Więcej niż barak, raczej parterowa dobudówka przy kamienicy, która mieści część biur Teatru Zagłębia. Tutaj schowała się pracownia krawiecka. Sam teatr pyszni się po drugiej stronie ulicy, która – jak zaraz się okaże – wygłusza nerwy towarzyszące szykowaniu spektakli, emocje związane z premierami i w ogóle cały ten zgiełk.
Kiedyś pracowało tutaj osiem osób, po cztery w działach damskim i męskim. Dziś zostały trzy. Jolanta Stompel-Jędrecka szyje kostiumy dla aktorek, Halina Gocyła kroi dla aktorów. Brygadzistka Jolanta Trzcińska kroi damskie, szyje męskie.
Zanim zaczniemy rozmawiać, przeprawiamy się przez jezdnię, by zwiedzić ulokowany na strychu Teatru magazyn kostiumów. Akurat skończyły robić tam porządki. Zatem buty stoją w rzędach, żupany sąsiadują z kontuszami, pękate stroje dla szerszeni z innymi kostiumami z bajek. Dworskie suknie, by docenić ich piętrowe konstrukcje, trzeba wyjąć z folii.
JOLANTA TRZCIŃSKA: Jak przyszłam tu w 1980 roku z wycieczką szkolną, kończyłam liceum zawodowe w kierunku krawiec konfekcyjno-usługowy, pierwsze, co oglądałam, to właśnie takie suknie. Tyle falban! Koroneczki! Myślałam: „Jak fajnie to jest zrobione”. Panie w pracowni siedziały na stołach, spodobało mi się, że to nie jest szablonowa praca. Postanowiłam, że jak skończę szkołę, to będę chciała pracować w teatrze.
JOLANTA STOMPEL-JĘDRECKA: Wtedy szyło się rzeczy stylowe. Dużo było przy tym pracy, bo mnóstwo drobiazgów – trzeba było konstruować gorsety, fiszbiny naszywać na fiszbiny, robić wymyślne rękawy, wszywać haftki, a nie jak dzisiaj – zamki błyskawiczne. Ale zawsze jakoś miałam do tego cierpliwość. Do dziś wolę suknie stylowe od współczesnych. Tyle że dziś nie robi się już stylowych, co najwyżej stylizowane.
HALINA GOCYŁA: Projekty są nudniejsze. Kiedyś trzeba było zrobić według projektu, scenograf znał się na szyciu. A teraz dostajemy gotowiznę, wszystko z internetu.
ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Jak panie tu trafiły?
HG: Pracowałyśmy – ja, Jola Jędrecka, Marysia Stefanik i jeszcze dwie dziewczyny – w katowickim domu mody Elegancja. Najstarsza z nas, Marysia, odeszła i przyjęła się do teatru. Najpierw ściągnęła jedną koleżankę na krojczynię, potem Jolę, ostatnia przyszłam ja. Zajrzałam tu któregoś dnia, zapytałam, czy jest może praca. Była w dziale męskim i tak zaczęłam. Byłam jedyną kobietą w pracowni, poza mną – trzech panów.
ZAPLECZE KULTURY
Nie samymi artystami sztuka żyje. W naszym nowym cyklu razem z reporterką Aleksandrą Boćkowską zajrzymy do teatralnych bufetów, piwnicznych archiwów, pracowni i wszędzie tam, gdzie przeciętny zjadacz kultury nie dociera. Spotkamy ludzi, bez których instytucje kultury nie mogłyby funkcjonować, gdzie rodzi się specyficzna atmosfera, w jakiej powstają wystawy, przedstawienia, płyty czy filmy.
JSJ: Ktoś odchodził na emeryturę i Marysia, która znała mnie z Elegancji, spytała, czy nie chciałabym przyjść do teatru. Od zaraz. Pomyślałam: „czemu nie?” i jestem tu od 43 lat.
