planie tzw. setlista koncertu. Widzowie często zabierają je ze sceny na pamiątkę, dlatego często wplatam w nie drobne żarty. Pablopavo i Ludziki, Warszawa, Festiwal Konesera 2018

Teraz jesteś po drugiej stronie.
Przeprowadziłem się do Warszawy do ówczesnej dziewczyny. Rok kręciłem się po mieście, pracowałem przy mniejszych festiwalach, byłem tour managerem dużej trasy pod szyldem ogólnopolskiego radia rockowego, brałem najdziwniejsze prace w agencjach eventowych, tęskniłem za Wrocławiem, aż spotkałem Piotrka Maślankę – założyciela Karrot Kommando. Swoją drogą, mijaliśmy się w swoim czasie w Opolu. On jest ze Zdzieszowic, chodził w Opolu do liceum, miał zespół, więc bywaliśmy w podobnych kręgach. Ale zakumplowaliśmy się dopiero w Warszawie. 

Dołączyłem do Karrot Kommando jakoś przed drugą solową płytą Pablopavo. To był etap, kiedy firma nabrała wiatru w żagle, ale było jasne, że nie zamierza płynąć na Bóg wie jakie oceany. Do tej pory wydajemy muzykę, która do nas przemawia, nie oglądając się za bardzo na rachunek ekonomiczny i trendy. Pracujemy z zespołami, z którymi łączy nas, jeśli nie przyjaźń, to przynajmniej wspólny język. Nikomu nie możemy obiecać, że zrobimy z niego gwiazdę, ale przy odrobinie szczęścia możemy wspólną pracą zapewnić nam wszystkim coś, co nazywam godnym życiem bez ekstrawagancji, ale też bez uginania karku przed systemem, jakkolwiek by go nie definiować.

Słowem, to jest mała firma, pracujemy w kilka osób. Kiedyś robiłem więcej rzeczy, brałem udział na przykład w promocji płyt. Z czasem wyspecjalizowałem się w organizowaniu koncertów. Głupio mi teraz, gdy pomyślę, że narzekałem trochę na zmęczenie i nudę.

Na czym polega twoja praca?  
Odpowiadam za logistykę trasy, jej przygotowanie i realizację, a gdy już wyruszymy, jestem buforem między organizatorem a zespołem, a czasem między chłopakami w zespole. 

W trasie. Piec zwany lodówą  

Ruszacie w trasę. Jeśli trwa akurat uderzenie klubowe, pewnie w drodze jest kilka zespołów. Jak wybierasz ten, z którym jedziesz?
Oceniam ryzyko, gdzie może wystąpić problem. Na przykład z Kapelą ze Wsi Warszawa jeżdżę najrzadziej, bo oni zjeździli cały świat, wszędzie wszystko ogarniają. Ostatnio najczęściej jeździłem z Pablopavo, ale nie dlatego, że nie dałby rady, po prostu najwięcej grał z naszych zespołów.

Warto chyba dodać, że to nie są długie trasy. Czasem zdarza się Düsseldorf i potem powrót do Warszawy z przystankami na kilka koncertów po drodze. Przeważnie jednak mówimy o trzech dniach – wyruszamy w piątek rano i wracamy w niedzielę w nocy.

Jeździcie busem?
Tak. Zbieramy się rano, między 7 a 8 – wolę mieć dwie godziny zapasu na wypadek, gdyby ktoś się spóźnił – w sali prób i pakujemy sprzęt. To są nasze instrumenty, wzmacniacze, wśród nich niektóre mają szczególne miejsce w naszych sercach. Piec, czyli wzmacniacz basowy, nazywamy lodówą, bo wygląda jak lodówa, waży z 40 kilogramów. Cały sprzęt waży ponad tonę. Nie mamy techników, więc nosimy sami. A że w busie przestrzeń bagażowa nie jest zbyt duża, więc dochodzi sztuka układania tego. Niektórzy są w tym mistrzami. Ostatnio podpatrywałem, jak to robi Macio Moretti – jest najlepszy.

Świetliki w oczekiwaniu na koncert w Klubokawiarni Granda (powstałej w miejscu gdzie wcześniej miał swoją  siedzibę słynny Świetliki w oczekiwaniu na koncert w Klubokawiarni Granda (powstałej w miejscu gdzie wcześniej miał swoją siedzibę słynny „król dopalaczy”) Łódź 2015

Czyli tour manager powinien być silny?
Psychicznie. Wytrzymały i niepamiętliwy.

