Takie różne fiki-miki

20 minut czytania

/ Muzyka

Takie różne fiki-miki

Rozmowa z Jarkiem Mizerą

Jeśli ktoś robi muzykę z serducha tak, że dźwięk aż gryzie, to gatunek muzyczny nie ma dla mnie znaczenia – mówi realizator dźwięku na koncertach i spotkaniach literackich

Jeszcze 5 minut czytania

ALEKSANDRA BOĆKOWSKA: Amatorom wydaje się, że streaming to po prostu włączenie kamerki. Jak jest naprawdę?
JAREK MIZERA: Naprawdę trudno jest zrobić streaming z dobrym dźwiękiem. Kiedy nagłaśniam imprezę na żywo, ludzie słyszą ją w rzeczywistym czasie. W streamingu mamy drugą rzeczywistość, do której trzeba stworzyć osobny miks audio. Muszę mieć dobre słuchawki, a najlepiej siedzieć w innym pomieszczeniu, niż odbywa się koncert, bo żywe instrumenty mogą oszukać – realny dźwięk ze sceny powoduje, że źle interpretuje się sygnały audio.

Kilka dni przed naszą rozmową robiłem streaming koncertu zespołu z Francji w księgarni Tajne Komplety i spotkania z Marią i Janem Peszkami we Wrocławskim Domu Literatury. Chciałem, żeby jedno z wydarzeń zrobił ktoś inny, ale dwie osoby mi odmówiły, więc uznałem, że wygniotę. To w końcu po sąsiedzku. Mam dwa miksery, więc ustawiłem je w obu miejscach. O 18.00 skończyłem próbę z zespołem, poszedłem na górę robić spotkanie. Po godzinie zbiegłem na koncert.

A gdyby spotkanie się przedłużyło?
Przedłużyło się. Ale był tam przecież operator kamery. Zanim zbiegłem do Tajnych, wykręciłem wszystkie poziomy i poprosiłem kolegę, aby usiadł przy mikserze i postatystował, żeby Irek był spokojny. Z koncertem poczekaliśmy chwilę, żeby nie przeszkadzać. Udało się.

Irek?
Irek Grin, dyrektor Wrocławskiego Domu Literatury. We wrześniu 2020 roku, pomiędzy pierwszym a drugim pandemicznym lockdownem założył ekipę streamingową, do której mnie zaprosił. Zrobiliśmy od tej pory około 300 streamingów. To była nauka na bieżąco, wcześniej przecież nie było to nikomu potrzebne. Coś się psuło, nie było widać albo słychać. Pierwszym większym wydarzeniem, które transmitowaliśmy, był festiwal Feminatywa, organizowany wtedy przez cały zespół z CBK Fama, z Olgą Chrebor, konkretnie spotkanie z autorkami piszącymi o Bałkanach. Trzeba było ogarnąć dźwięk tak, żeby dobrze słyszała tłumaczka migowa i publiczność. Łączyliśmy się przez Zoom z Ukrainą, musiałem obmyślić, jak to zrobić, jakiej użyć karty audio, takie tam różne fiki-miki. Ciśnienie było duże, ale zrobiliśmy wcześniej próbę i kiedy weszliśmy na żywo, wszystko działało.

Dużo nauczyłem się w tamtym czasie od Łukasza Lisa, mentora i przyjaciela od lat, który prowadzi firmę obsługującą duże wydarzenia, więc w pandemii miał mało pracy. Przyjechał do Wrocławia, zobaczył, jak szykuję się do streamingu koncertu zespołu Młyn w Tajnych Kompletach. To on mi doradził, że trzeba siedzieć z dala od sceny, koniecznie w słuchawkach, wspierając odsłuch na monitorach studyjnych.

