Na napisanie tego tekstu mam dwa dni. Tak wyszło, muszę go odesłać przed końcem roku, a cały grudzień, poza chwilą wykradzioną na świętowanie, zszedł na nadrabianiu rozmaitych zaległości. W sporcie wyczynowym, który uprawiam od bardzo dawna, polegającym na łączeniu pracy akademickiej, pracy pisarskiej i życia rodzinnego, zawsze są jakieś zaległości. Zaczynam od tej sprawy, bo fundamentalny fakt o moim pisaniu jest następujący: nie mam na nie czasu. Piszę zrywami, kiedy uda mi się wyjechać na kilka dni, albo wcześnie rano, zanim obudzą się domownicy i cała reszta świata. Taki tryb pracy wyklucza pewne formy, nie stać mnie na przykład na napisanie porządnego eseju, bo trudno dogłębnie przemyśleć jakąś myśl i nadać jej odpowiedni szlif, kiedy ma się do dyspozycji wyrwane z grafiku strzępy godzin. Piszę więc fragmentami, scenami, dialogami. Piszę w pociągach, hotelach, poczekalniach. W przypadku dłuższych tekstów, takich jak powieści, najpierw tworzę strukturę konceptualną, dopiero potem stopniowo rozpinam na niej, jak na rusztowaniu, wątki fabularne. Kiedy z fragmentów zaczyna składać się powieściowy świat, próbuję go objąć, w całości zobaczyć. Jest to moment ciekawy i trudny. Ciekawy, bo to, co się wyłania, bywa zaskakujące, na dowód, że praca literatury wydarza się w moim przypadku na obrzeżach świadomego zamysłu – nie całkiem poza tym zamysłem, ale właśnie na jego mglistych, zdziczałych obrzeżach, gdzie taki czy inny pomysł podlega działaniu literackich i pozaliterackich kontekstów. Wtedy tekst przejmuje kontrolę nad dalszymi etapami własnego rozwoju – i ożywa. Trudny jest ów moment dlatego, iż wymaga trwałego skupienia, a jak się powiedziało, jest to rzadki luksus. Być może ta walka o czas, odbijająca się w moich tekstach, pokazuje jakąś prawdę o naszym momencie – jeśli zgodzimy się, że najwyrazistszą cechą kapitałocenu jest jego zawrotne tempo.
*
Gdybym miała więcej czasu, ten tekst byłby esejem o pisaniu. Zaczątkiem eseju – podobnego może do „Pisać” Marguerite Duras, gdzie mowa o książkach, które „zapuszczają korzenie i wyrażają ciężką żałobę każdego życia, wspólny punkt wszelkiej myśli” (tłum. Magdalena Pluta), albo do „A Faithful Existence” Forresta Gandera, gdzie bada się związki między literaturą, nauką a duchowością i bierze pod lupę fundamentalną rolę ciszy w literaturze. Jak twierdził bardzo kochany John Cage, cisza nie jest przeciwieństwem dźwięku, znajduje się na spektrum dźwięku. Milczenie nie jest przeciwieństwem pisania, a jego warunkiem; słuchanie stanowi podstawową technikę pisarską tak w prozie, jak i w poezji. Chciałabym mieć więcej czasu na słuchanie i na milczenie, w którym dojrzewają żywe, soczyste słowa – zakorzenione w ciele, w głębokim myśleniu; nigdy nie postrzegałam myślenia jako czynności odcieleśnionej czy oddzielonej od Ziemi. Gdybym miała czas, napisałabym o tym więcej.
Gdybym miała, powiedzmy, dwa tygodnie, pierwszy spędziłabym w bibliotece, wracając do ulubionych książek Virginii Woolf i Marilyn Robinson, do „Szkoły uczuć” Flauberta i „Graczy” DeLillo, do Schulza i Alejchema – i bardzo wielu poetek i poetów, z którymi żyłam przez ostatnie trzydzieści lat, próbując sklecić coś własnego, co byłoby odzwierciedleniem mojej pojedynczości. NIE wyjątkowości, tylko właśnie pojedynczości, która każdego, każdą, każde z nas tyleż odróżnia, co i stawia w szeregu z innymi. Nikt nie wyraził tego lepiej niż Elizabeth Bishop:
(…) czułam: jesteś jakimś ja
jesteś jakąś Elizabeth,
jesteś kimś z nich. Dlaczego
miałabyś – ty też – kimś być?
Ledwie ważyłam się spojrzeć
czym było to coś, czym byłam.
Rzuciłam spojrzenie z ukosa –
niezdolna podnieść wzrok wyżej –
na niejasne, szare kolana
spodnie, spódnice i buty
i odrębne pary rąk,
które leżały pod światłem lamp.