Wsiadacie i co?
To wygląda trochę jak wycieczka szkolna samych chłopców. Tyle że na wycieczce jest głównie ekscytacja, a tu jednak wszyscy znają się jak łyse konie, jeździli już wspólnie setki razy, więc wkrada się nuda i znój. Bywa, że drobne niesnaski urastają do rangi nierozwiązywalnych problemów. Chłopaki kłócą się, wyciągają wzajemne pretensje. Czasem, kiedy już nie ma kogo opieprzyć, gdy coś idzie nie tak, to opieprza się mnie. W takich momentach moją rolą jest bycie właśnie tym buforem, piorunochronem, który ma rozładować emocje.

Mam też kulturoznawczą misję – w trasie puszczam filmy. To, swoją drogą, wymaga trochę zachodu – trzeba je zdobyć, skonwertować do dobrego formatu, a na koniec stoczyć walkę ze sprzętem w busie. Czasem okazuje się, że brakuje jakiegoś kabelka, i wszystko na nic. Jeśli jednak się udaje, to repertuar trzeba wypośrodkować między kinem akcji a artystycznym. Sam najchętniej puszczałbym stare filmy noir albo SF z lat 50., ale to nie spotkało się ze zrozumieniem. Wszyscy lubimy amerykańską wytwórnię A24, czyli metafizyczne horrory typu „Dziedzictwo”, „Wiedźma”, „Midsommar” czy arthouse’owe jak „Lobster”. Mamy słabość do filmów, gdzie strzelają z łuku, i zakaz oglądania takich, gdzie dzieciom dzieje się krzywda. Oczywiście lubimy filmy o muzykach, ostatnio serial HBO „Tales from Tour Bus”. Dla śmiechu oglądamy dużo filmów gatunkowych klasy B, choć unikamy takich, gdzie dużo strzelają, żeby nie budzić śpiących kolegów.

Bo też w tych trasach po prostu śpimy, przeglądamy fejsa albo gadamy. Czasem mówię, że powinniśmy ponumerować dowcipy, które opowiadamy – jak w historii o starych rabinach, którzy mówili tylko numer żartu i się śmiali. Jak się okazuje, każdy ma ograniczoną liczbę zabawnych historii. Ale, choć słyszeliśmy je wszyscy ileś razy, w odpowiednich warunkach wciąż bawią.

Jecie coś po drodze?
Najczęściej na stacjach benzynowych. Dość regularnie spotykamy tam inne zespoły. Z rozbawieniem wspominamy jednego kolegę, którego nie widzieliśmy wcześniej długie lata, a zapytał z miejsca o to, ile sprzedajemy płyt i jakie mamy stawki za koncerty.

Kapela ze Wsi Warszawa ma zawsze najdziwniejsze bekstejdże: od remiz, przez muzea i synagogi po zakrystie. Festiwal Warszawa Singera, Kościół Wszystkich Świętych, Pl. Grzybowski, 2014Kapela ze Wsi Warszawa ma zawsze najdziwniejsze bekstejdże: od remiz, przez muzea i synagogi po zakrystie. Festiwal Warszawa Singera, Kościół Wszystkich Świętych, Pl. Grzybowski, 2014

Wiemy, gdzie są wege burgery i hot dogi, ale – trzeba przyznać – kulinaria nie są mocną stroną tych podróży. Znamy jednego pana pod Ostródą, u którego kupujemy wędzone ryby, poza tym jest nie najlepiej. Mnie się zdarza w dłuższej trasie przytyć dwa–trzy kilo, bo mam niestety słabość do pewnej sieciówki.

Mówiłeś, że w umowach negocjujesz catering. Czyli na miejscu czeka obiad?
Przeważnie tak. Jeśli mamy szczęście, zgadza się z riderem i rzeczywiście jest wege – tak się składa, że większość naszych muzyków nie je mięsa. Nie jest z tym bardzo łatwo, ale coraz lepiej. Jeśli nie da rady załatwić wege, to muszę zrobić wszystko, żeby było. Jakoś organizuję, bo o niektóre rzeczy nie ma sensu się kłócić.  