Kim jest Łukasz Lis?
Poznaliśmy się podczas koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, gdy pracowałem w domu kultury w Krotoszynie. Miałem kłopot, bo byłem jeszcze żółtodziobem, lokalny akustyk, który miał nagłaśniać wydarzenie, uciekł, a miały grać jeszcze dwie kapele. Łukasz przyjechał z zespołem Abigail i zapytałem, czy mógłby je nagłośnić. „Jestem wkręcony, jestem pasjonatem, chcę to zrobić, pomogę ci za darmo” – powiedział. To był 2004 rok. Po dziesięciu latach zaprosił mnie do pracy w swojej firmie. Robiliśmy dni miast i inne kotlety. W 2015 roku ja przyjechałem do Wrocławia, wyspecjalizowałem się we freakowych festiwalach muzycznych, ambitnych koncertach i dużych imprezach literackich, a on siedzi w Rzymie i nagłaśnia Watykan. Zaczynaliśmy z małą ciężaróweczką, a teraz on ma trzy tiry sprzętu.

Jarek Mizera

Właściciel firmy Lokis Perfect Sound, zajmujący się zawodowo pracą z dźwiękiem, obsługą imprez, wydarzeń kulturalnych, streamingami. Pracuje również w Muzeum Pana Tadeusza Zakładu Narodowego im. Ossolińskich jako specjalista ds. multimediów. Od zawsze interesowało go szeroko pojęte życie kulturalne. Mieszka we Wrocławiu, gdzie nieustannie wspiera technicznie życie kulturalne i nie tylko. 

A ty?
Jednego busa.

Po czym poznać, że akustyk jest lepszy albo gorszy?
Niektórzy obrażają się na słowo akustyk, wolą realizator dźwięku.

Jaka to różnica?
Akustyk kojarzy się z panem z wąsem z domu kultury z czasów PRL, a realizator dźwięku brzmi poważniej, jak ktoś, kto ma specjalistyczną wiedzę. Choć, jeśli o nią chodzi, to w Polsce są dwuletnie technika, a najbliższa porządna szkoła dla realizatorów dźwięku jest w Holandii. Wiedzę zdobywa się więc głównie w praktyce. Szczerze? Ta różnica to trochę nasza fanaberia.

Na czym więc polega praca realizatora dźwięku?
Najkrócej mówiąc, polega na tym, żeby nie przeszkadzać. Ja staram się jak najmniej zmieniać naturalne brzmienie zespołu. Jeśli trzeba podać efekty, to robię to, ale z rozsądkiem, bez przesady. W realizacji mniej znaczy więcej.

Jako początkujący realizator robiłem zespół disco polo. Po próbie, nie wiedzieć czemu, zacząłem się bawić mikserem i kiedy weszli na scenę, wszystko zaczęło buczeć i dudnić. Okazało się, że za bardzo podbiłem basy, skumałem to w ostatniej chwili. Teraz już raczej nie mam wpadek, zespoły mi ufają. Robię różne gatunki – jazz, metal, punk, new age, reagge. Muszę wiedzieć, co w danej muzyce jest ważne, jakie instrumenty są przewodzące, na przykład w zimnej fali trzeba chować wokal pod gitarę. Staram się mocno wejść w to, co zespół chce przekazać, bo można łatwo popsuć – dać za głośno bas, za twardo perkusję. Jestem czujny, reaguję na bieżąco, nie scrolluję Facebooka. No i słucham, co mówią. Nie udaję wirachy. Pytam muzyków, jak chcą być robieni. Spotykam realizatorów, którzy są zamknięci, wszystko wiedzą. Tymczasem pokora wydaje się bardzo ważna.

W październiku na festiwalu Return To The Batcave w Centrum Reanimacji Kultury, gdzie występują alternatywne kapele z całego świata, muzycy z Pink Turns Blue zobaczyli, jak pracuję, i zrezygnowali z próby. „Jarek, ty wiesz, co robisz” – powiedzieli. Ustaliliśmy, że wejdą na scenę, zagrają pierwszy utwór bez wokalu, ja ustawię poziomy i zaczniemy. Poprosili tylko, żebym nie przesadzał z efektami i nie wyciągał za bardzo wokalu, raczej wkomponował w muzykę. Tak zrobiliśmy. To był mój najlepszy koncert. Miałem ciary.

Wydaje mi się, że ma znaczenie to, że pochodzę z Wielkopolski i jestem nauczony porządku. Kabelki zawsze układam prosto, wiem – być może dzięki ścisłemu wykształceniu, studiowałem chemię – co z czym i w jakiej kolejności połączyć, żeby działało. Myślę, że poznański ordnung sprawił, że ludzie we Wrocławiu zakochali się we mnie i ciągle do mnie wracają.

