Obcowanie z czymś solidnym
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

26 minut czytania

/ Literatura

Obcowanie z czymś solidnym

Rozmowa z Martą Mizuro i Mirosławem Ratajczakiem

Z pismami jest podobnie jak z przedmiotami: dobre dobrze się starzeją. To, jak się starzeją, świadczy o ich gatunku – mówią redaktorzy „Odry”

Jeszcze 7 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Czekałam z naszą rozmową na czas pomiędzy lockdownami, bo koniecznie chciałam zobaczyć redakcję „Odry”. Wyobrażałam sobie stosy książek i papierów gromadzonych przez 60 lat, archiwalny nieład. A tu proszę, trochę kartonów, a poza tym czyste biurka i skromny regał.
MARTA MIZURO: Przeprowadziliśmy się w marcu tego roku. Wcześniej urzędowaliśmy piętro niżej, teraz zajmujemy trzy pokoje, hol, gdzie mieści się sekretariat, i małą kuchnię na ostatnim piętrze kamienicy w Rynku. Przy okazji przeprowadzki udało się wreszcie namówić Urszulę Kozioł do zrobienia remanentu w jej zbiorach zalegających na biurku, stoliku, części regału i dwóch szerokich parapetach w pokoju redaktorów. Na makulaturę poszły wyblakłe ksera, kartki świąteczne i zaproszenia sprzed lat, w sumie kilkanaście worków papierów. Rozdaliśmy sporo książek. 

MIROSŁAW RATAJCZAK: Taką redakcję, o jakiej pani mówi, mieliśmy na Podwalu. Pierwsze lata „Odra” spędziła tu, gdzie jesteśmy, w latach 70. przeniesiono nas na Podwale, gdzie były redakcje wszystkich gazet wydawanych wówczas we Wrocławiu przez RSW „Prasa Książka Ruch”. W starej, właściwie z trudem stojącej kamienicy mieliśmy pokoje wysokości czterech i pół metra. Było gdzie gromadzić. Po przemianach 1989 roku wróciliśmy na Rynek. 

Przy tamtej przeprowadzce odnalazły się pierwsze wersje „Rozmów z katem” Kazimierza Moczarskiego.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Tak mówiono. Ja ich nie widziałem. 

Ale jakieś skarby na pewno wtedy znaleźliście.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Jeżeli chodzi o archiwum, to nikt nigdy poważnie się tym nie zajmował. Anegdotą stała się historia archiwum działu literackiego. Urszula Kozioł z Podwala zabrała wszystko – kilka worków, nikt nie wiedział, co w nich jest. Namówić Urszulę, żeby usiadła i sama to przejrzała, nie było raczej możliwe, ale na początku XXI wieku pracowało z nami dwóch młodych ludzi, Tomasz Majeran i Marcin Hamkało. Tomek Majeran przejrzał zawartość tych worków. Okazało się, że przysyłali do nas – sądząc po datach – pierwsze wiersze różni znani później poeci. Niestety nie doczekali się publikacji. 

Czasopisma

Licznym kryzysom, które chwieją światem, towarzyszy kryzys mediów. Fake newsy, deep faki, algorytmy, brak pieniędzy, rząd rosyjski i rodzimy – to wszystko sprawia, że media głównego nurtu tracą wpływy. A jednak, jak pokazał niedawny protest przeciw planowanemu przez władze opodatkowaniu, wolne media mają sens. Reakcje na ten protest pokazały również, że ich wolność i wiarygodność bywa kwestionowana. To dobry moment, by przyjrzeć się, jak wygląda medialna rzeczywistość, także poza głównym nurtem.

Wyruszamy więc wraz z Aleksandrą Boćkowską w reporterską podróż po Polsce i zaskakujących zakątkach internetu, by sprawdzić, kto, jak, po co, za co i dla kogo robi dziś gazety i czasopisma, w realu i online.

Jeśli macie swoje ulubione, o których mogliśmy nie słyszeć, koniecznie do nas napiszcie (redakcja@dwutygodnik.com).

