Projekcja musi być na tip-top
fot. Karolina Gorzelańczyk

15 minut czytania

/ Film

Projekcja musi być na tip-top

Rozmowa z Andrzejem Krakowiakiem

„Najgorsze były płaczące filmy. Bo panie przychodziły wyszykowane jak na przyjęcie, a potem jak się zapłakały, to po seansie ustawiały się w kolejce do lustra, żeby poprawić makijaż. A ja czekałem godzinę, żeby zamknąć kino” – mówi kinooperator z kina Świt w Domu Kultury „Świt” na warszawskim Targówku

Jeszcze 4 minuty czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Chodzi pan czasem do kina jako widz?
ANDRZEJ KRAKOWIAK:
Rzadko. Ostatnio byłem z synem na „Matrix. Reaktywacja”. To było jeszcze w czasach, gdy puszczano filmy z taśmy, więc niby śledziłem akcję, ale odruchowo patrzyłem na prawy górny róg ekranu – tam pojawiają się kółeczka lub kwadraciki, to znak dla kinooperatora, że ma wystartować z drugim projektorem, podnieść zapadki, zrobić tzw. przejście pomiędzy projektorami z taśmą. Zastanawiałem się, jaką koledzy mają kabinę, jaki sprzęt.

Szewc bez butów chodzi. Dopóki wyświetlałem filmy z taśmy, oglądałem wszystkie, bo musiałem kontrolować projekcję. Teraz ją programuję, a sam siedzę w kasie. Sprzedaję bilety na seanse, ale też na wszystkie inne wydarzenia, które odbywają się w sali kinowej – kabarety, teatrzyki dziecięce.

Jak to się stało, że został pan kinooperatorem?
Byłem bardzo szczupły. Skończyłem podstawówkę i rodzice martwili się, że taki szczupak nie nada się do żadnej roboty. Dowiedziałem się o szkole kinooperatorów w Markach i pomyślałem, że spróbuję. Wyobrażałem sobie, że praca jest potem lekka, łatwa i przyjemna, na pewno nie trzeba dźwigać ciężarów. No i operator to większa nobilitacja niż, dajmy na to, stolarz czy ślusarz. Śmialiśmy się zresztą w szkole, że po zawodówce będziemy chodzić do pracy z neseserkiem, w koszuli non iron albo garniturku jak dyrektorzy czy inżynierowie.

To była jedna z niewielu zawodówek, do której były egzaminy. Zdałem i zamieszkałem w internacie, co też było nie bez znaczenia, bo mieszkaliśmy wtedy na wsi za Truskawiem, kawałek w las. Do autobusu miałem z domu trzy i pół kilometra, trudno byłoby mi codziennie dojeżdżać.  

Zasadnicza Szkoła Zawodowa Kinooperatorów istniała w Markach od 1956 roku przez 21 lat. Była słynna, bo jedyna taka w Polsce. Jak wyglądała nauka? 
Uczyliśmy się podstaw elektromechaniki i elektrotechniki, pracy z taśmą, oczywiście obsługi projektorów. Były dwie sale z projektorami do nauki – w jednej były takie, w których źródłem światła były elektrody węglowe, w drugiej – nowocześniejsze, z lampami ksenonowymi. Na te z elektrodami trzeba było uważać, bo spalały się. Wtedy gasły i nie było obrazu na ekranie.

W kinach najpopularniejsze były wówczas projektory na taśmę 35 mm. Wąskotaśmowe, na 16 mm, były używane w szkołach i instytucjach, do ich obsługi nie trzeba było mieć specjalnych uprawnień. W warszawskim kinie Relax były taśmy 70 mm. Na nich mieściło się sześć ścieżek dźwiękowych, dzięki czemu dźwięk był stereo. Ale w Relaksie byliśmy tylko raz, z wycieczką. Nie mieliśmy tam praktyk.

Praktyki mieliśmy w kinach w rodzaju Non Stop czy Praha. Pożyteczne, bo operatorzy rzucali nas na głęboką wodę. Sadzali nas przy projektorach, a sami zamykali się na zapleczu. Wiadomo, korzystali z wolnego czasu.

Musieliśmy wiedzieć, jak postępować z taśmami łatwo- i trudnopalnymi. Trudnopalne, na podłożu ACETO, bardziej topiły się niż paliły. Starsze, na podłożu NITRO, zapalały się płomieniem. Swoją drogą, kto miał w tamtych czasach dostęp do taśm filmowych i klisz, to był panisko. One świetnie sprawdzały się w kopciuchach.

