Żywe zwierzę typografia
Z wystawy Typopolo w MSN, fot. Hakobo

17 minut czytania

/ Sztuka

Żywe zwierzę typografia

Rozmowa z Marcinem Wichą

Jeżeli ustawimy litery w równych odstępach, to napis się rozsypie. To zawsze wymaga optycznej korekty. Nawet komputer rzadko robi to sam z siebie prawidłowo. W tym tkwi sens typografii – nie tylko w kształcie, ale też ustawieniu liter

Jeszcze 4 minuty czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Ciekawa jestem, czy pracując nad tekstami, przykładasz wagę do tego, jak wyglądają. W jaki sposób je układasz? 
MARCIN WICHA:
Mam dwa sposoby pisania tekstów. Czasem piszę coś jednym ciągiem, a potem poprawiam i układam. Albo piszę po kawałku – najpierw ręcznie, potem notuję różne rzeczy w telefonie lub notatniku i wrzucam je w Google Docs. Do pewnego momentu używam ośmiopunktowego Ariala, więc nawet nie bardzo widzę, co tam zapisałem.

Dopiero kiedy uznaję, że tekst wchodzi już w końcową fazę obróbek, zmieniam czcionkę na Times 14 punktów i ustawiam interlinię na półtora. Zawsze jest pokusa, żeby pomagać sobie formalnymi środkami, a oba te fonty, Arial i Times, są raczej bez wyrazu, więc jakoś przed tym chronią. Do momentu, kiedy wysyłam tekst, pracuję z nieupiększoną substancją aktywną.

Mogę opowiedzieć historyjkę?

No pewnie. 
Pamiętam czytankę z trzeciej czy piątej klasy podstawówki. To się działo po powstaniu listopadowym, było o polskim chłopcu, który mieszkał w Paryżu. Jego tata był drukarzem i wysyłał go z różnymi zleceniami.

Marcin Wicha

grafik, felietonista tygodnika „Polityka”, autor książek dla dzieci i dla dorosłych (m.in. „Jak przestałem kochać design”). Ostatnio wydał „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu” (2024 ). Dla Teatru Lalek Guliwer napisał „Niezwykłą historię Sebastiana Van Pirka” (premiera 6 kwietnia 2024). Laureat Nagrody Nike za „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, nagrody „Literatury na Świecie” im. Andrzeja Siemka za „Kierunek zwiedzania” i innych.

Pewnego dnia chłopiec miał odprowadzić pana Mickiewicza do domu, odebrać korektę czy coś i przynieść ojcu. Idą więc razem przez Paryż, pan Mickiewicz cały czas narzeka, że tłok, kurz, że hałas, ludzie tacy nieużyci, nie to co u nas. Potem mówi, że najbardziej to mu brakuje pagórków, zielonych łąk oraz pól, gdzie rośnie świerzop i tak dalej. Kończyło się w ten sposób, że pan Mickiewicz wpadał w zamyślenie i mówił: „Powiedz ojcu, że jutro nie przyjdę. Będę pisał!”. Potwornie mnie to śmieszyło. U nas w domu do dzisiaj tak mówimy. „Co robisz jutro rano?” „Będę pisaaał”. Bo ostatecznie, jeśli akurat nie jesteś panem Mickiewiczem, to po prostu notujesz coś w telefonie.

Jednak w którymś momencie nadajesz notatkom interlinię i czternastopunktowy font.
Bywa, że pomagam sobie wykresami. W pandemii dowiedziałem się z wykładu Filipa Springera na temat warsztatu pracy reportera o aplikacji Scapple. To program, w którym układasz sobie na tablicy kolorowe prostokąciki z fragmentami tekstu, a potem przesuwasz je, łączysz. Próbowałem przez jakiś czas, można się bawić do upadłego. Potem odkryłem, że jeszcze fajniejsza jest prawdziwa tablica ze ścieralnymi flamastrami i magnesami.

Tak czy inaczej, lubię ten moment, kiedy tekst jest napisany Arialem, Timesem albo jakąś inną literą, wobec której nie odczuwam emocjonalnego ciepła. Potem trzeba to wydrukować, przeczytać, poprawić. Można posklejać w długą taśmę, pociąć, jeszcze raz posklejać.