Urszula Kozioł kierowała działem literackim przez prawie 50 lat. Pożegnała się z czytelnikami w numerze z czerwca tego roku.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Przestała kierować działem, ale pozostała w redakcji, ma biurko i komputer. Ona nie jest z tych, co siedzą w domu, musi być w ruchu. Ma 91 lat, ale angażuje się w sprawy społeczne, jeśli jej zdaniem idą nie tak. Jeśli dotyczy to miasta, potrafi pójść do prezydenta i zrobić mu awanturę, o tych krajowych pisuje do prasy codziennej. Ze względu na wiek i dorobek jest królową polskiej poezji. Dopóki żyły Wisława Szymborska, Julia Hartwig, można było splendory podzielić, ale teraz nie ma już w Polsce konkurencji.  

MARTA MIZURO: W czasie pandemii naszej redakcji było bardzo trudno przestawić się na pracę zdalną. Dzwoniliśmy, porozumiewaliśmy się mailowo, ale redaktor naczelny Mieczysław Orski i Urszula niekoniecznie to akceptowali. Po ogłoszeniu pierwszego lockdownu przychodziłam do redakcji raz na dwa tygodnie. Z jednej strony wyjście z domu wiązało się z legalnym spacerem, z drugiej – byłam przestraszona. Gdyby ktoś zachorował, wszyscy wylądowalibyśmy na kwarantannie i diabli wzięliby robienie pisma. Któregoś dnia przyszłam do pustej redakcji i ledwie usiadłam, gdy zza pleców usłyszałam znajomy głos: „A kuku”. To była Urszula. Jest dużo ode mnie starsza, trudno mi na nią krzyczeć, ale wtedy się naprawdę wściekłam. 

Domyślam się, że jest charyzmatyczna.
MARTA MIZURO: Oczywiście, ale też lubi stawiać na swoim. 

Spieracie się w „Odrze”?
MIROSŁAW RATAJCZAK: W kilkuosobowym zespole zawsze ktoś się pokłóci, ktoś się obrazi. Znamy się tak długo, że jesteśmy trochę jak stare małżeństwo. Przy okazji pożegnania Urszuli spotkaliśmy się, pogadaliśmy, wypiliśmy po kieliszku. Zaszłości wygładziły się.

Kto przejmie dział po Urszuli Kozioł?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Nie rozmawialiśmy o tym. Orski ten dział współredagował. 

„Odra” była naturalnym portem 

Mieczysław Orski pracuje w „Odrze” od 1972 roku, naczelnym jest od 1990. Pan też publikował już w połowie lat 70.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Pierwsze teksty przyniosłem w 1975 roku. Studiowałem historię sztuki, a w tamtym czasie, jeśli miało coś wspólnego z kulturą we Wrocławiu, to „Odra” była naturalnym portem. Była potężna. Naczelnym był Zbigniew Kubikowski, który ściągnął do „Odry” wiele ogólnopolskich nazwisk – Jerzego Grotowskiego, przy wsparciu Andrzeja Szczypiorskiego namówił Kazimierza Moczarskiego na publikowanie u nas „Rozmów z katem”, potem Hanna Krall rozmawiała z Markiem Edelmanem. Już wcześniej drukowała u nas czołówka reporterów. „Odra” w zamierzeniu władz miała być pismem regionalnym, ale okazało się, że Dolny Śląsk jakoś na nią nie czekał, za to autorzy z Warszawy i nie tylko potrzebowali miejsca, w którym mogliby publikować teksty źle widziane w centrali. Oczywiście wymagało to dużo zachodu, umiejętności lawirowania pomiędzy lokalnym wydziałem kultury, partią a twórcami, jakoś trzeba było żyć z cenzurą. Ja to znam jedynie z relacji. Mnie do pracy na etacie, w 1978 roku, przyjmował następca Kubikowskiego, Waldemar Kotowicz. 

