ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Kiedy się pani nauczyła gotować?
KATARZYNA FIDOS: To było w połowie lat osiemdziesiątych. Miałam 17 czy 18 lat, gdy pojechałam z mamą do jej znajomych Afgańczyków, do Hamburga. Mieszkałyśmy w afgańskim domu, któregoś wieczoru zasiedliśmy wszyscy do stołu. Wszystko, co tam podano, było tak pyszne, że nie kończyłam jeść, tylko rozgrzebywałam, byłam ciekawa, co jest w środku. Matka kopała mnie pod stołem, jej brat groźnie patrzył, a ja dalej grzebałam, rozkładałam na czynniki pierwsze. Wreszcie okazało się, że gospodarz uznał to za dyshonor – sygnał, że jego żona coś źle zrobiła. Wyjaśniłam, że to jest po prostu tak dobre, że próbuję dowiedzieć się, z czego zrobione. Ulga. Następnego dnia żona gospodarza zabrała mnie na bazar przy meczecie i wskazała przyprawy, które mam kupić.
Tak się zaczęło. Potem Ismail przywoził mi różne rzeczy, których nie było w Polsce, a ja gotowałam. Kiedy już urodziłam córki i mama powiedziała, że mam ugotować rosół, wzbraniałam się, że to takie zwyczajne. Ugotowałam wreszcie. Zrobiłam potem tysiące kotletów, ale zawsze szukałam nowych smaków.
Pracowałam w handlu i dopiero pod koniec lat dziewięćdziesiątych postanowiłam zawodowo zająć się gotowaniem.
Od razu dla teatru?
Nie. Wtedy zaczęło mówić się w Polsce o cateringu i tam szukałam pracy. Dostałam propozycję i spróbowałam. Po miesiącu – wpadka. Poprosili, żebym zrobiła ileś tam tartinek. „A co to jest?”, spytałam. Zaczęli tłumaczyć. Zrozumiałam, że chodzi po prostu o małe kanapki koktajlowe. Uczyłam się szybko – po ośmiu miesiącach zostałam szefową kuchni. Długo pasowała mi ta praca. Robiliśmy bankiety dla Teatru Roma, dużo dla Polskiej Agencji Prasowej, czasem dla znamienitych gości. Ale mnie nie interesowało, dla kogo gotuję, tylko dla ilu osób, co, na którą godzinę. Nie obchodziło mnie, czy na raucie ludzie się poupijali, tylko czy zeszło jedzenie. Nienawidziłam, jak wracało, bo brałam to do siebie – martwiłam się, że nie smakowało.
Wszystko było fajnie, ale po paru latach okazało się, że wiele rzeczy mi umyka. Bywało, że wracałam z pracy o 2 w nocy, gotowałam córkom zupę i o 6 rano już mnie nie było. Pisałam córkom na kartkach, co mają sobie odgrzać i że zostawiłam pieniążki. One pisały, kiedy jest zebranie w szkole...
Zmiana była konieczna. Miałam dość niekontrolowanych godzin pracy i bycia wciąż na zapleczu – chciałam mieć kontakt z klientem. Odeszłam z firmy, poszłam pracować do wegetariańskiej sieciówki. Krótko potem okazało się, że poprzednia firma będzie prowadzić bufet w Teatrze Powszechnym. I tak dotarłam do miejsca, w którym jestem.
Głos z offu zapowiada przerwę w próbie. Do bufetu wkracza, w każdym razie więcej niż wchodzi, Krystian Lupa.
– Dzień dobry, panie Krystianie.
– Ja zjem dzisiaj zupę.
– Mam z soczewicy czerwonej, pomidorową i chłodnik.
– Oj, chłodnik.
Krystian Lupa siada przy stole najbliżej bufetowej lady, przodem do sali.
Co pani gotuje w teatrze?
Hitem jest chłopski kociołek – pikantne danie na kiełbasie i kapuście. Szaleństwo. Niby dla facetów, z nastawieniem, że przecież jadają nie tylko aktorki i aktorzy, ale też wszyscy, którzy tu funkcjonują – osoby z biur, chłopaki techniczni, hydraulicy. Ale biorą też nasze szczuplutkie dziewczyny.