Na koniec czasem czytam głośno. Sam albo każę przeczytać urządzeniu w telefonie czy komputerze. To jest ciekawe, bo telefon czyta w sposób, powiedziałbym, nieupiększony. Bez podziału na akapity na przykład. Pozwala usłyszeć rzeczy, których wcześniej nie zauważyłem. Czytając samemu, słyszę rytm, wychwytuję powtórzenia. Nie chodzi o słowa, one – powtórzone – mogą działać na korzyść. Problemem są powtórzenia konstrukcji zdań albo ich długości. Najgorzej jest ze zwrotami. Przekonałem się o tym po czasie – w mojej poprzedniej książce „Nic drobniej nie będzie”, zwrot „koniec epoki” pojawił się zastraszającą liczbę razy.

Czytając na głos, czujesz, czy tekst nudzi czy nie. Oczywiście nie jest źle przeczytać na głos komuś, ale trzeba by znaleźć kogoś, kto byłby w stanie to znieść. To nie jest takie proste, jeśli nie jesteś z kolei Władysławem Broniewskim.

Inna sprawa, że po całej tej jeździe z cięciem, sklejaniem i czytaniem kawałek czasem się rozsypuje albo nadal ma cztery tysiące znaków i jest kompletnie bezbarwny.

Marcin Wicha, fot. Mikołaj SarzyńskiMarcin Wicha, fot. Mikołaj Starzyński

Bycie grafikiem pomaga w pisaniu? Zaznaczyłam sobie w twojej nowej książce „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu” zdanie o tym, że aby pisać, dobrze jest nurkować w obrazy. 
Kiedy byłem młodszy, strasznie chciałem się nauczyć projektowania graficznego. Czasem ludzie publikowali szkice, robocze wersje projektów, żeby pokazać, jaką drogą doszli do ostatecznego pomysłu. Pilnie oglądałem takie rzeczy i zawsze przeżywałem rozczarowanie, bo to było jak przepis na eskalop cielęcy: „Weź dwa funty cielęciny, oczyść i zrób eskalop. Można doprawić do smaku”. Niby widziałem całą ścieżkę, wszystkie etapy, ale i tak nie wiadomo, co się tam naprawdę wydarzyło. Dlaczego pomiędzy szesnastym a siedemnastym szkicem pojawił się dobry pomysł. Cała sztuka polegała tylko na tym, że ktoś nie przegapił tego momentu, zauważył jakiś detal. Zaufał sobie albo przypadkowi i zaryzykował. Bo to mogą być jakieś zupełnie przypadkowe rzeczy. Bywa, że kolor zrobi się nie taki, zdjęcie wskoczy do góry nogami. Coś się przesunie, obetnie, obróci. No więc zorientowałem się, że w tej nauce chodzi tylko o czujność, żeby czegoś nie przegapić. Zauważyć, że coś działa. Możliwe, że jedyne, czego możesz nauczyć się w dziedzinie rysunku, to patrzenia na rysunki czy projekty. W dziedzinie pisania polega to pewnie na czytaniu.

Dla mnie najlepsza zabawa zaczyna się w momencie, kiedy z tekstu pisanego Arialem zaczyna wynikać jakiś obraz. Wtedy mam z pisania przyjemność. Lubię też metafory, bo to sposób, żeby przemycić do felietonu obraz albo słowo, które inaczej nie miałyby prawa się tam znaleźć.

Zawsze pisałeś? 
Chyba zawsze interesowała mnie grafika, w której pisanie i rysowanie są nierozdzielne. Pamiętam plakat Henryka Tomaszewskiego: „Rób swoje i nie oglądaj się. Z poważaniem, żona Lota”. Wisiał w moim pokoju, kiedy byłem mały. Czy to jest rysunek? Jest. Czy to jest aforyzm? Jest. Albo plakat Mieczysława Wasilewskiego „To be war not to be”, gdzie napis „war” nałożony jest na litery „or”. Albo z tej samej epoki, chyba Fletchera czy Forbesa – na temat ONZ-etu, gdzie do skrótu UN dopisał jeszcze trzy litery i powstał „l-UN-ch”. Takie zabawy były popularne w latach 60. czy 70. – nadal je lubię. Jeszcze wymieniłbym prace Jiříego Kolářa, chociaż on pewnie gra już w drużynie „literatura”.