Mariusz Urbanek w kronice „Odry” pisze o nim: „lokalny pułkownik Przymanowski”.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Tak, on był pisarzem wojskowym, nie tak popularnym, ale jakieś zasługi miał. Zekranizowano jedną z jego powieści, „Jarzębina czerwona”. Kiedy zwolniono Kubikowskiego, zespół zaczął się trochę wykruszać. Ostatecznie nikt nie zerwał współpracy, bo chodziło o to, żeby zachować poziom pisma. Ale Kotowicz zdawał sobie sprawę, w jakiej atmosferze przychodzi. To był wcale porządny człowiek, nie zaszkodził „Odrze” jakoś bardzo. Po prostu starał się nie przeszkadzać, nie wtrącał się do pracy redaktorów. Od czasu do czasu trzeba było zapalić ogarek dla władzy. Wyszykować materiał rocznicowy czy wywiad. Podobne metody były wtedy wszędzie. Szukało się dojść do partyjnych liberałów. Ja na przykład, już w latach 80., wspólnie z Ignacym Rutkiewiczem, robiłem wywiad z Hieronimem Kubiakiem – to był profesor socjologii z Uniwersytetu Jagiellońskiego, bardzo solidny naukowiec. Był w kierownictwie PZPR, ale jednocześnie myślał w sposób, który dawał nadzieję. Rektor politechniki wrocławskiej Tadeusz Porębski nie był liberałem, ale był przywiązany do swojego regionu, do Wrocławia. Miał wpływ na to, że „Odra” przetrwała stan wojenny. Co więcej, partia zgodziła się, by naczelnym został związany z opozycją Ignacy Rutkiewicz. Wcześniej nie chcieli się na to zgodzić.  

Gdy ogłoszono stan wojenny, zawieszono wszystkie tytuły, niektóre przy okazji zlikwidowano. „Odrę” podobno likwidowano trzy razy, ale wreszcie nas odwieszono. Po siedmiu miesiącach. Byliśmy najdłużej, obok „Tygodnika Powszechnego”, zawieszonym pismem. 

Wręczenie nagrody Odry 2015. Urszula Kozioł, Mariusz Urbanek, Józef HenWręczenie Nagrody „Odry” 2015. Od lewej: Urszula Kozioł, Mariusz Urbanek, Józef Hen

Jak funkcjonuje się w zawieszonym piśmie?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Trochę tak jak podczas lockdownu, tyle że teraz wprawdzie nie przychodziliśmy do redakcji, ale ukazywało się pismo. Wtedy niepewność była większa. Płacono pensje, ale nie było pracy, nie było wiadomo, co robić – szukać pracy czy nie. Zrobiłem wtedy z nudów prawo jazdy.

Potem okazało się, że dopiero uruchomieni mamy problem. Musieliśmy rozstrzygnąć, jak wydawać pismo na powierzchni, kiedy wszyscy nasi autorzy i koledzy są w podziemiu. Ludzie wstydzili się publikować w prasie ukazującej się pod cenzurą, w RSW. Trzeba było w jakiś sposób dotrzeć do naszych przyjaciół o dużych nazwiskach, przynajmniej do paru, żeby mieć trzy–cztery nazwiska. To miał być sygnał dla innych, że w „Odrze” można drukować bez wstydu. Mnóstwo zawdzięczamy ludziom, którzy zechcieli zaryzykować. 

Stanisław Lem, Tadeusz Różewicz, Miron Białoszewski, z czasem Hanna Krall, Magdalena Bajer, Wisława Szymborska. Lista jest bardzo długa. Jak pan wspomina lata 80.?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Jako walkę o wszystko. Zabiegaliśmy o autorów i o przeżycie. W partii w pewnym momencie uznano, że eksperyment z „Odrą” nie udał się. W 1986 roku Wydział Prasy KC PZPR przejrzał magazyn i okazało się, że dyskredytujemy dorobek PRL, propagujemy burżuazyjnych socjologów, filozofów i historyków, piszemy o Giedroyciu i Mrożku, a nasi autorzy obnoszą się z opozycyjnością. „Brak nawet drobnych oznak zapowiadających możliwość zarysowania się pozytywnej ewolucji” – kwitowali. W 1987 roku zapadła decyzja o likwidacji pisma. Wcześniej informacje o tym dochodziły do nas różnymi kanałami, więc cały czas pracowaliśmy ze świadomością, że już wisimy, już nas nie ma. Nie wiem, kto nas uratował. Może Tadeusz Porębski, może prof. Jan Baszkiewicz, wcześniej laureat naszej nagrody, który też miał wpływy w KC, może protesty osób, z którymi liczyła się nawet partia, jak Edmund Osmańczyk. Grunt, że zawsze kończyło się dobrze. No i każda awantura przysparzała nam klientów – tych, którzy chcieli do nas pisać, i tych, którzy chcieli kupować wywrotowe pismo.