JT: Już na emeryturze, ale nie chcemy Joli puścić. Ja marzyłam o tej pracy od 1980 roku, a przyjęto mnie dopiero w 2007. Piętnaście lat pracowałam na taśmie w spółdzielni Strój w Katowicach, potem byłam u prywaciarza w ślubnych sukienkach. Cały czas pytałam, czy jest praca w Zagłębiu, i cały czas nie było, choć przecież przyjęto w tym czasie wiele osób. Wreszcie dowiedziałam się, że jest możliwość pracy w Teatrze Dzieci Zagłębia w Będzinie. Akurat pani Barbara Ptak, nasza najsłynniejsza kostiumolożka, robiła tam „Śluby panieńskie”, a ja pomagałam jej na umowę zlecenie. Jak już się tam przyjęłam, to wiedziałam, że będę dreptać ścieżkę w stronę Sosnowca. I wreszcie wydeptałam. Marysia, która przyjmowała dziewczyny, już nie pracowała, ale poznałam ją. Przychodziła czasem. Któregoś dnia patrzyła, jak szyję, i powiedziała: „Ty robisz tak jak ja”. Bo ja jestem dość szybka.
Macie na ścianie zdjęcie pani Marysi.
HG: Jak panowie z mojej pracowni poszli na emerytury, musiałam wszystko kroić sama. Wtedy właśnie najbardziej pomogła mi Marysia. Zanim skroiłam, wolałam pięć razy się zapytać, czy dobrze wyrysowałam, czy tak ma być. Potem już szło.
JSJ: Ja wszystkiego się od niej nauczyłam. Ona kochała teatr, było jej bardzo ciężko na emeryturze.
JT: Teraz raczej my ją odwiedzamy, ale długo ona zaglądała do nas, coś sobie nieraz zrobić. Któregoś dnia przyszła w drodze od fotografa ze zdjęciami do nowego dowodu. Mówię: „Daj nam swoje zdjęcie, żebyśmy od czasu do czasu spojrzały na ciebie i pamiętały, jakiego miałyśmy dobrego fachowca”.
Przez 27 lat, kiedy czekała pani na posadę w Teatrze, zmieniło się wszystko. Zastała pani pracownię, o której marzyła?
JT: Pierwsze, co robiłam, to były togi. Spektakli, do których byłyby potrzebne skomplikowane stylowe stroje, już się prawie nie robi. Najbardziej zdziwiłam się na początku, że dziewczyny ciągle bardzo dużo robią ręcznie. W Stroju szyłyśmy na eksport do Niemiec, więc nauczyłam się pracować na zaawansowanych technologicznie maszynach. Tutaj patrzę, że Halinka coś dłubie, pytam, co robi. Ona: „Podszywam”. Ja: „Ale to można szybciej”. Ustaliłyśmy w końcu, że ja robię po swojemu, ona po swojemu, ważny jest efekt.
HG: Jak przyjdzie coś spruć, dopasować, to łatwiej jest z tym, co podszyte ręcznie.
Jakie jest wasze miejsce w teatralnej hierarchii?
JSJ: Podlegamy scenografom i kostiumografom. Oni przynoszą nam projekty, a my je szyjemy.
Wiadomo, że zbliża się premiera. W którym momencie zaczyna się wasza praca?
JT: Najwcześniej dostajemy projekty dwa miesiące przed, ale to bardzo rzadko. Na ogół mamy pięć–sześć tygodni, nieraz miesiąc. Teraz [koniec października – przyp. red.] czekamy na projekty do „Opowieści wigilijnej”, której premiera zaplanowana jest na 13 grudnia. Nie mamy jeszcze nic, nawet tkanin, wiemy tylko, że trzeba będzie ubrać 16 dorosłych aktorów i pięcioro dzieci.