Mamy wtorki rosołowo-schabowe. W środy zazwyczaj jest już domaganie się flaków, bo z rosołu zostają wołowina i kurczak.
RZEMIEŚLNICZKI KULTURY
Nie samymi artystami sztuka żyje. W naszym nowym cyklu razem z reporterką Aleksandrą Boćkowską zajrzymy do teatralnych bufetów, piwnicznych archiwów, pracowni i wszędzie tam, gdzie przeciętny zjadacz kultury nie dociera. Spotkamy ludzi, bez których instytucje kultury nie mogłyby funkcjonować, gdzie rodzi się specyficzna atmosfera, w jakiej powstają wystawy, przedstawienia, płyty czy filmy.
Poza tym pierogi ruskie i z mięsem, czasem ze szpinakiem – zamawiam u koleżanki z czasów cateringu. Naleśniki na słodko. Kotlety mielone i schabowe, gołąbki, udko pieczone. Jarzynowa. Zawsze jedna zupa jest wegetariańska i na drugie też coś dla wegetarian – kotlety jajeczne, warzywa grillowane, szpinak. Jak wiem, że będzie pan Michał Zadara, to robię zupę na oliwie, a nie na maśle, bo słyszałam, że przeszedł na weganizm.
Kiedy zaczęłam tu pracować pod koniec 2011 roku, od jednego z aktorów usłyszałam: „Kasia, jest taka prośba, my na krewetki, ośmiorniczki i rauty chodzimy za Wisłę. Tutaj chcemy normalnie zjeść”. To był sygnał, który zapoczątkował totalną prostotę. Myślę, że pewną rolę w przekonaniu ludzi do mnie odegrała moja pasta jajeczna w kanapkach.
Co w niej jest?
Słyszałam już różne wersje. Że dodaję ryż, curry, żółty ser. A tam są jajka. Ja zawsze mówię, że na koniec trzeba dołożyć trochę serca, i ta szczypta robi swoje.
Przychodzi pani tutaj w 2011 roku, staje za kontuarkiem i co?
Był 27 grudnia, tuż po świętach. Nie pamiętam, co grali, chyba Tischnera. Ja byłam jak w czarnej magii. To było dla mnie niesamowite zderzenie – zobaczyłam tutaj ludzi, których znałam z telewizji, byli dla mnie z zupełnie innej planety i nagle okazuje się, że oni się do mnie na żywo odzywają, czegoś chcą. Trochę się ich bałam. Nie wiedziałam, jak mam się zachowywać, trzęsły mi się ręce, w dodatku to był środek sezonu, kiedy wszystko parowało.
Ale dostałam dużo życzliwości. Przez ścianę sąsiaduję z garderobianymi – one mi pomogły w zrozumieniu systemu pracy, prób. Nie opowiadały, kto jest jakim człowiekiem, ale dawały rady w rodzaju: „Dobrze, żebyś miała herbatę rumiankową do przepłukania gardła”. Bardzo pomogła mi pani Justyna Sieńczyłło, która w paru zdaniach dała wytyczne, co powinno być w dobrym bufecie. Niekoniecznie alkohol i papierosy, ale dobrze, żeby na bufecie był korkociąg, herbata i po każdej premierze coś kwaśnego.
W styczniu były uroczystości związane z rocznicą śmierci dyrektora Zygmunta Hübnera. Wtedy, to było jeszcze za dyrektora Roberta Glińskiego, 75 procent zespołu stanowili ludzie, którzy pracowali tu w czasach Hübnera. Przyszli prawie wszyscy. Spodziewałam się gwiazd, które potrafią tylko po czerwonym dywanie chodzić i wszystko im trzeba podać. Raz chciałam zanieść herbatę do stolika pana Franciszka Pieczki. Zwrócił mi uwagę, że da sobie radę, bo – zażartował – dopóki sam donosi herbatę, to znaczy, że żyje.
Wszyscy pomalutku uchylali drzwi i uczyłam się, jak funkcjonować w tym świecie.