Marta Mizuro i Zygmunt Bauman w redakcji Odry, 2013Marta Mizuro i Zygmunt Bauman w redakcji „Odry”, 2013

Jaki nakład miało pismo w latach 80.?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Utrzymywał się ten „przedwojenny”, i chyba był mniejszy niż zapotrzebowanie. W latach 70., gdy „Odra” była w centrum kultury – oprócz polskich autorów drukowaliśmy pierwsze przekłady eseistyki zachodniej, współpracowaliśmy z artystami, publikowaliśmy katalogi Galerii Pod Moną Lisą – nakład przekraczał 12 tysięcy egzemplarzy. Po 1989 roku rynek prasy zmienił się diametralnie. To było jak cięcie maczetą.

Jestem ugodowa  

Pani w 1989 roku zdawała maturę. I już, zdaje się, czytywała „Odrę”.
MARTA MIZURO: Już z liceum kojarzyłam tytuł, ale zaczęłam czytać „Odrę” chyba w 1990 roku. Gdy rok później zdawałam egzamin na polonistykę, w ławce przede mną siedział Tomasz Majeran, którego recenzje znałam z łamów „Odry”, więc bardzo chciałam się z nim zakumplować. Udało się dopiero po paru latach.

Wtedy ukazywało się bardzo dużo czasopism literackich, a ja mnóstwo ich kupowałam. Gromadziłam na przykład „Tygodnik Literacki” – mieli znakomity przegląd nowości wydawniczych, świetne recenzje. Do tej pory przechowuję dawne numery, bo tygodnik miał niestety krótki żywot. Z pewnością wszystkie te pisma ukształtowały mnie jako czytelniczkę i recenzentkę. Przy czym „Odrę” ceniłam także za materiały dotyczące filmu, filozofii czy sztuk pięknych. 

Jaka była pani droga do pracy w „Odrze”?
MARTA MIZURO: Dość naturalna, bo od roku 1998 między innymi tu publikowałam recenzje z prozy, a wcześniej pracowałam w redakcji Telewizyjnych Wiadomości Literackich i tygodniku internetowym. Miałam więc doświadczenie w redagowaniu, w pracy zespołowej i byłam nieźle zaprawiona, jeśli chodzi o kontakt z większymi i mniejszymi postaciami świata kultury. Już zaliczyłam wypalenie paczki papierosów, zanim odważyłam się zadzwonić do Andrzeja Wajdy. Miałam też za sobą dymka w towarzystwie Jerzego Giedroycia. Od kilku lat w ogóle nie palę i nie czuję specjalnego lęku, gdy jako sekretarz redakcji muszę się komunikować z wielkimi nazwiskami. Teraz to zwykle przyjemność. 

Od lewej: Mieczysław Orski, Władysław Bartoszewicz, Urszula Kozioł, XXX, XXX, Mariusz Urbanek.Od lewej: Mieczysław Orski, Władysław Bartoszewski, Urszula Kozioł, Piotr Borkowski, Feliks Przybylak, Mariusz Urbanek

Na czym polega pani praca?
Właśnie na kontakcie z autorami i redaktorami działów. Przekazuję propozycje redakcyjne, konsultuję się w sprawie niejasności czy zmian w tekście, egzekwuję i poganiam maruderów, z redaktorem Urbankiem na czele. Poza tym redaguję teksty. 

Dużo ma pani pracy z tekstami?
Zdarzają się materiały, które praktycznie piszemy od nowa, bo traktują na przykład o ważnym wydarzeniu kulturalnym. Rzadko są to teksty literackie, niemniej też się zdarza. Poprawiam, czasem klnę przy tym straszliwie, ale lubię to „rzeźbienie”. Miło mi również, gdy autorzy biorą sobie do serca uwagi redaktorskie i wyraźnie poprawiają swój warsztat, styl, uczą się pewnych standardów. Na przykład reguł gatunkowych. 