Czym się różni praca przy spotkaniach literackich i koncertach?
Najistotniejsza różnica polega na sprzęcie. Spotkanie autorskie to trzy–cztery mikrofony i ewentualnie konieczność oddzielnego miksu do streamingu. Koncert to zaplecze mikrofonowe, instrumenty, wymagania muzyków. Literatom raczej nie mogę zaimponować mikrofonami, choć na przykład Urszula Glensk mówi, że jestem jej ulubionym akustykiem. Nie mam pojęcia czemu. Słyszę czasem, że przy mnie czują się bezpiecznie na scenie. Dla mnie spotkania literackie są łatwiejsze niż koncerty, choć, przyznaję, jak w lockdownie robiłem streaming z Olgą Tokarczuk i było trzy tysiące oglądających, to czułem presję.

Realizowałeś jej spotkania w Hali Stulecia?
Nie. Wtedy wynajęto duże firmy. Ale regularnie współpracuję z Olgą Tokarczuk i jej fundacją. Podczas spotkania przy okazji premiery „Empuzjonu” napisała do mnie koleżanka: „Jarek, zrób głośniej Olgę, nie słychać na górnej nawie”. No ale ja wtedy kończyłem właśnie nagłaśniać inne wydarzenie, konferencję naukową o jej twórczości.

Poznaliśmy się na otwarciu willi Karpowiczów, gdzie mieści się Fundacja Olgi Tokarczuk. Od tej pory nagłaśniałem ją kilka razy, pracuję też z Kolektywem Strumyk przy festiwalu Góry Literatury. To się wiąże z czterdziestoma streamingami w ciągu tygodnia. Bardzo obciążające, ale fajne. Na którymś z kolejnych festiwali nagłaśniałem Donalda Tuska, który przyjechał tam w ramach dnia europejskiego. Opowiadał o swojej książce i polityce europejskiej. Zrobiliśmy robotę, tłumaczenie symultaniczne na angielski, wszystko się udało, ale nie było wymiany. Wymianą nazywam kontakt z artystami. Nie z każdym się łapie. Z Olgą mam wymianę. Takie współprace i relacje bardzo sobie cenię. Wielu ludzi dziwi się też, że nie piję z nimi alkoholu i że nigdy nie piłem alkoholu.

To ważne?
Bardzo. Alkoholizm jest chorobą naszego zawodu. W ostatnim czasie jeden z moich przyjaciół popełnił samobójstwo, drugi trafił na odwyk. Widziałem sporo takich historii. Praca, czyli event albo koncert, potem jakaś impreza, cały czas alkohol, inne narkotyki, i tak co dwa–trzy dni.

Miałem 13 lat, gdy mój o dwa lata starszy brat powiedział: „Jarek, nie pij nigdy alkoholu”. Mam 38 lat i wciąż nie piję.

Artyści piją?
Piją. I muzycy, i poeci.

A kapryszą?
To się zdarza raczej przy dużych imprezach, gdzie występują wielkie gwiazdy. Nie tyle zresztą artyści kapryszą – z nimi nie mam żadnej wymiany – ile ich ekipy. Kiedy robiłem jeszcze z Łukaszem wielkie eventy, moją rolą było zapewnienie sprzętu, podłączenie go, ustawienie mikrofonów. No i zdarzało się, że ktoś pieklił się, że statyw jest niezgodny z riderem, chociaż był.

Natomiast przy imprezach, które realizuję teraz, nie dzieje się nic takiego. Robię Tymona Tymańskiego, Marcina Świetlickiego, Andrzeja Stasiuka. Pracowałem z Mikołajem Trzaską, z nim jest pięknie, taka chemia. „Dziękuję za mikrofon, wypożyczyłeś specjalnie dla mnie” – powiedział ostatnio.

Wolę pracować z ludźmi, których znam, a którzy jednocześnie są profesjonalni. Lubię ten punkowy flow.

Jak rozładowujesz napięcie?
Mówią, że wpadłem do kociołka z eliksirem jak Obeliks z „Asteriksa i Obeliksa”, i coś w tym może jest. Mam naturalną energię, w działaniu koncertowym jestem pobudzony, wyostrza mi się wzrok. Pewnie dlatego, że to moja pasja – kocham tę pracę, bo robię to, co lubię i co przynosi mi pieniądze, udaje mi się trafiać w fajne miejsca i pracować z fajnymi ludźmi. Przecież to najlepszy układ, jaki może być.