Uczono nas, jak obchodzić się z prądem. Jedną przestrogę zapamiętałem do dziś. Profesor opowiadał nam o operatorze kina objazdowego, który woził w nysce agregat prądotwórczy z zasilaniem 220 V. Przenośne projektory DK35 pracowały na napięciu 110 V. Dla kawału, trzymając przewód z agregatu, wychylił się z okna, by podać rękę dziewczynie. Dziewczyna padła śmiertelnie porażona prądem.

Dziwiłem się, dlaczego mamy lekcje o szerokości przejść między siedzeniami w kinie. Nie zamierzałem przecież projektować kin. Okazało się, że to konieczna wiedza dla chłopaków, którzy pracowali potem w kinach objazdowych. Gdy przyjeżdżali na wieś, musieli zadbać o salę, sprawdzić, czy w remizie lub świetlicy odległości między krzesłami pozwolą na ewakuację w razie pożaru.

Po szkole w Markach pewnie nie trzeba było długo szukać pracy?
24 czerwca 1974 roku skończyłem szkołę, a 27 czy 28 czerwca zacząłem pracę w FSO. Załatwił to jeden ze szkolnych profesorów.

W Fabryce Samochodów Osobowych?
Tak. W budynku przyzakładowej szkoły było kino, które wyświetlało filmy związane z historią FSO – o fiacie, polonezie, warszawie. U nas zaczynały się lub kończyły wycieczki zwiedzające fabrykę. Raz w tygodniu odbywały się seanse w ramach DKF-u. Poza tym w wyposażeniu wielu sal szkolnych były projektory wąskotaśmowe i do wyboru ponad 200 filmów praktycznych – o spawaniu, obróbce skrawaniem, tego rodzaju tematy. Ja się tymi filmami zajmowałem. W wakacje siadałem i przeglądałem, sklejałem, konserwowałem.

Nie żałował pan, że FSO, a nie Skarpa albo Relax?
Miałem lepiej niż koledzy, którzy poszli pracować do kin, bo oni pracowali w soboty i niedziele, a ja rzadko, a jeżeli już, to miałem za to nadgodziny. Zwykle zaczynałem pracę o 8, a o 15.30 kończyłem. Jechałem czasem do nich po południu, ale bardziej do kabiny niż na film. Film wtedy puszczali praktykanci, a myśmy mieli czas wolny.

No i jako kinooperator byłem uprzywilejowany, gdy upomniało się o mnie wojsko. Okazało się, że w wojsku też trzeba wyświetlać filmy. Byłem w jednostce za Starą Miłosną i jako młody żołnierz wyjeżdżałem w soboty rano po film do Rembertowa – tam była wypożyczalnia filmów wojskowych. Wracałem wieczorem w sobotę, a w niedzielę rano oraz po południu wyświetlałem film dla żołnierzy i w poniedziałek wyjeżdżałem oddać. Jako stary żołnierz załatwiłem sobie stałą przepustkę. Wyjeżdżałem w piątek wieczorem, wracałem w niedzielę rano, wieczorem znów jechałem i wracałem we wtorek. Traciłem przez to wolne weekendy, bo nawet jeśli chciałem na przepustkę, to polityczniak zawsze mówił: „No, szeregowy, ale trzeba zagrać film dla wojska”. Zyskałem za to zaległy urlop, uzbierałem go tyle, że choć służba kończyła się w kwietniu, to ja wyszedłem w lutym. Wróciłem do pracy w FSO i wkrótce zrobiłem jedynkę.

fot. Karolina Gorzelańczykfot. Karolina Gorzelańczyk

Jedynkę?
Żeby obsługiwać projektory, trzeba było mieć uprawnienia. Kategoria trzecia pozwalała jedynie na obsługę wąskotaśmowych, do szerokotaśmowych trzeba było mieć drugą albo pierwszą. Według wytycznych Ministerstwa Kultury i Sztuki tylko z jedynką można je było obsługiwać samodzielnie, z dwójką – pod nadzorem kinooperatora z jedynką. Po szkole wyszedłem z dwójką, a że w FSO nie podlegałem Ministerstwu Kultury, to nie zrobiłem jedynki. Sądziłem, że nie jest mi do niczego potrzebna. Tymczasem kiedy wróciłem z wojska, zgadałem się jakoś z kolegą Maćkiem, który był sekretarzem organizacji partyjnej, i on powiedział, że jeśli zrobię jedynkę, to dostanę podwyżkę za podniesienie kwalifikacji. Nikt wcześniej mi tego nie powiedział! Pojechałem więc zaraz do zarządu kinematografii dowiedzieć się, gdzie jest najbliższy egzamin – w Markach już było po, musiałbym czekać kolejny rok. Okazało się, że w Łodzi, pojechałem, zdałem. I dostałem podwyżkę.