Wcześniej z naszego pokolenia pracowali w „Odrze” Tomasz Majeran i Marcin Hamkało. Niedługo.
MIROSŁAW RATAJCZAK: W 2003 roku Marcin Hamkało redagował dodatek „Orda”, w którym oddawał głos młodym. Pierwszy numer wzbudził duże zainteresowanie, drugi nie ukazał się, bo według części zespołu były tam drwiny z Czesława Miłosza, laureata naszej nagrody. Urszuli Kozioł zależało, by mu nie dokładać, szczególnie że z jego zdrowiem nie było już dobrze. Wywiązała się awantura, moim zdaniem niepotrzebna. Marcin Hamkało odszedł z redakcji.

MARTA MIZURO: Marcin był bardzo honorowy, Tomek Majeran temperamentny. A ja jestem bardzo ugodowa i wyzbyłam się ambicji. Dlatego jakoś wytrzymuję. 

W kronice „Odry” Mariusz Urbanek napisał, że odkąd dołączyła pani do zespołu, „kolegia redakcyjne zyskały nie tylko na atrakcyjności, ale też na tempie”. Koledzy traktują panią poważnie?
MARTA MIZURO: Bywa, że nie. Tu zawsze dominowali mężczyźni – w redakcji i w radzie redakcyjnej, więc ciężko się przez nich przebić. W numerze, w którym sporo miejsca poświęciliśmy Strajkowi Kobiet, poniekąd na siłę włączyłam się do dyskusji, bo jest to sprawa mi bliska i chodziłam na manifestacje. Kiedy na naszej facebookowej stronie pojawiła się informacja o tym numerze, jedna z komentujących skrzętnie wyliczyła, że w spisie treści prawie nie ma autorek. Mogę tylko dodać, że odkąd jestem w zespole, bardziej sfeminizowała się Nagroda „Odry”. W moich czasach, czyli począwszy od 2004 roku, nagrodziliśmy między innymi Ewę Lipską, Janinę Katz, Olgę Tokarczuk, jeszcze zanim po raz pierwszy otrzymała Nike, Magdalenę Grochowską, Małgorzatę Szejnert, ostatnio Klementynę Suchanow. 

MIROSŁAW RATAJCZAK: Przez dziesięciolecia silną kobietą w redakcji była Urszula Kozioł. Jedna, ale solidna. 

W kontrze 

Jakiś czas temu ukazał się w „Odrze” tekst Marka Orzechowskiego o tym, że poprawność polityczna poszła za daleko. Jak pan odnajduje się w czasach, gdy zmienia się język mówienia o kobietach, czarnych, osobach LGBTQ+?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Popieram ruchy równościowe, uważam, że trzeba zmieniać w tych sprawach świadomość społeczną. Osobiście nigdy nie miałem problemów z równością kobiet. Należę do pokolenia hipisów, wziąłem ślub na drugim roku studiów, wkrótce mieliśmy dziecko, więc gotowałem kaszki, prałem pieluchy, zabawiałem i chodziłem na spacery. Żona robiła oczywiście więcej, ale było partnerstwo. Nie mam też problemu z rasizmem czy antysemityzmem, nie jestem homofobem, jestem nawet za homoseksualnymi małżeństwami, choć – przyznaję – widok całujących się mężczyzn krępuje mnie, wyrosłem w innej epoce. 

Jednocześnie jednak przyłapuję się na irytacji, którą wywołują u mnie pewne aspekty działalności aktywistów. Czasem ich radykalizm przypomina mi ideę budowania nowego człowieka – już, natychmiast, od podstaw. Tę ideę ćwiczono w epokach minionych w różnych miejscach, ale to temat na inne opowiadanie. Martwi mnie, że w Polsce działania równościowe przybrały wymiar wojny, a jeszcze niedawno nie było takiej agresji. Cynicznie nakręcają ją rządzący, bo tak jest im na rękę. 