Rok po moim przyjściu odbyła się tu teatralna Wigilia. Pamiętam, jak składaliśmy sobie życzenia z panem Kazimierzem Kaczorem. Mówię: „Boże, jak się napłakałam przez pana, a moja mama, jeśli tam na górze widzi, co ja teraz robię, to strasznie mi zazdrości”. On na to: „Pewnie się w Janie Serce kochałaś, a mamusia w Kurasiu”. Ja: „Odwrotnie! Ja za Kurasiem płakałam”. I pękło. Kiedy jakiś czas później przyszedł z córką, to przedstawił mi ją, że też Kasia. To było bardzo miłe.
Nieraz, jak myślę z dystansu o tym, gdzie pracuję, to jakby było nierealne, jak bajka. Bo to jest bardzo dziwne miejsce.
Dlaczego dziwne?
Jakby pani usłyszała, jak potrafimy się do siebie zwracać, jakie mamy zagrywki, to pomyślałaby pani, że kłócimy się albo mamy fochy. A przeważnie to są żarty albo chodzi o drobiazgi – krzyczę na przykład, żeby oddali mi talerze, bo jak nie, to zrobię im rewizję w pokojach. I talerze się znajdują.
Bywa też, że jesteśmy znerwicowani na poważnie. Ostatnio była mocna kulminacja, bo szykowaliśmy się do pokazu pana Krystiana Lupy. Multum ludzi, każdy rozedrgany, każdy wymagał zauważalności. Mnie udzieliła się ich nerwowość. Bałam się, żebym nie popsuła jakiejś relacji.
Co pani może popsuć?
Nawet zadanie pytania w nieodpowiednim momencie, kiedy oni są już bardzo elektryczni, może wywołać spięcie. Tak się przecież zdarza w domu.
Traktuje pani pracę jak dom?
Chcę, żeby tak się tutaj czuli. Kiedy zapraszamy do domu gości, sprzątamy, wycieramy kurze, utykamy brudy do koszy, żeby wszyscy widzieli, że jest czysto, odebrali nas jak najlepiej.
A tu nikt nie musi się przejmować, jak ja ich odbiorę. Dla mnie nie ma zdziwienia, że ktoś przyjdzie w staniku, w majtkach, pomalowany albo nie, dla mnie to nie jest „wow”. To są ich godziny pracy, ciało jest ich narzędziem, moim zadaniem jest pamiętać, czego kto potrzebuje. Nie pytać dziesięć razy, jaką kawę, tylko wiedzieć, że ten w kubeczku, a ten osłodzoną. Bufet jest przestrzenią, w której ma im nic nie grozić. Mogą przyjść przed próbą, bo im coś w życiu nie tak poszło, mogą się złościć, bo coś nie wyszło na próbie. Oni przecież tworzą, a z tym wiążą się różne sytuacje, czasem trzeba odreagować. Muszą mieć ode mnie wsparcie.
Nawet jak mamy jakąś spinę, to pokąsamy się i za chwilę jakby nie było takiego zdarzenia po prostu. Jak w domu, gdy nieraz nakrzyczy się na dzieci.
Zdarzają się szczególnie wymagający klienci?
Nawet jeśli trafi się ktoś taki, to ja wiem, czym go skusić, gdzie go złamać. Choć czasem tygodniami dyskutujemy nad stopniem ścięcia jajecznicy.
Wchodzi rekwizytor.
– Mam prośbę o jedną porcję więcej ziemniaków na „Mein Kampf”.
– Młotkiem mi przypomnij, kompletnie wyleciało mi z głowy!
– Bo w sobotę nagrywamy trailer, będzie potrzeba więcej.
– Czyli w sobotę rano mam ugotować. A co w niedzielę zrobisz?
– Wrzucę do mikrofali.
– Robert, błagam, młotkiem mi przypomnij.
No i widzi pani, zapomniałabym, a te ziemniaki lecą przecież na scenę.
Przeżywa pani premiery?
Tak. Znam kształt spektaklu od początku, od pierwszych zarysów. Jestem przy tym, jak coś się rodzi, i razem z nimi boję się, żeby wody płodowe nie odeszły za wcześnie.
Wiem, kiedy reżyser oczekuje mocnego wejścia swojej załogi. Kilka razy zdarzyło się, że aktorzy przychodzili przed 10 na śniadanie i pytali, czy jest już pan Krystian Lupa. Ja na to: „On jest już po śniadaniu! Błagam was, idźcie!”. Brali kanapki i w drzwi.
Była pani na przedpremierowym pokazie „Capri”?