JSJ: Kiedyś zaczynałyśmy szyć kostiumy, gdy zaczynały się próby. Teraz często jeszcze podczas prób scenografowie obmyślają wizję, zmieniają do ostatniej chwili. Zdarza się, że na próbach generalnych kostiumy są jeszcze w proszku. Dawniej byłyśmy ze wszystkim gotowe na generalną, żeby w razie czego móc coś poprawić. To wystarczało. Aktorzy potrafili nosić kostiumy. Pamiętam krynoliny, które w 1987 roku robiłam do „Dam i huzarów”. To były piękne, wielkie stylowe suknie. Barbara Medwecka zakładała i płynęła po scenie, jakby się w tej krynolinie urodziła. Nie potrzebowała mieć sukienki wcześniej niż przed generalną.
Dziś aktorzy chcieliby mieć wcześniej nawet najprostsze kostiumy, żeby nauczyć się w nich chodzić, a scenografowie – odwrotnie, dostarczają projekty coraz później.
Dostajecie wreszcie projekty i co dalej?
Omawiamy, co ma być dla kogo i z jakiej tkaniny. Jak jest ładnie narysowane, to przypinamy na rysunkach próbki, że to z tego materiału, to z innego. Gorzej, gdy są tylko zdjęcia. Gdy już ustalimy co i jak, jedzie się po tkaninę. Czasem jedzie scenograf, czasem my i wtedy decydujemy, czy materiał nadaje się, czy będzie się dobrze układał. A potem się kroi.
Robimy pierwszą miarę, na której są aktorzy i scenograf, drugą przeważnie z samymi aktorami, jeśli trzeba, to jeszcze trzecią.
Proponujecie jakieś zmiany?
JSJ: Czasami coś dokładamy, mówimy, że coś trzeba inaczej wykończyć. Nieraz coś się doradzi. Częściej mediujemy między aktorką a scenografką lub scenografem. Zdarza się, że aktorka źle się czuje w sukience i koniecznie chce inną. A aktorka musi czuć się dobrze.
JT: Ogólnie nasi aktorzy są super. Ale przy pierwszej przymiarce szczególnie aktorki się stresują, jedna przed drugą chce dobrze wyglądać i nie zawsze są zadowolone. Robimy wtedy jeszcze raz i wołamy, żeby przymierzyła bez scenografa. Jak da się wtedy nakłonić, to okej, ale jak mówi: „Jola, źle się czuję”, to pracujemy dalej. Mamy jedną aktorkę, której już chyba ze trzy razy szyłyśmy nową sukienkę przed premierą.
Zrobiłyśmy kiedyś białą sukienkę z lnu, bardzo fajną. A ona: „nie, nie i nie”. Mówię w końcu do scenografki: „Ona płacze, nie podoba jej się, powiedziała, że reżysera będzie przekonywać. Trzeba zmienić”. Pojechałyśmy do hurtowni, kupiłyśmy chińską firankę, pocięłyśmy i zrobiłyśmy koronkę na czarnym tle i jeszcze frędzle. Była zadowolona. Ale co się wcześniej napłakała! Może zresztą miała rację, ten len się gniótł. Innym razem scenograf zaproponował tzw. inteligentną taftę i to brzydko wyglądało. Wtedy przyszedł dyrektor pan Jacek Jabrzyk i powiedział, żeby zmienić, bo ona źle się w tym czuje.
JSJ: Pamiętam, jak zmarłą w zeszłym roku wspaniałą aktorkę Elę Laskiewicz ubierałyśmy do komedii „Paryżanin”. Była wtedy jeszcze młoda, drobniutka, filigranowa. W modzie były bistory, elastyczki, zrobiłyśmy z tego ładną marszczoną sukienkę. Ona w płacz, że wygląda jak druhna na wiejskim weselu i nigdy tego nie założy. Przyniosła swój model sukienki, uszyłyśmy. Na próbach to nawet zagrało, ale na premierę założyła tę naszą. Zrobiła furorę, bo pięknie w niej wyglądała, ładnie się poruszała.