Ignacy Rutkiewicz, redaktor naczelny Odry w latach 1982_1990Ignacy Rutkiewicz, redaktor naczelny „Odry” w latach 1982–1990

„Odra”, wydaje się, jest nieco z boku tej wojny. Może mogłaby angażować się bardziej?
MARTA MIZURO: Miesięczniki w ogóle nie znajdują się na pierwszej linii frontu, bo cykl wydawniczy wyklucza gorącą reakcję na to, co dzieje się w danym momencie. Ale odnosimy się do wielu zjawisk czy problemów, które trwają dłużej i mają wymiar uniwersalny. Miejscem szybszego reagowania jest nasz „8 Arkusz”, redagowany przez Martę Koronkiewicz i Pawła Kaczmarskiego, którzy prezentują najnowszą literaturę, a ta bardzo mocno odnosi się do rzeczywistości. Znalazły się tam między innymi prezentacje wierszy osób niebinarnych i świetne rozmowy z nimi. Może to i artystowskie podejście do sprawy, ale zawsze. W sumie jednak „Odra” odgrywa inną rolę. Jest miejscem, gdzie można znaleźć wypowiedzi uczonych, znawców tematu, autorytetów. Oni porządkują świat lepiej niż przygodny internauta. Dają jego, poparty wiedzą, spokojny ogląd. Myślę, że potrzebny w ciekawych czasach, w jakich żyjemy, niestety. 

Znając historię potyczek „Odry” z PRL-em, czytając archiwalne numery, myślałam sobie, że przyjadę do was po poradę: jak robić media w czasach PiS-u?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Po wojnie znane było hasło „ocalić substancję”. Chodziło o to, żeby tworzyć kulturotwórcze miejsca, próbować je utrzymać, by następni mogli je wypełniać. Dlatego próbowaliśmy jakoś żyć z władzami i jednocześnie robić swoje.

Dzisiaj, mam wrażenie, jest gorzej, bo oprócz władzy jest jeszcze wolny rynek i zawsze można powiedzieć, że rynek czegoś nie chce. Państwo socjalistyczne przynajmniej miało w założeniach utrzymywanie kultury, obecne nie musi. Tym bardziej kultury, która próbuje bruździć i nie wiadomo, komu ma służyć. Przyglądam się PiS-owi od dawna i, niezależnie od moich poglądów politycznych, muszę stwierdzić, że oni nie mają w kulturze wiele do powiedzenia. Prawie w żadnym dziale. Mają pieniądze, urzędy, ludzi na stanowiskach i pięć coś znaczących nazwisk na krzyż. Co oni mogą z tym zrobić? Zgasić światło, zamknąć teatrzyk?

Nie zamykają, a przejmują.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Z dobrą wolą od wielu lat próbuję zrozumieć, o co im chodzi. Co chcą zbudować? Nie podoba im się zastany świat, ale co poza tym? Przypomina mi się scena z którejś książki Raymonda Chandlera, jak Marlowe rozmawia z miliarderem, który chciałby zmienić świat. Tylko że on ma miliardy. A PiS-owi się kończą.

Czyli co robić?
MIROSŁAW RATAJCZAK: To pytanie ma długą tradycję, ale niekoniecznie trzeba sięgać aż do Czernyszewskiego. Są nowsze odpowiedzi, jak ta Wojciecha Młynarskiego – trzeba robić swoje. Jako redakcja, moim zdaniem, nie definiujemy się w kulturze wobec PiS-u, ale wobec liberalizmu, w starym dobrym znaczeniu tego słowa. Interesuje nas świat wartości, tradycja i współczesność, która tę tradycję przekształca, czyli przede wszystkim konkretne nazwiska, konkretne teksty, tematy.  

Coś się skończyło

W pociągu czytałam wydaną pod koniec lat 80. książkę wrocławskiego pisarza Józefa Łozińskiego. Bohater wspomina, jak w latach 60. zabiegał o spotkanie z Tymoteuszem Karpowiczem. „Odra” jest dla niego obiektem marzeń. Tęskni pan za czasem, gdy „Odra” była tak ważnym miejscem?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Przyjemna jest świadomość, że uczestniczyłem w tym. Ale przyznam, że łapię się na myśleniu, co to właściwie miałoby znaczyć. W domu siedzę przed monitorem komputera w małym pokoiku zawalonym książkami i zastanawiam się, co mam z nimi zrobić, kiedy trzeba będzie się pożegnać. Nikt ich nie potrzebuje – ani moje dzieci, bo nie mają już miejsca na własne, ani biblioteki. Makulatura jest za tania, no i nie wyrzucę ich, bo całe życie zbierałem. To prowadzi do pytań, co czytanie tych książek dało mi w życiu. Jeśli chodzi o status społeczny i materialny – niewiele.