Nie. Widząc reżysera w ostatnich dniach w bufecie, doszłam do wniosku, że jest cudownym pająkiem, który tworzy sieć. I nie jestem zainteresowana żadnymi nitkami – w lesie nitek nawet nie zauważamy, wrażenie robi dopiero cała pajęczyna. Zobaczę więc, gdy powstanie już cała pajęcza sieć. Nie jestem człowiekiem, który ma prawo oceniać, ale nie chcę wyciągać byle jakiej nitki. To jest za wysoka ranga, żebym na podstawie fragmentu mogła snuć wnioski. Ludzie oczywiście mieli prawo iść to zobaczyć, ale oni nie są związani z artystami od środka. Ja znam nawet ich perfumy.
Wcześniej niejednokrotnie zaglądałam na próby, a potem okazywało się, że rezultat był inny, niż się spodziewałam. Tak było z „Klątwą” – tym, co widziałam wcześniej, mocno namieszałam sobie w głowie i jak poszłam na trzecią generalną, to wyszłam z teatru, nie odzywając się do nikogo.
Bo?
Trafiło mnie!
Nie powiem, że „Klątwa” podoba mi się od A do Z. W niektórych sytuacjach wstydziłam się, że widzę to, co widzę. Bo jednak człowiek wyniósł coś z domu, jakieś zakorzenienie myślenia. Oliver Frljić bardzo mocno w te wartości uderzył, w nasze ja, w polskość.
Jednocześnie jednak zakochałam się w przekazie, tak jak zakochałam się we Frljiciu jako człowieku. Długo myślałam o tym, jak to możliwe, że w tak sympatycznym, cudownie ciepłym człowieku jest tyle wewnętrznego bólu. Nie znałam jeszcze wtedy jego historii.
Swoją drogą – co jadł?
Najchętniej zupy.
Miał piękną twarz i w oczach coś takiego, że chciało mu się zwierzyć.
„Klątwa” wzbudziła protesty środowisk katolickich, przed teatrem odbywały się agresywne demonstracje. Jak to wyglądało z perspektywy bufetu?
Stało się coś ważnego. Nie było przecież tak, że wszystkim – paniom sprzątającym czy garderobianym – „Klątwa” się podobała, ale wszyscy wiedzieliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na podpuszczenie, na zrobienie nam krzywdy.
Kiedy przyszliśmy we wtorek do pracy, każdy miał jakieś obawy. Przed teatrem już trwała awantura – obelgi, krzyki, szarpanie za drzwi. Wokół było mnóstwo policji. Poczuliśmy, że nie wszystkim gościom nasz dom się podoba, że troszeczkę musimy przymknąć te drzwi, nie możemy już otwierać okien na całą szerokość. Ale poczuliśmy też bardzo silną wspólnotę. Nie rozmawialiśmy o tym, kto jest za „Klątwą”, a kto przeciw, bo wszyscy byliśmy za Teatrem. To miejsce nas stworzyło i najważniejsza była wtedy dla nas odpowiedzialność, że trzeba o nie powalczyć. Nie w takim sensie, żeby pójść z transparentami do naszych przeciwników, ale w takim, żeby nie pozwolić, aby te zewnętrzne rzeczy uderzyły w nas.
Wspierali nas dyrektorzy. Nie było tak, że wzięli pod opiekę tylko artystów z „Klątwy”. Wzięli nas wszystkich, niezależnie od przekonań.
To był taki moment, kiedy wzajemnie się zauważaliśmy. Zresztą tak jest w naszym teatrze, że może dyrekcja nie rozpływa się nad dziewczynami sprzątającymi, naszym panem Jankiem czy nade mną, ale widzimy się. Każdy jest zauważalny.
Gdyby jednak wyszła pani do tych demonstrantów, to co by im powiedziała?
Zawsze daję takie porównanie: czy ktoś cię ciągnie za rękę, gdy przechodzisz koło sklepu monopolowego albo cukierni? Nie, wchodzisz i kupujesz albo nie. Jest wybór. I tak samo możesz iść na „Klątwę” albo nie. To mocny spektakl, ale żeby coś mówić, trzeba wcześniej go zobaczyć. A najwięcej szumu zrobili ludzie, którzy nie widzieli.