Jak to się stało, że zająłeś się realizacją dźwięku?
Grałem na gitarze basowej w zespole Absolute Spirit, a mój brat aktywnie udzielał się w krotoszyńskiej kulturze. Były wakacje 2003 roku, powiedział: „Przyjdź do nas, robimy festiwal filmowy Dekodencje, trzeba posprzątać salę i tak dalej”. Przyszedłem, zacząłem podpatrywać kolegę, który nagłaśniał, bardzo mnie to zainteresowało. Po roku zostałem zatrudniony w domu kultury w Krotoszynie jako jego pomocnik techniczny. Robiliśmy stadiony, mecze, otwarcia rond, nadania imienia, krzyż katyński, takie typowe domokulturowe nagłośnienia.

Dzięki temu zauważono mnie w firmach zewnętrznych i zacząłem szlifować umiejętności na większych imprezach. Jeździłem jako technik, doglądałem logistyki, przy okazji uczyłem się obsługi dużych eventów. Przez siedem lat robiłem głównie dni miast, dożynki, rzadziej wyszukane koncerty w rodzaju jazz w muzeum. Aż miłość przywiodła mnie do Wrocławia. W 2017 roku urodził się mój syn i wtedy zmieniło się wszystko. Pod koniec roku dostałem kawałek etatu w Muzeum Pana Tadeusza jako specjalista od obsługi multimediów, a wkrótce okazało się, że koledzy z Centrum Reanimacji Kultury szukają akustyka. CRK to dawny squat, teraz miejsce, gdzie odbywają się punkowe festiwale, grają alternatywne zespoły, spotykają się aktywiści. Stąd zaczęła się moja samodzielna droga zawodowa. Hubert Kostkiewicz z zespołu Kurws zaczął mnie polecać dalej i dzięki temu pojawiły się Nowe Horyzonty i wszystkie inne wrocławskie współprace. Reporter Kamil Bałuk, który dowiedział się o mnie od wspólnych znajomych, zaproponował mi nagłaśnianie Festiwalu Miedzianka, który wtedy szykowali.

Miedzianka była pierwszym zleceniem, które przyjąłem jako firma. Teść, szczeciński biznesmen, męczył mnie od dawna, żebym porzucił etaty w domach kultury i założył firmę. Ja trochę się wahałem, mój ojciec całe życie pracował w cukrowni w Zdunach, nie miałem genu przedsiębiorczości. Teść jednak wbijał szpileczki, pytał o nazwę, wymyślił logo. No i zrobiłem to wreszcie.

Czego słuchasz prywatnie?
Lubię słuchać smutnej, melancholijnej muzyki.

Pytam, bo ciekawa jestem, jak ma się muzyka, której słuchasz, do tej, którą lubisz robić.
Lubię realizować rzeczy, które są dobrze zrobione przez muzyków. Jeśli naprawdę wiedzą, co robią, wtedy wszystko się zgadza, niezależnie od gatunku. Jeśli nie wiedzą, to cudu nie będzie. Mówi się w naszym żargonie: „shit in, shit out” – jak jest kupa na scenie, to za dużo nie zrobisz. Ale jeśli ktoś robi to z serducha, tak że dźwięk aż gryzie, to gatunek muzyczny nie ma znaczenia.

Kiedyś w Cigacicach realizowałem koncert Wiktora Golca i jego projektu Papadram. Wiktor gra na bębnach, które sam wytwarza. Nigdy wcześniej nie robiłem bębnów, a tu naraz kilkanaście na scenie! Potem Wiktor podszedł do mnie i mówi: „Jak ty to zrozumiałeś! Wszystko było tak, jak chciałem”, a jest strasznie wybredny.

Potem sobie uzmysłowiłem, że brat puszczał mi kiedyś kasety Słomy – prekursora bębniarstwa w Polsce. Słuchałem ich namiętnie, aż się przecierały. Myślę, że gdzieś w mózgu zapisało mi się brzmienie bębnów i po 20 latach wysunęła się szufladka. Dlatego zrobiłem ten koncert właściwie intuicyjnie, bez wielkiej kompresji, bez bramek, i zaczęła się nasza wielka przygoda z Wiktorem.