Wiem, że coś definitywnie się skończyło, ale nie wiadomo, co się zaczyna. Pamięta pani książkę Barbary Łopieńskiej o ludziach i ich bibliotekach? 

Oczywiście. Miała tytuł „Książki i ludzie”.
MIROSŁAW RATAJCZAK: To jest emblematyczne. Dla mnie i osób trochę starszych było oczywiste, że rośniemy w tej formule, było naturalne, że kultura jest najważniejsza. W PRL o kulturę można było powalczyć, można było dzięki niej być lepszym, prawdziwszym, starać się mówić prawdę. Być bardziej moralnym niż wszyscy zepsuci oportuniści. Kultura miała bardzo wysoką rangę. A teraz wszystko zmienia się szybko jak aktualizacje programów czy aplikacji.

Może dlatego kontakt z papierową książką, „Odrą” czy podobnym pismem daje mi poczucie obcowania z czymś solidnym. Z pismami jest być może podobnie jak z przedmiotami: dobre dobrze się starzeją. To, w jaki sposób starzeją się, mówi o ich gatunku. 

To dzięki nim Odra zyskiwała materialny kształt_ Natalia Wielęgowska_Kec, redaktorka techniczna i Zbigniew Paluszak, redaktor graficzny Odry od samego początku do końca (+2013)Natalia Wielęgowska-Kec, redaktorka techniczna, i Zbigniew Paluszak, redaktor graficzny „Odry”

Jak udało się „Odrze” przetrwać lata 90., gdy wszystko cięto maczetą?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Znaleźliśmy się wśród kilku pism uznanych za część dziedzictwa narodowego i dostaliśmy dotację Ministerstwa Kultury. Reszta jest zasługą naszych czytelników. 

MARTA MIZURO: Dziś naszymi wydawcami są Instytut Książki i Ośrodek Kultury i Sztuki we Wrocławiu, instytucja kultury samorządu województwa dolnośląskiego. Ośrodek użycza nam siedzibę i pokrywa koszty techniczne, a Instytut Książki zapewnia pieniądze na etaty. 

MIROSŁAW RATAJCZAK: Wciąż istniejemy w kioskach, ale w nieporównywalnie mniejszym zasięgu niż w PRL. Winne jest pokolenie Marty, które przestało kupować takie czasopisma. 

Marta akurat na początku lat 90. zaczęła.
MARTA MIZURO: Moje pokolenie dorastało w czasach bez internetu i czytało gazety. Za niski poziom czytelnictwa w Polsce odpowiedzialne są po równo wszystkie pokolenia. 

Ja mam wrażenie, mogę oczywiście się mylić, że „Odra” długo wadziła się ze współczesnością, ale jej nie negowała. Teraz w wielu tekstach przebija ton nieco wyższościowy, bardzo krytyczny wobec „dzisiejszych czasów”.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Na pewno nie jest to jakaś założona linia „Odry”. Może po prostu kwestia tego, że jednak się starzejemy, a prawo Kopernika-Greshama nie traci na aktualności…   

MARTA MIZURO: Być może wynika to też z tego, że wielu naszych autorów to ludzie wykształceni, naukowcy, intelektualiści, artyści. Tak sterana i upokarzana ostatnimi czasy elita, która od czasu do czasu musi odreagować. Ale trzeba by to rozpatrywać jednak po poszczególnych tekstach, a nie na podstawie całej zawartości miesięcznika.  

Kurczę, czuję wewnętrzny opór wobec zarzutu o wyższości, ale mogę się wytłumaczyć z odreagowywania. Ostatnio spotkałam się z zarzutem, że moje pokolenie, pięćdziesięciolatków, jest niechętne zmianom, więc stanowi ostoję konserwatyzmu. Ale gdzież tam. Dorastaliśmy w PRL-owskim zamordyzmie, więc gdy teraz, po latach wolności, otwierania się na Zachód, dzieje się to, co się dzieje, większość z nas, mogę się założyć, czuje się, jakby ktoś dał nam w mordę. Dla mnie naturalnym kierunkiem jest liberalizm obyczajowy, dialog, wolność słowa. I to w odrzańskich tekstach wciąż można znaleźć.