Nie jesteśmy Ameryką ani nie sprzedajemy jeszcze stadionów, znamy swoje miejsce. Dzięki temu, że kiedyś pracowałem po drugiej stronie, czyli to ja zapraszałem zespoły, staram się robić jak najmniej kłopotów, nawet jeśli wiele rzeczy nie zgadza się z ustaleniami. Czasami muszę być stanowczy, ale nie chcę zostawiać złego wrażenia. To procentuje, bo ostatecznie zaprzyjaźniamy się z organizatorami i potem możemy zaproponować inny zespół z naszej wytwórni. Na ostrzu noża stawiam sprawy tylko wtedy, kiedy naprawdę nic się nie zgadza.

Na przykład?
Kiedyś przyjechaliśmy do klubu, który nieoczekiwanie był przystrojony patriotyczno-narodowymi ozdobami, scena była tak mała, że muzycy ledwo się na niej zmieścili, a na koniec okazało się, że hotel ma jeden ładny pokój i to on jest na jego stronie internetowej, a cała reszta była w standardzie hotelu robotniczego i to tam nas zakwaterowano. Wystąpiliśmy, ale zerwałem kontakt z organizatorem.

Więcej mam jednak dobrych doświadczeń. Mam długą listę miejsc prowadzonych przez zapaleńców, do których wracamy przy każdej okazji. Zgrzyt w Ciechanowie, Korzeniowa w Kazimierzu Dolnym, PaniKa w Sanoku, Młyn w Gnieźnie, Stocznia w Gdańsku, Stary Klasztor we Wrocławiu – to tylko kilka przykładów niezawodnych organizatorów. W Zagrodzie Matija w Orelcu Vavamuffin nagrywa płyty i zwykle na pożegnanie daje mały koncert. Uwielbiamy grać na Zamku w Poznaniu, w gdańskim Żaku czy w domu kultury w Dzierżoniowie – w wielu samorządowych instytucjach spotykamy świetnych pasjonatów.

Pojedliście i czas do pracy?
Po obiedzie zaczyna się wyładowywanie sprzętu. Znów przenosimy tę tonę, czasem z pomocą organizatorów. Oni opinają sprzęt na scenie. Wtedy zazwyczaj dzieje się najwięcej nerwowości, bo to jest ten moment, kiedy coś może się zepsuć, coś się gubi, trzeba jechać do sklepu, jednocześnie umawiać wywiady, sprawdzić listę naszych gości, kontrolować czas, bo bywa, że ktoś gra przed nami i na przykład się spóźnia. Słowem, bieganina.

Vavamuffin, Legnica 2018 Vavamuffin, Legnica 2018 „Reggae nad jeziorem” Pamiętam, jak grali na rozpczęciu Przystanku Woodstock, kilka lat wczesniej, zaraz po tym, jak na scenie przemawiali prezydenci Polski i Niemiec, na szczycie sceny byli snajperzy, na bekstejdzu przeszukiwali wszystkich BOR-owcy a przed sceną morze ludzi po horyzont. Tutaj scena była zbita z nieheblowanych desek, a pani ze smażalni ryb nieopodal, gdzie mieliśmy zjeść obiad, skutecznie nas do niego zniechęciła. Humory jednak dopisywały, a koncert równie udany, jak ten dla kilkuset tysięcy ludzi. fot. Krzysztof Fląt

Po koncercie, o ile to klubowa impreza, rozkładam straganik – sprzedaję płyty i koszulki. Z tego są dobre pieniądze dla zespołu i dla mnie czasem też. A przy tym to przyjemne zajęcie, poznaję ludzi, gadamy. Około północy nadchodzi czas na to, co najmniej lubię, czyli rozliczenie bramki. Z organizatorami siadamy do rachunków i dzielimy wpływy z biletów.

Potem pakowanie sprzętu i jedziemy do hotelu. Kiedyś imprezowaliśmy, teraz już coraz rzadziej. Jesteśmy starzy, ja mam dwie małe córki, więc w trasie staram się wyspać.

Zawsze?
Nie, oczywiście są miasta, gdzie mamy wielu znajomych, wtedy sytuacja może rozwinąć się troszkę inaczej. Przez lata jeżdżenia zakolegowaliśmy się zresztą z niektórymi fanami.

Dzięki fanom dwa razy nasze zespoły wystąpiły na festiwalu w Gruzji. Para Polaków prowadzi w miejscowości Udabno hostel z restauracją. Organizują nieduży festiwal muzyczny, a że są fanami Pablopavo, to odezwali się do nas z zaproszeniem. Byłem tam dwa lata temu, fantastyczna przygoda. Przyjęli nas po gruzińsku, czyli nikomu niczego nie brakowało. I jeszcze konno przez step pojechaliśmy do monastyru Dawid Garedżi, słynnego skalnego miasta na granicy z Azerbejdżanem.