JT: Z kolei Agnieszka Bieńkowska już podczas miar wkłada kostium i od razu gra. Kładzie się, klęka, sprawdza, co może w tym zrobić, a czego nie. Jeśli czegoś nie może, poprawiamy.
Szycie dla aktorów jest łatwiejsze niż dla aktorek?
JT: Jest mniej pracochłonne, ale wymaga więcej siły. Jak mężczyzna nie ma klaty, trzeba wyprofilować kostium, ręcznie podszywać włosiankę.
HG: Kobiety mają biust, muszą mieć wszystko dopasowane. Z mężczyznami ten problem odpada.
Skąd bierzecie materiały?
JT: Jeździmy do hurtowni w Niemirowicach albo do sklepu przy Teatrze Wyspiańskiego w Katowicach. Choć na przykład za materiałem do „Korzeńca” jechałyśmy do Krakowa, bo tu nigdzie nie było odpowiedniego.
JSJ: Zostało nam jeszcze trochę materiałów z dawnych czasów, gdy miałyśmy tu magazyn. Wtedy dużo kupowało się w Bielsku, robiło się zapasy, bo – wiadomo – ciągle trwał kryzys, więc kiedy coś się trafiło, kupowało się hurtowo. Jak tkaninę, to całą belkę, jeśli guziki czy zamki, to dużo. Scenograf szedł najpierw do magazynu i wybierał. Wtedy zresztą kostiumy często przechodziły do następnych sztuk. Dzięki temu, że miałyśmy zapasy, mogłyśmy je przerabiać czy odświeżać. No i trochę tych staroci jeszcze leży.
JT: Pokazujemy je młodym scenografom i coraz częściej im się podobają. Jeszcze trzy–cztery lata temu chcieli mieć wszystko nowe, najlepiej włoskie, a teraz, odkąd weszła moda na lata 80., te archiwalne materiały powracają do łask. Chociaż, trzeba też powiedzieć, młodzi szalenie lubią kupować w ciuchlandach.
JSJ: Czasami dlatego, że spektakl ma mały budżet, ale nieraz po prostu wchodzą do sklepu i podoba im się materiał, z którego jest jakiś ciuch.
JT: Dla nas to oznacza więcej pracy, niż gdybyśmy robiły nowe. Bo musimy dać do pani praczki, potem popruć, przerobić. Przyznam, że mnie te ciuchlandy wkurzają. Bo narobię się, a efektu na scenie nie widać.
Jak ważny jest kostium w spektaklu?
JSJ: Bardzo. Widz chce zobaczyć coś innego,niż w życiu. Dostać jakąś tajemniczość. Czasem może być nawet taka sobie sztuka, średni tekst, ale jak są kostiumy i dekoracje, to mają przynajmniej radość, że jest ładnie.
Trzy lata temu szykowałyśmy „Zemstę”. Cieszyłyśmy się, że co jak co, ale „Zemsta” to typowy klasyk, szkoły przychodzą, więc kostiumy będą ekstra. I okazało się, że wymyślili uwspółcześnioną wersję i kostiumy miały być militarne.
JT: I wie pani co? Nie poszła! Bo widz w każdym rejonie jest specyficzny, trzeba do niego wyjść.
HG: Zmienia się wszystko. Nie ma to jak dawne czasy.
Dużo mówią panie o tym, że dawniej było lepiej.
HG: Ubolewamy, że teraz wszystko jest z internetu.
JSJ: Młodzi bez komputera nic nie zrobią. A kiedyś scenografowie mieli wizję, wiedzieli, czego chcą.
HG: Andrzej Witkowski, robił zresztą u nas niedawno „Tartuffe’a”, potrafi przekazać, co chce, zanim zaczyna się praca. Scenę ma wyrysowaną na papierze milimetrowym. Kostiumy ma w głowie, a nie że nadaje im kształt podczas przymiarek. Zna się na metrażach – wie, ile metrów tkanin potrzebne jest na spektakl.