Odra, kwiecień 1961Odra, kwiecień 1961MIROSŁAW RATAJCZAK: Współczesność to potężne zagadnienie. Nie mam wystarczająco dystansu, żeby oceniać na chłodno. Na pewno jest inaczej. Lepiej czy gorzej? W niektórych aspektach gorzej. Nie mam z kim się podzielić swoimi wrażeniami z przeczytania kolejnej wspaniałej książki, bo nikogo to nie interesuje. Kiedyś całymi nocami piło się wódkę w Spatifie i cały czas się o tym gadało. 

Okno redakcji wychodzi na Przejście Garncarskie – tam są Tajne Komplety i Wrocławski Dom Literatury. Oni wciąż dyskutują o literaturze. Może „Odra” jest ponad to?
MARTA MIZURO: Myślę, że przez lata sporo zrobiliśmy w tej materii. No i się uzupełniamy: w księgarni oferuje się przedmioty dyskusji, u nas zamieszcza recenzje sprzedawanych tam nowości, w Domu Literatury z kolei gości się wielu naszych autorów. Nie zapominajmy też, że „Odra” nie jest pismem wyłącznie literackim. 

Czasy się zmieniają, literacko-publicystyczna zawartość „Odry” też, a szatę graficzną macie właściwie taką samą od lat 70. Specjalnie?
MARTA MIZURO: Niespecjalnie mamy pieniądze na takie zmiany czy na reklamę. Ale po latach funkcjonowania medium, które zdominowało resztę, czyli internetu, może warto by się zastanowić, czy szata graficzna to rzecz najważniejsza w świecie. W internetowych serwisach ładuje się przecież obrazki po to, żeby wydłużyć rozważania na temat fundamentalnych kwestii typu: co ze zmianą czasu na letni albo czy najbliższa niedziela jest handlowa. Pięć linijek tekstu, do tego pięć wielkich zdjęć stockowych oraz pięć reklam, o które w gruncie rzeczy chodzi. Myślę, że przedzieranie się przez nasze małe literki jest mniej wkurzające. 

Wolne media są potrzebne 

Pomysł na rozmowy o czasopismach zrodził się w „Dwutygodniku”, gdy trwały protesty w sprawie wolnych mediów. Kilka miesięcy później protestujemy przeciw Lex TVN. Wszystkich rozmówców z tego cyklu pytam więc, po co nam wolne media?
MIROSŁAW RATAJCZAK: Od dłuższego czasu wystarczy włączyć TVN24 i usłyszymy wyrazistą odpowiedź na pani pytanie, wielogłosową. Niewiele mam tu do dodania. Jest wolność osobista i, powiedzmy, społeczna, polityczna, znakiem tej drugiej jest przede wszystkim wolne słowo. 

MARTA MIZURO: Są szczególnie ważne w czasach, gdy rządzący mają zapędy do autorytaryzmu i indoktrynacji, a poza tym są skończonymi hipokrytami – co wiemy właśnie z wolnych mediów.

Mirosław Ratajczak jako Szalikowiec  w karykaturze Tomasza Brody.Mirosław Ratajczak jako szalikowiec w karykaturze Tomasza Brody

Nakład „Odry” to 1800 egzemplarzy. Niedużo.
MIROSŁAW RATAJCZAK: Oczywiście, ale „Odra” jako specyficzne pismo opinii może nadal odgrywać swoją rolę. Sławne pisma formujące w powojennej Europie „kadrę” intelektualną, skierowane do inteligencji, miały się czasem lepiej, czasem gorzej, ale nigdy nie miały masowych nakładów. Minimum, jak mi to tłumaczono w latach 80. w gronie zaangażowanych w ruch wydawniczy emigrantów, to sprzedaż na poziomie 2000 egzemplarzy – najlepiej w prenumeracie. Wtedy pokrywało to koszty wydawania pisma. Dzisiaj to byłoby za mało w Polsce, ale przy niedużych dotacjach ma to sens.

MARTA MIZURO: Od ubiegłego roku można kupić „Odrę” także w wersji elektronicznej. W e-kiosku na przykład.