Bardzo już tęsknię za tymi wszystkimi ludźmi. 

Pandemia. Zatrzymana branża 

Ile osób pracuje przy koncercie?
Mnóstwo. Pewnie raczej kilkadziesiąt niż kilkanaście.

Ekipy techniczne. My mamy swojego realizatora dźwięku, niektórzy mają jeszcze operatora światła, duże zespoły – kilka osób, które noszą i rozkładają sprzęt, umieją nastroić gitarę w trakcie koncertu, wymienić strunę, jeśli pęknie. My mamy na taki wypadek zapasową gitarę.

Busiarze. Nasz zaprzyjaźniony kierowca, który woził główne zespoły, w razie potrzeby polecał nam kolegów. Teraz już sprzedaje jedno auto.

Na miejscu są bileterzy, ochroniarze, szatniarze, barmani, firmy, które zapewniają catering, firmy, które wypożyczają sprzęt, ludzie, którzy stawiają scenę. Pewnie jeszcze sporo osób, o których nie wiemy.

A mówię o klubach czy domach kultury. Nie chcę nawet próbować liczyć, ile osób pracowało przy festiwalach.

Gdy nadchodzi pandemia, lepiej być małą czy dużą wytwórnią?
Lepiej, żeby nie nadchodziła pandemia. My jednak nie mówimy teraz o jakimś kryzysie, procentowym spadku, tylko o zupełnym zatrzymaniu działalności zarobkowej całej rzeszy ludzi. Zatrzymaniu akurat w sezonie, gdy zarabia się na resztę roku.

Nikomu więc nie jest lepiej. Karrot działa trochę jak firma rodzinna. Ufamy sobie, wybaczamy błędy, przez lata powoli budowaliśmy własny bąbelek w kontrze do frustrującej rzeczywistości. Teraz bąbelek został boleśnie przekłuty, ale może fakt, że nie jesteśmy mejdżersem i zatrudniamy pięć, a nie 50 osób, pomoże nam doczekać lepszych czasów.

Piotr BronkaPiotr Bronka

Liczycie na jakąś zewnętrzną pomoc?
Nie bardzo. Propozycje Ministerstwa Kultury to w gruncie rzeczy programy grantowe, które wymagają wymyślania projektów, które mogą spodobać się ministrowi.

Może to dobry czas, by przemyśleć mechanizmy finansowania kultury w przyszłości. W Unii Europejskiej producenci czystych nośników – pamięci USB czy twardych dysków – odprowadzają 3% zysków ze sprzedaży na organizacje typu ZAIKS. W Polsce nie muszą tego robić producenci na przykład smartfonów czy tabletów, co skutecznie ogranicza coś, co mogłoby dla ludzi kultury stanowić formę emerytury czy zapomogi na czas epidemii.

Można by też na przykład część projektów, którymi zajmują się publiczne instytucje kulturalne, zlecać firmom zewnętrznym, świadczącym usługi kulturalne. One są często znacznie sprawniejsze organizacyjnie, a teraz podupadły. Takie zlecenia mogłyby pomóc im odbić się od dna.

Wolałbym tego rodzaju zmiany systemowe niż zmuszanie nas wszystkich do crowdfundingu. Już naprawdę cała Polska leci na zrzutkach.

Czym się teraz zajmujesz?
Codziennie przyjeżdżam rowerem do biura. Z Gocławia na Ochotę mam 13 kilometrów, więc te wycieczki trzymają mnie w pionie. Piszę maile w sprawie odwołanych koncertów. Wydaliśmy właśnie płytę Świetlików i dwa winyle Pablopavo, więc zajmuję się wysyłaniem ich do dziennikarzy i sklepów. Porządkuję trochę nasze sprawy na Spotify i YouTube, żebyśmy mogli odrobinę więcej stamtąd uciułać. Na razie mam po co wychodzić z domu.

Pocieszam się czasem historią tour managera Milesa Davisa, który przez cztery lata dorabiał, jeżdżąc taksówką, gdy Davis z powodu narkotyków dystansował się społecznie… W momentach zwątpienia myślę, żeby zająć się ozonowaniem pomieszczeń, to chyba teraz pewniejszy biznes. Tylko że mi nigdy nie chodziło o biznes. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)