Jak rozliczano pana w FSO? Domyślam się, że nie było w tabeli płac rubryki „kinooperator”.
Nie było. Chłopaki na mieście mieli płacone szkodliwe za pracę przy projektorach na elektrody węglowe, przysługiwały im bezpłatne bilety. Ja nic takiego nie miałem, kino podlegało działowi kształcenia kadr. Z początku byłem płacowo w tej samej tabeli co sprzątaczka. Widziałem, że przychodzą młodzi ludzie na warsztaty szkolne, chwila moment i już są instruktorami. Mówię więc do kierownika: „Panie Janku, mam wykształcenie techniczne, a jestem opłacany jak sprzątaczka”. On na to, że nic nie może. Poszedłem więc do Maćka, tego z POP-u, on pracował w naszym dziale, był od języków obcych. Mówię, jak jest. W ciągu tygodnia załatwił, że zostałem przeniesiony do grupy pracowników technicznych. Pensja wzrosła o jedną czwartą.

To nie była trochę monotonna praca? Te filmy o obróbce skrawaniem?
Oprócz filmów były różne spotkania, konferencje. Osobiście widziałem Andrzeja Jaroszewicza, który był przecież kierowcą rajdowym, samego premiera Jaroszewicza i inne osobistości z pierwszych stron gazet. Była różnorodność.

W ramach umowy z Filmoteką w weekendy graliśmy filmy w rodzaju „Przeminęło z wiatrem”, „Trędowata”, „Ordynat Michorowski”. Nazywałem je „płaczące filmy”, bo panie przychodziły wyszykowane jak na przyjęcie, a potem jak się zapłakały, to po seansie ustawiały się w kolejce do lustra, żeby poprawić makijaż. A niestety mieliśmy tylko jedną toaletę dla kobiet, więc nieraz czekałem godzinę, żeby zamknąć kino. Nie powiem, kląłem.

Dostał pan talon na auto?
Nie, no skąd. Tego rodzaju przywileje mieli zasłużeni pracownicy. Ja mogłem co najwyżej zrobić sobie fiata składaka. Można było zamówić części – nadwozie, silnik i tak dalej. Część ludzi tak robiła, ale były z tego tylko kłopoty. Bo brali nadwozie, sprzedawali je, a potem urząd skarbowy pytał, gdzie jest samochód. Nie mieli, więc domiar, to, tamto.

Nie było mi to potrzebne. Zwłaszcza że długo nie miałem prawa jazdy. Gdy musiałem pojechać do Centrali Wynajmu Filmów czy jakiegoś kina wypożyczyć film, prosiłem kolegę z nauki jazdy, on brał kursanta i kursant wiózł mnie, gdzie trzeba. Aż jakoś tak się zdarzyło, że miałem pojechać po film i nie było z kim. Szef powiedział do mnie: „To pan weźmie samochód i pojedzie”. Przyznałem, że nie mam prawa jazdy, więc zaraz wysłał mnie na kurs. Jako pracownik płaciłem połowę ceny. To był 1982 rok.

Po blisko 40 latach spotykamy się w Domu Kultury „Świt”. Skąd się pan tu wziął?
W 1987 roku zwolniłem się z FSO. Byłem już po ślubie, na świecie była córcia i musiałem zadbać o jakiś tam byt dla rodziny, konkretnie o mieszkanie. Poszedłem pracować do administracji budynków na Bielanach i rzeczywiście w 1990 roku dostałem mieszkanie. Miałem 10 lat przerwy od kinooperatorki, aż w roku 1997 kolega ze szkoły zapytał, czy nie przyszedłbym do niego do pracy. Właśnie tutaj. On już nie pracuje, a ja zostałem.

fot. Karolina Gorzelańczykfot. Karolina Gorzelańczyk

Teraz wszystko ustawiam z laptopa. Film leci z dysku, jest zabezpieczony kluczem, który traci ważność, gdy minie termin, do kiedy możemy wyświetlać. Na serwerze można ustawić poziom dźwięku, rozsuwanie kurtyny, zapalenie i gaszenie świateł. Zupełna automatyka. Ale jak przyszedłem, wszystko było po staremu. Powtarzam często, że gdyby ta moja przerwa była później, w latach 2008–2013, to już bym nie wrócił do pracy. W 2008 roku dostaliśmy pierwszy projektor cyfrowy, jeszcze przez jakiś czas graliśmy z kopii, ale od 2013 roku są już tylko dyski. Dwa lata temu był remont i od tej pory mamy sprzęt przystosowany do 3D, bardzo nowoczesny.

Film leci z dysku, ale stoją tu ciągle stare projektory.
Tak, zachowaliśmy na pamiątkę. Projektory, przewijarkę, platery, nawet rozdzielnię. Tu było główne zasilanie kina. Musieliśmy wszystkie heble włączać i wyłączać.