Wchodzi zastępca dyrektora Teatru Powszechnego Paweł Sztarbowski. Po chłodnik. Pani Kasia znika w kuchni, mówi dyrektor:
– Dużo się mówi u nas w teatrze o pracy nad spłaszczaniem relacji, więc chcę tylko dodać, że bufet odgrywa w tym strasznie ważną rolę. Jest miejscem, gdzie na co dzień mogą spotkać się ludzie, którzy inaczej widzieliby się dwa razy do roku na zebraniach. Księgowość z montażystami rzadko spotyka się w pracy, a w tym tyglu tak.
– I nikt nikomu nie musi ustępować miejsca ani pierwszeństwa.
Pani Kasia wraca z zupą. Zanim wrócimy do rozmowy, zdążę jeszcze spytać dyrektora:
– Jak sobie radzicie, kiedy pani Kasi nie ma?
– Masakra. Pani wie, że raz odeszła z pracy i trzeba ją było ściągać z powrotem?
Takie fajne miejsce i odeszła pani? Jak to?
To było w marcu 2016 roku. W sumie nie wiem dlaczego – nie byłam na nikogo obrażona, nie miałam żadnej zwady, ale coś zaczęło mnie gnieść. Czułam się wypalona. Dokuczała mi monotonia, doszły sprawy z życia prywatnego i postanowiłam odejść.
Znalazłam pracę, która mnie zachwyciła – weekendy były wolne, czas pracy normowany…
W teatrze nie ma pani określonych godzin pracy?
Są określone, ale czasem bywa różnie.
W każdym razie odeszłam z teatru, ale nie z zawodu, więc czasem coś u mnie zamawiali. Kiedy przyjeżdżałam, widziałam, że wszyscy się cieszą, a tam jednak zaczęła doskwierać mi anonimowość klienta, bo znów byłam na zapleczu. Jesienią odbywał się doroczny Festiwal KORCZAK i pani dyrektor poprosiła, żebym pomogła w zarządzaniu – znałam już tych ludzi, schemat przyjazdów, wyjazdów, prób. Znów było bardzo miło.
Aż w któryś piątek patrzę, a mam nieodebrane połączenie od sekretarki dyrektora. Oddzwaniam, ale ona już wyszła z pracy, nie odbiera. Dzwonię w poniedziałek rano, znów nie odbiera. Oddzwania i lodowatym tonem mówi: „Łączę z dyrektorem”. Rozmawiam z dyrektorem Łysakiem, umawiamy się na wtorek o 17. Zanim dojechałam do teatru, zadzwoniły chyba cztery osoby spytać, czy to prawda, że wracam. Okazało się, że gdy dzwoniłam, trwało akurat zebranie całego zespołu i dyrektor powiedział, że spotka się ze mną w sprawie bufetu.
No i wróciłam. Przyznam, że dzięki tej sytuacji doświadczyłam trochę swojej wartości jako człowieka, a nie tylko pracownika.
Wkrótce minie osiem lat od pani debiutu w Powszechnym. Czego się pani tu nauczyła?
Przede wszystkim tego, że aktorzy są normalnymi ludźmi. Pewnie też otwartości na inność, inne myślenie. Nie chodzi nawet o cudzoziemców. Ich znałam od zawsze, bo moja mama przyjaźniła się z Afgańczykami, miała przyjaciela z Konga. Nie stanowi dla mnie problemu, że człowiek jest muzułmaninem albo Żydem. Ważne, jakim jest człowiekiem.
Ale kiedy w zeszłym roku występował u nas Teatr 21, musiałam nauczyć się, jak zachowywać się wobec osób z zespołem Downa. Początkowo nie wiedziałam, jak do nich podejść, żeby nie okazywać litości, a jednocześnie być pomocną. Dużo pomogły mi mamy i opiekunowie, którzy byli tu z aktorami. Oni nauczyli mnie, że trzeba inaczej patrzeć na życie – nie obarczać sobą świata. Sama jestem po wielkich traumatycznych przeżyciach i czasem nie wiem, skąd stać mnie na uśmiech. Oni uzmysłowili mi – zdałam sobie z tego sprawę dopiero później – że ludzie, których spotykam teraz, nie są winni rzeczy, które są za mną, i nie mogą ponosić konsekwencji.