Marcin Wicha, „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu. Karakter”, 240 str., w księgarniach od lutego 2024Marcin Wicha, „Gościnne występy. Kawałki o projektowaniu”. Karakter, 240 str., w księgarniach od lutego 2024Wracając do twojego pytania, czy bycie grafikiem pomaga w pisaniu, ważniejsze wydaje mi się to, co daje pisanie w grafice. Kiedy projektuję okładkę albo plakat, zwykle muszę coś napisać – nagłówek, tytuł, nazwisko. Muszę wymyślić sposób, żeby słowa jakoś działały, były aktywne, zwracały na siebie uwagę. Nie zawsze, ale czasem napis powinien na kartce pobrykać. Zaczynam się wtedy przyglądać słowom i widzę, że jedno ma za dużo skosów, inne dużo łuków albo pionów, które nadają wyraźny rytm. Są też takie, które okazują się koszmarem, bo składają się z kompletnie niedopasowanych do siebie liter – łuk sąsiaduje ze skosem, nie da się ich ładnie zrobić. Inne w zasadzie są prawidłowo rozświetlone, czyli światło pomiędzy literami jest właściwe, a one i tak się rozsypują, rozpadają, coś im niespodziewanie odskakuje. Nagle coś, co przed chwilą było słowem – wszystko jedno „Borges” czy „obuwie” – zaczyna być zagadnieniem, któremu trzeba poświęcić trochę czasu i uwagi. W tym sensie projektowanie wydaje mi się początkiem pisania, bo nagle okazuje się, że dobrze znane słowa mogą z siebie krzesać jakąś energię. I to podczas rutynowej prostej pracy, w czasie zwykłej szychty. Trafiam na miejsca – w znajomym języku – które okazują się ruchomym piaskiem. Bardzo to lubię.

Na Grochowie, gdzie mieszkam, zachowało się trochę barbarzyńskich szyldów z lat 90. Jest na przykład szyld z napisem „Futra”, w którym ktoś zrobił ogromne T – wygląda, jakby rozciągało ręce nad resztą liter. Mijałem ten napis setki razy i nagle go zauważam: że jest symetryczny, że ma pośrodku tę ukrzyżowaną literę, że to jest jakieś wizualne wydarzenie.

Co byś zrobił z szyldami z lat 90. – zachował czy zniszczył? 
Złagodniałem. Kiedy pojawiły się najpierw ręcznie malowane, potem układane z liter wycinanych z folii, brakowało polskich znaków, więc w słowie „gołąbki” zamiast „ł” wstawiano symbol brytyjskiego funta, a do „ś” czy „ą” zamiast ogonków doklejano przecinki – wtedy mi przeszkadzały. Uważałem, że to zdziczenie, upadek, nie reagowałem ciepło na wernakularną typografię.

Miałem wyniosły stosunek do projektowania, raził mnie chaos. Teraz trochę to doceniam. Uważam, że bywało inspirujące – sprawiało, że coś stawało się widoczne. A zapisane zgodnie z regułami, nie zatrzymałoby wzroku. To ożywiało litery.

Z wystawy Typopolo w MSN, fot. Elżbieta Dymna i Marcin RutkowskiZ wystawy „Typopolo” w MSN, fot. Elżbieta Dymna i Marcin Rutkowski

Poza tym szybko się okazało, że takie szyldy niesamowicie się starzeją. Część liter znika, część blaknie. Odklejają im się rogi. Kurczą się, więc albo się zwijają, albo pękają na kawałki. Na koniec potrafią nabrać jakichś zupełnie organicznych kształtów. To jest rozkład, degradacja, te litery zamieniają się w śmieci. Ale przy okazji z szyldu wulkanizatora czy innego warzywniaka powstaje napis zupełnie secesyjny albo gotycki. Zresztą nie wiem, kto by potrafił wymyślić takie formy. To jest ciekawe, bo przypomina, że projektowanie rozgrywa się w czasie, a na kształt rzeczy mają wpływ procesy, których już nie kontrolujemy. Podobno architektura to projektowanie ruin, liternictwo czasem też.