Co to za przygoda?
Wiktor jest człowiekiem analogowym. Jeśli nie zachowamy jego dziedzictwa, a jest ono olbrzymie, to zniknie. Nagrywam go więc, zapisuję, archiwizuję. Nagraliśmy album live, który ma dobry odbiór.

Planujemy zrobić streaming z domu Wiktora. Warunki domowe bardzo sprzyjają takim artystom. Nie muszą jechać do studia, tylko siedzą w papciach, a ja wjeżdżam ze sprzętem, jak mobilne studio nagrań.

Masz więcej takich współprac?
Tak. Stale współpracuję z zespołem Dom o Zielonych Progach. To piosenka turystyczna, poezja śpiewana, ma wielu fanów. Poznałem ich na koncercie w schronisku. Pamiętam, że największym wyzwaniem nie było nagłośnienie, a wjechanie kilkutonowym busem krętą drogą na wysokość 700 metrów. Serpentyna wiła się tak, że bus się zawieszał. Wojtek Szymański, lider zespołu, mówił tylko przez telefon: „Nie zatrzymuj się, bo nie podjedziesz”. Wtoczyłem się wreszcie i koncert był niesamowity. Dużo ludzi, piękne otoczenie. Robiliśmy też streaming z jego mieszkania, grali w dwie osoby, a transmisję oglądało chyba z dwieście osób. W ciągu godziny pojawiło się 250 komentarzy. To dla mnie szokujące, bo mam porównanie ze spotkaniami literackimi, które czasem ogląda 20 osób.

Liczba widzów ma dla ciebie znaczenie?
Raczej nie. W streamingach nie ma żadnej różnicy, a na żywo muszę po prostu inaczej przygotować dźwięk, bo ciała pochłaniają i trzeba pchać więcej do głośników. Ludzie też podnoszą temperaturę, co ma znaczenie dla fali akustycznej. W pustym pomieszczeniu może być pogłos, a publiczność wytłumia dźwięk, sprawia, że jest przyjemniejszy.

Czujesz satysfakcję po dobrym koncercie?
Jasne, ciągle się zdarza, że całe ciało mi wibruje, mocno przeżywam. Pracuję bardzo dużo, ale nie traktuję tego rutynowo. Po ostatnim Punx Pikniku miałem ciarki na rękach – tak wszystko pięknie brzmiało. Tam grają ludzie, którzy wkładają naprawdę dużo serca w to, co robią, mamy dobrą wymianę.

W ogóle pomimo pracy przy różnych prestiżowych imprezach cały czas chętnie pracuję z alternatywnym punkiem wrocławskim. Punx Piknik to impreza, którą robią tak zwane punki nadrzeczne – mieszkają w wagonach nad Odrą. Mój rekord tam to 13 zespołów w 13 godzin. Dałem radę z pomocą kolegi technika i człowieka od backline’u, który zaopatruje scenę w sprzęt typu perkusja, wzmacniacze. Jeśli mamy na koncercie backline, czyli perkusję opiętą mikrofonowo i wzmacniacze, które są cały czas te same, to zmieniają się tylko gitary. Lubię punkowe kapele, bo potrafię szybko wniknąć w ich tkankę, rozpoznać, co mają do przekazania, jak chcą, żeby grać, jak ustawiać miksy, operować wokalem. Może dlatego, że sam wywodzę się z punkowego nurtu.

Nigdy nie odmawiam też Centrum Reanimacji Kultury. Traktuję ich jako mój klub macierzysty, z którego wypłynąłem na Wrocław.

Serwisuję im sprzęt, tam też mam swój magazyn na bardzo dobrych warunkach finansowych – nie płacę prywaciarzowi, który wyciska ostatnie soki ze swoich pracowników, tylko fajnym kolegom. Punki są poza tym super, bo bardzo dobrze płacą za pracę. Nie ma problemu z płatnościami.