JT: A pani Ptakowa! Kiedyś nie wiedziałam, jak zrobić rękaw dla królewicza. Miał być bufiasty, ale nie namarszczony, nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. Spytałam panią Basię, a ona: „Niech pani sobie wyobrazi, że kroi pomarańczę”. I od razu wiedziałam, jak to zrobić.
Czasy się zmieniają bardzo! Gdybym teraz przyszła na praktyki, to już bym nie chciała pracować w teatrze.
Właśnie. Przychodzi ktoś jeszcze na praktyki?
JT: Była dziewczyna na praktyce, ale do teatru potrzebna jest osoba, która coś już umie. Jak były cztery krawcowe, to był czas, żeby kogoś uczyć. Sama pamiętam, że – choć miałam duże doświadczenie – nie wiedziałam, co zrobić, żeby stylowa suknia się trzymała. Spytałam Jolę, jak to złapać, ona wytłumaczyła, że trzeba suknię przytrzymać od środka: wszyć pasek, na pasku guziczki i dopiero potem zamknąć i zapiąć.
Teraz, chociaż praca jest inna niż kiedyś, wciąż jest jej bardzo dużo. A ta dziewczyna, która przyszła do nas ze szkoły krawieckiej, umiała szyć według wykrojów z „Burdy”. Tego teraz uczą. Nie jak zamykać i otwierać zaszewki, nie własnej inwencji, niczego o historii ubioru, tylko „Burdy”! I jeszcze stylizacji i robienia fryzur. A wash & go nigdy nie jest dobre.
Macie poczucie, że jesteście niezastąpione?
HG: Może, jak człowiek był młodszy, to prędzej by w to uwierzył. Teraz wiadomo, że przyjdą następni. Nie wszyscy przecież wiedzą, że nie ma następnych.
JT: Jeśli chodzi o nasze rzemiosło, to nie jesteśmy doceniane. Zarobki są FA–TAL–NE. Zarabiamy mniej niż panie sprzątające.
HG: A kiedyś zarabiałyśmy tyle co aktorzy.
Nadchodzi dzień premiery. Emocje? Nerwy, czy spektakl się uda?
HG: Nie, my tego nie odczuwamy. My jesteśmy od zrobienia, po drugiej stronie ulicy.
JT: Przed premierą musimy wszystko skompletować, wszyć karteczki do kostiumów, żeby garderobiane wiedziały, co jest dla którego aktora, wydać to i spisać – sztukę po sztuce, suknie, spodnie, buty, rękawiczki. A potem wpisać to wszystko do księgi inwentarzowej, żeby kostium był policzony i księgowa wiedziała, ile kosztuje.
Ale chodzicie na premiery?
JSJ: Raczej na próby generalne. Któraś z nas musi tam być. Ja patrzę zawsze, czy coś nie wystaje, czy suknie są równe.
JT: Nieraz tak patrzę, jak oni wyglądają, że nie wiem, o czym jest sztuka.
Słyszałam od kostiumografki Anny Marii Karczmarskiej, że kostiumy do „Duchologii polskiej” zrobiłyście w dwa dni, zarywając noce.
JT: Możliwe. Tyle jest tych sztuk, że nie wszystkie pamiętamy. Ale tak, zdarza się, że musimy zostać po godzinach. Tuż przed premierą często okazuje się, że coś trzeba poprawić, bo źle się układa, i wtedy siedzimy do godziny 20 czy 21 i przeszywamy.
JSJ: Ale też trzeba przyznać, że choć na premiery zapraszają nas rzadko i prawie nigdy na popremierówki, to scenografowie są mili. Zawsze podziękują, miłe prezenciki zrobią. Mamy kolekcję programów z ich dedykacjami.
JT: Choć ostatnio coraz częściej musimy się o program upominać.
Co was tu właściwie trzyma?
Wszystkie: Pasja. Jak człowiek coś lubi, to mimo wszystko robi z chęcią.