Fajną rzeczą byłoby muzeum albo archiwum szyldów. Dawno temu, na początku XX wieku takie muzeum istniało przez chwilę w Moskwie. Była nawet słynna wspólna wystawa awangardowych malarzy i cechu rzemieślników od szyldów.

Pisząc o protestach z 2020 roku, zauważasz, że „każdy ze współczesnych projektów będzie kiedyś pomniejszym świadectwem mijającego roku” i jeszcze że „protest to deklaracja suwerenności wobec czasu i epoki”. Spytałam o lata 90., bo zaraz znów mamy rocznicę przełomu z 1989 roku. Da się opisać III RP, opowiadając o typografii?
W epoce wyklejanych szyldów najciekawszy wydaje mi się czas, który poprzedza transformację. Wtedy powstawały małe biznesy i pojawiła się, prawdopodobnie przemycana, folia samoprzylepna i litery wyklejane na przyczepach z Niewiadowa.

Dziś widać, jak trudno było ułożyć je w napis. Pamiętam słowo czy hasło, którego litery umieszczono w oknach – w każdym jedną i „Z” z „RZ” wypadło za winklem. To w ogóle jest trudne, bo litery mają różne kształty i pusta przestrzeń wokół ma za każdym razem inną formę. Jeżeli ustawimy litery w równych odstępach, to napis się rozsypie. To zawsze wymaga optycznej korekty. Nawet komputer rzadko robi to sam z siebie prawidłowo. W tym tkwi sens typografii – nie tylko w kształcie, ale też ustawieniu liter.

A na poziomie metafory wydaje mi się uderzające, że po solidarycy, którą układało się napisy sklejone w ciastowatą formę, przyszło to rozstrzelone typopolo. Najpierw wspólnota, a potem indywidualizm. No i kapitalizm.

Z wystawy Typopolo, fot. HakoboZ wystawy „Typopolo”, MSN,  fot. Hakobo

Po czym w 2015 roku do władzy dochodzi PiS.
Zaczynają się pierwsze protesty przeciwko łamaniu konstytucji, Łukasz Rajski ma już wtedy gotowy plakat „Konstytucja”. W tym słowie znajduje „ty” i „ja”. W rozrzuconych literach widzi siebie i kogoś jeszcze, próbuje znaleźć jakąś nową obywatelską wspólnotę.

Ta idzie na ulice z ręcznie pisanymi transparentami.
Na protesty w 2016 roku ludzie przynosili plakaty wydrukowane w domu na kartkach formatu A4. Wkładali je do foliowych koszulek na dokumenty, żeby ich nie zmył deszcz. Ale jak już się naprawdę wkurzyli i wkurzyły, to zaczęło się malowanie na tekturze. Rzeczywiście to było dość przejmujące. No i wtedy wróciły odręczne, indywidualne, osobiste, krzywe litery. Znowu się ze sobą sklejały. Pismo to jest żywe zwierzę. Typografia też.

Co social media zrobiły projektowaniu? 
Nie chciałbym powtarzać oczywistości o tym, że mechanizm gratyfikacji, szukanie lajków, że to może uzależniać. Że łatwo wpaść w rutynę. Szybka gratyfikacja oślepia, bo lajkodawcom podobają się rzeczy trafione w dany moment, niekoniecznie najmocniejsze czy najlepsze.

Istotniejsze wydaje mi się, że w obiegu internetowym wszystko jest wszędzie. A przez to się robi jakieś takie bezcielesne, bez czasu, bez rozmiaru, materiału, niekonkretne. Architektura to nie tylko obrazek. Grafika też. Tak jak lubię, że książka ma ciężar i kolor, tak w projektowaniu lubię, kiedy dotyczy konkretnej rzeczy, w konkretnym miejscu i czasie.