A z kim są?
Zdziwisz się. Od 10 lat nagłaśniam w Krotoszynie zawody sumo. Bo nie wiem, czy wiesz, ale tam jest kolebka europejskiego sumo. W tym roku zrobiliśmy z Rafałem Komorowskim – moim kolegą od wideo i całym Kolektywem Strumyk, mistrzostwa Europy, no i był jakiś tam problem z płatnością. A przecież to duża federacja, mają pieniądze z urzędu. Dziwię się, dlaczego tak bardzo nie chcą płacić. W ogóle mam wrażenie, że kłopoty z płatnościami mają głównie bogaci. Nawet jeśli płacą w terminie, to wcześniej się targują.

Rozmawiamy w listopadzie, masz co drugi dzień jakąś imprezę. Cały rok tak dużo pracujesz?
Teoretycznie sezon trwa od maja do października, ale w tym roku jakoś się wydłużył. Najwięcej pracy jest zawsze w wakacje, kiedy są festiwale.

W 2021 roku, kiedy wszyscy nadrabiali zaległości po lockdownach, zaliczyłem chyba najstraszniejszy weekend w życiu – sześć imprez w trzy dni. Punx Piknik nałożył się na Nowe Horyzonty, co oznaczało, że o północy jechałem z koncertu na montaż sprzętu do kina, a od siódmej rano miałem próby z zespołem, który grał w kinie od dziewiątej. W tym wszystkim zjawił się jeszcze zespół, którego realizator nie dojechał, bo rozwalił auto w drodze. Chłopaki pytają: „Kręcisz?”. Chciałem przekazać koledze, ale się nie zgodził. No więc wziąłem.
Letnie weekendy są zazwyczaj ciężkie.

Jak radzisz sobie z różnorodnością – od zawodów sumo, przez Olgę Tokarczuk i festiwal filmowy, po mniejsze i większe koncerty?
Zdarzyło mi się też nagłaśniać i streamingować międzynarodową konferencję o bezpieczeństwie organizowaną we Wrocławiu przez Komisję Europejską. To było w grudniu 2021 roku na Uniwersytecie Wrocławskim, dużo osób na miejscu, 40–50 na Zoomie. Zooma mieli obsługiwać studenci, ale polegli i wszystko spadło na Rafała Komorowskiego z mojej ekipy. Robiliśmy to we trójkę – dwie osoby wideo, które jest bardziej angażujące, i ja – dźwięk. To było dość skomplikowane, bo trzeba było wyrotować sygnał na wielu poziomach – tak żeby słyszeli i byli słyszalni ludzie na miejscu, na Zoomie i jeszcze tłumacze symultaniczni, którzy musieli mieć porobione odsłuchy. Ale wyszło dobrze.

No więc tak, radzę sobie z różnorodnością. Po prostu muszę być flexible, elastyczny, przystosowywać się do tego, co dzieje się w otoczeniu.

Odmawiasz czasem?  
Zaczynam. Długo się bałem, chciałem się zalogować w sytuacji. Teraz już trochę zbudowałem markę i zaczynam przebierać. Chcę przyhamować, żeby wziąć udział w życiu prywatnym. Syna zabieram czasem na koncerty. Niekiedy się niecierpliwi, ale ostatnio – co było piękne – zapytał, czy jak dorośnie, to wciąż będę robił to, co teraz, bo chciałby też to robić. Powiedziałem: „Tymon, to jest strasznie ciężki zawód, nieprzespane noce, zmienność zleceń, nie wiadomo, na jakich ludzi się trafi, czy będą mieć humor taki czy śmaki, trzeba mieć mega cierpliwość i siłę. Nie wiem, czy pociągnę jeszcze 15 lat”.

Jak odpoczywasz?
Kurde, to jest najtrudniejsze pytanie dzisiaj. Nie potrafię odpoczywać. Nawet kiedy, tak jak teraz, jestem bardzo zmęczony.

Może szukasz ciszy?
O tak! Cisza, cisza, cisza. Są takie dni, kiedy nie słucham żadnej muzyki, przeszkadzają mi wszelkie dźwięki. Choć nawet po dużych nagłośnieniach w aucie włączam jeszcze ulubiony album.

Twój przyjaciel ma trzy tiry sprzętu, ty raptem bus.
Ale nie chciałbym mieć aż tyle.

A ile?
Dwa busy.