Wreszcie – chyba tutaj nauczyłam się, że jeśli pracę zaczniemy traktować jak dom, to będzie jak w domu.
Wchodzi dziewczyna przekazać zamówienie na flaki. Trudno orzec od kogo, mówi, że od całej bandy. Chwilę po niej zagląda hydraulik.
– Dzień dobry.
– Ty też byłeś w tej mafii kociołkowo-flakowej?
– Tak.
– A w zeszłym tygodniu byłeś, jak mówiłam, że będą flaki?
– O Jezu. Zapomniałem.
– „Matko” możesz do mnie wołać, ale „Jezu” do mnie nie wołaj.
– O matko, o matko Katarzyno, dzwoń. Ja mam pamięć dobrą, ino krótką.
– Andrzej, nie wiem. Jak dzisiaj trafię dobre i uda mi się zamówić, to jutro zrobię.
– Będę po 14.
– Ja jestem do 15, a potem po 17.
– To odłóż miseczkę. Kasia, jak mówię, że zjem, to zjem.
Raczej jest pani z zespołem na ty?
Raczej. Nie od razu tak było. Za czasów dyrektora Glińskiego z większością byłam na „pan”, „pani”, na „ty” tylko z młodszymi – Edytą Olszówką czy Michałem Sitarskim. Z nowym zespołem – przeważnie na „ty”, choć do dyrektorów nie odważyłabym się – jakaś hierarchia musi być zachowana. Nie mówimy sobie po imieniu z kadrową, choć o sobie – tak. Nigdy nie przejdę na „ty” z panem Kazimierzem Wysotą. Kocham go, wyznajemy sobie miłość minimum raz w tygodniu, kłócimy się, ale dla mnie on został ostoją tamtego starego teatru, który był tu, jak zaczęłam pracę. Pewne relacje trzeba trzymać w formie.
Podobno w zeszłym roku formy puściły i zespół urządził pani urodziny?
Ojej! Wie pani o tym?
Podczas naszych spotkań pani Kasia trzyma formę ostrą, ale teraz łamie jej się głos.
To był początek lipca, wieczorem miało być zakończenie sezonu. Zwyczaj jest taki, że na tę imprezę każdy przynosi coś od siebie – jedni hummus, drudzy oliwki albo ogórki, ja szykuję jakieś jedno danie, często polski kawior, czyli smalec. Widziałam, że jest zamieszanie, ale nie zwracałam na to uwagi, bo zawsze jest przed zakończeniem sezonu.
Chyba wszyscy już byli na patio, gdy wreszcie tam zeszłam. I nagle zapada milczenie, po chwili rozbrzmiewa chóralne „Sto lat”, a do mnie podchodzi dyrektor z kwiatami. Doprowadzili mnie do łez!
Nie słyszałam prawie nic z tego, co mówił. Normalnie mówi coś na temat sezonu, a tu nagle o mnie. Nie mogłam nawet omieść wzrokiem wszystkich, którzy byli – tak dużo było osób. Od dziewczyn sprzątających do dyrekcji. To było cudowne, ogromne przeżycie, w dodatku na pięćdziesiątkę, a wiadomo, czym dla kobiety jest pięćdziesiątka.
Ze trzy razy szykowałam się, żeby jakoś zareagować. Wychodziłam i wracałam na te schody. No bo w końcu, kim ja jestem – bufetową, która powinna być niezauważalna, a tu taka feta. Wreszcie opanowałam wzruszenie i powiedziałam: „Słuchajcie, ale nie myślcie sobie, że nie będę na was krzyczała w nowym sezonie”.
Bawiliśmy się potem do świtu, wschód słońca nad Warszawą zastał nas w tańcach.
Ma pani swoje ulubione dania?
Bardzo lubię tradycyjne polskie jedzenie. Kocham bigos, jestem mięsożercą i już tego nie zmienię. Ale lubię też nabiał – potrafię kupić sobie cztery gatunki sera i wszystkie zjeść. Moja rodzina żartowała, że powinnam mieć na sery osobną lodówkę. Ze świata najbardziej lubię kuchnię arabską, ale też gruzińską, ormiańską, bułgarską.
Słowem – lubi pani podjeść?
Jak widać!