Z dawnych wzornikówZ dawnych wzorników

Pamiętam z dzieciństwa, że w naszych okolicach przez całą zimę 1982 roku i chyba jeszcze w osiemdziesiątym trzecim roku stał zaparkowany volkswagen transporter wymalowany w hipisowskie kwiaty. Miał holenderską rejestrację. Nie było wtedy wielu samochodów z holenderskimi rejestracjami na Mokotowie. Zresztą do tej pory nie tak często się je spotyka. Nie wiem, skąd się wziął, ale po czterdziestu latach pamiętam, że tam stał i można go było dotknąć.

Myślę o nim, bo to jest historia o tym, że osoby, które projektują, powinny pamiętać, że nie zawsze startują w zawodach o mistrzostwo świata, tylko w lidze lokalnej. A najlepiej w dzielnicowej. Ważne jest to, co możemy zrobić w danym dniu, w danym miejscu. Co z tego, że gdzieś jest coś lepszego, mądrzejszego i fajniejszego, kiedy twój dzień zależy od tego, co spotykasz w sąsiedztwie.

Czyli sociale osłabiają czujność na codzienność? 
Tak myślę. Ja lubię te momenty, kiedy przyglądam się asfaltowi czy tynkowi i wiem, że tam jest jakaś historia, którą można zrekonstruować. Lubię dni, kiedy chce mi się czytać ogłoszenia w sprawie zaginionych kotów.

Czasem nie mogę już słuchać radia, czytać jakichś rzeczy, bo wszystko wydaje mi się jałowe, nie w treści, a w konstrukcji. Czytam wtedy kompletnie głupie teksty z XIX wieku dla budowy zdań, która potrafi wybić mnie z rutyny. W pisaniu, w projektowaniu, ale też w życiu kluczowe wydaje mi się, że czasem się trafia na jakieś słowo, zestawienie słów, obraz, które kompletnie zaskakują. Bombardowanie Facebookiem raczej w tym przeszkadza.

Dawne wzornikiZ dawnych wzorników

Ostatni tekst w książce, „Wzorniki pisma”, opowiada o związkach pisania i grafiki, ale też je pokazuje.
Wzornik pisma to katalog, kiedyś czcionek, dzisiaj fontów. Teksty we wzorniku służą tylko do tego, żeby zaprezentować kształt znaków, więc mogą być arbitralne albo przypadkowe, właściwie bez znaczenia. Jednak i tak z tych próbek układa się jakaś historia. Tekst w książce to artykuł z „Pisma”. Opisałem początek projektu, nad którym pracowaliśmy i pracujemy z typografem Marianem Misiakiem. Bardzo lubię fonty Mariana, bo one są jak reguły wyhodowane z wyjątków. Często na podstawie znalezionego materiału, kilku liter projektuje cały alfabet.

Pierwszy taki plakat-wzornik miał być pokazany przy okazji Triennale Rysunku we Wrocławiu. Zaprosił nas Honza Zamojski, bo litery to też rysunek. Wystawa miała się zacząć w kwietniu 2022 roku, więc pracowaliśmy, gdy kończyła się zima. Zaczęła się inwazja Rosji na Ukrainę i wszystko się zmieniło.

Wzornik z założenia polega na tym, że treść ma nie odciągać uwagi od formy. Ty zaczynasz po swojemu – konkret, żart, absurd, ale kończysz wojną. Ostatnie strony, gdy wojna przybiera na sile, są czarne. Korespondują z wykrzyknikiem z okładki.
To już decyzja projektanta książki. Myślę, że używasz czarnego tła dla pokazania emocji, kiedy nie ufasz, że słowa same sobie poradzą. Nie kocham tego pomysłu, ale zgodziłem się. No i w końcu spodobało mi się, że kiedy patrzysz na zamkniętą książkę, patrzysz z boku na blok przyciętego papieru, to widzisz czarną linię tam, gdzie kończy się tekst, a zaczynają się spisy treści i bibliografia. To działa jak kropka, i fajnie. Książka musi się jakoś kończyć.