Zdarzały się awarie, przed którymi przestrzegali wykładowcy w szkole?
Z łatwopalną taśmą miałem do czynienia tylko raz, jeszcze w FSO. Filmoteka przysłała taką kopię. Graliśmy z szybkim biciem serca. Przy projektorze rozłożyliśmy koc gaśniczy – w razie czego mieliśmy go rzucić i uciekać. Na szczęście nic się nie stało.

Drobne przepalenia oczywiście zdarzały się nie raz. Taśma w projektorze przed obiektywem posuwa się ruchem skokowym, przesuwa ją bębenek skokowy. I jeśli zerwie się przed bębenkiem, to następuje skupienie światła, które ją przepala. Dlatego zawsze przed pierwszą projekcją przewijałem taśmę ręcznie i jeśli coś było nie tak z perforacją, wyłapywałem to, wycinałem i sklejałem. W FSO trzeba było film odpowiednio przyciąć, zeskrobać jedną warstwę z podłoża, przełożyć acetonem, który rozpuszczał taśmę, i ona na zasadzie rozpuszczania sklejała się. W Świcie już kleiło się taśmę skoczem.

Jak to wszystko przygotowałem, to byłem w miarę pewny, że taśma przejdzie, choć przy pierwszej projekcji zdarzało się, że coś się naderwało i zrywała się. Wtedy trzeba było przerwać seans, dać film na przewijarkę i szybko skleić.

Jednak największą wpadkę w Świcie miałem z własnej winy. Puściłem „Czas Apokalipsy” od końca. Sprawdzałem wcześniej taśmę i jakoś wydało mi się oczywiste, że wentylator z początku filmu musi być na końcu. Przewinąłem i dopiero jak zaczął się seans, okazało się, że leci do góry nogami. Zatrzymałem projekcję, zdjąłem szpulę – filmy przychodziły na kilku 20-minutowych szpulach – rzuciłem na przewijarkę i po czterech czy pięciu minutach puściłem od nowa. Człowiek na takich wpadkach się uczy. Potem już zawsze sprawdzałem.

Przy współczesnej technologii też może coś się zepsuć?
Czasami, ale to wynika na przykład z przerwy w dostawie prądu. Któregoś razu siedziałem w kasie i nagle przychodzi pani i mówi, że jest dźwięk, ale zniknął obraz. Okazało się, że wyłączył się laser, zgasł serwer. Musieliśmy odwołać seans, bo nie pomogło wyłączenie i włączenie. Trzeba było zresetować projektor, wychłodzić go, a to już wymaga czasu. Trwa dłużej niż sklejenie taśmy skoczem.

fot. Karolina Gorzelańczyk

Jak publiczność reaguje na awarie?
My tu mamy wspaniałą publiczność. Przesadą byłoby powiedzieć, że wszyscy się znamy, ale jest wielu stałych widzów, z którymi gawędzimy czasem przed albo po seansie. To jest kino dla sąsiadów z Targówka albo dla osób, które nie zdążyły zobaczyć jakiegoś filmu i przyjeżdżają specjalnie do nas obejrzeć. Raz spotkałem nawet moją szefową z administracji na Bielanach – długo łączyłem te zajęcia: rano pracowałem tam, a po południu tutaj. Te rozmowy to wielka satysfakcja i przyjemność.

Dużo osób przychodzi na filmy?
Mamy salę na 300 miejsc i na filmach rzadko jest komplet. Był na „Bogach”, ale są seanse, na które przychodzi kilka osób. Kiedy zacząłem tu pracować, graliśmy dla co najmniej 10 widzów – to było minimum, żeby skalkulował się wynajem kopii, zużycie prądu i tak dalej. Zdarzało się wtedy, że przychodziło na przykład sześć osób i robiło się zrzutkę na brakujące cztery bilety. Pamiętam parę, która wykupiła brakujących osiem. Kobieta protestowała, ale facet uparł się, że musi zobaczyć film.

Odkąd są dyski, możemy bez problemu mieć nowości, ale nie ścigamy się z multipleksami. To nie ma sensu, na premiery i tak ludzie chodzą tam. Kiedyś, jeszcze w czasach taśm, dyrektor uległ namowom i wziął „Władcę pierścieni” albo „Harry’ego Pottera” na premierę. W innych kinach nie było miejsc, a u nas pięć rzędów wolnych. To się nie opłacało.

Inaczej gra się dla kilku osób niż dla pełnej sali?
Dla mnie to bez znaczenia. Niezależnie od tego, czy gram dla jednego widza, dla stu czy tysiąca, staram się tę robotę wykonać dobrze, profesjonalnie. Projekcja musi być na tip-top. Przez cztery miesiące kino nie pracowało i muszę przyznać, że tęskniłem.