(„W poczekalni”, tłum. Stanisław Barańczak)
Niespełna siedmioletnia Elizabeth, czekając w dentystycznej poczekalni na swoją ciotkę, odkrywa dziwność własnego istnienia pośród innych, z których każdy – podobnie jak ona – jest jakimś ja. To spojrzenie z ukosa – na buty, spódnice, kolana, na złożone w świetle lampy różnorakie dłonie – i konstatacja, że różniąc się od nich, za sprawą tej różnicy, jest jedną z nich, to połączenie, w jednym doświadczeniu, bliskości i dystansu, wydaje mi się z gruntu literackie. Myślę, że Bishop mówi w tym wierszu o początkach swojego pisania. Gdybym więc miała czas – choćby tylko parę godzin na domyślenie tego wątku do końca – wyszłabym z biblioteki (w której byłabym się wpierw znalazła) powłóczyć się po Polu Mokotowskim i zastanowić się, jak ta pojedynczość w moim pisaniu dziś działa. Ale akurat nie mam tych godzin.
*
Nagroda Literacka m.st. Warszawy
Nagroda Literacka m.st. Warszawy jest jedną z największych nagród literackich w Polsce. Nagrody przyznawane były dotąd w czterech kategoriach: proza, poezja, literatura dziecięca oraz książka o tematyce warszawskiej. W jubileuszowej 15. edycji, od 2022 roku, zadebiutowała nowa kategoria: komiks i powieść graficzna. W przypadku literatury dziecięcej, a także komiksu i powieści graficznej nagradzani są również ilustratorzy i ilustratorki. Nagrody wynoszą 30 tys. zł, nagrodę pieniężną w wysokości 5 tys. zł otrzymują także nominowani we wszystkich kategoriach.
Szczególnym wyróżnieniem jest tytuł warszawskiej twórczyni/warszawskiego twórcy, przeznaczony dla pisarek i pisarzy w szczególny sposób związanych z Warszawą. Otrzymują oni nagrodę w wysokości 100 tys. zł. Fundatorem i organizatorem nagrody jest miasto stołeczne Warszawa.
W roku 2022 laureatami i laureatkami zostali:
– Andrzej Stasiuk, „Przewóz” (proza)
– Tomasz Bąk, „O, tu jestem” (poezja)
– Błażej Brzostek, „Wstecz. Historia Warszawy do początku” (książka o tematyce warszawskiej)
– Katarzyna Jackowska-Enemuo (tekst), Marianna Sztyma (ilustracje), „Tkaczka chmur” (literatura dziecięca)
– Wanda Hagedorn (tekst), Ola Szmida (ilustracje), „Twarz, brzuch, głowa” (komiks)
– Piotr Sommer (warszawski twórca)
Pierwsze doświadczenie literatury kojarzę z dziecinnym opowiadaniem historii samej sobie przy zabawie w czasach, kiedy nie umiałam jeszcze pisać, ani nawet czytać. Lubiłam prowadzić w głowie narrację na temat tego, co się działo – ze mną albo z innymi postaciami, które mnie akurat otaczały. Czasem były to rośliny albo zwierzęta, czasem jakieś zabawki albo przedmioty codziennego użytku – lubiłam patrzeć na nas wszystkich z ukosa. Kiedy nauczyłam się pisać, napisałam opowiadanie pod tytułem „Duch starej piekarni”. Zaczynałam więc od prozy, w dodatku gotyckiej. Opowiadanie zrobiło wrażenie na dorosłych; niewykluczone, że był to moment najintensywniejszej rozkoszy, jakiej kiedykolwiek dostarczyło mi moje pisanie. Niestety rękopis przepadł. Dopiero po wielu latach odkryłam poezję, doszło do tego pod koniec liceum, kiedy „przerabialiśmy” Różewicza. Zachwyciło mnie wtedy, że można w paru słowach zawrzeć taką intensywność – i już nie chciałam niczego innego, tylko umieć tak samo. Minęły jednak kolejne lata, zanim przyszło mi do głowy, że mogłabym te moje próby publikować (i kolejne dekady, zanim pomyślałam o sobie per „pisarka”).
Debiutowałam zbiorem wierszy „Listopad nad Narwią”. Działo się to w czasach, kiedy w antologiach nowej poezji znajdowała się jedna poetka, czasem dwie, a czasem nie było żadnej. Dopiero po debiucie zaczęłam myśleć w kontekście pisania o własnej płci, poruszanie się w literaturze – prowadzenie tej rozmowy – wymagało wypracowania jakiejś strategii w owej sprawie. Swoją drogą, gdybym miała więcej czasu, napisałabym także o zjawisku jednej poetki – bo jest to sytuacja, która się powtarza: od bliskich memu sercu nurtów awangardowych z początku ubiegłego wieku po nadal jeszcze występujące praktyki wydawnicze. Dopiero po debiucie odkryłam, że jestem piszącą kobietą. Nie wierzę w kobiece pisanie rozumiane jako écriture feminine, czyli szczególny rodzaj poetyki. Wierzę jednak w istnienie kobiety. Kobieta to ktoś, kto nie jest mężczyzną w pewien określony sposób. Bycie kobietą to szczególny rodzaj wybrakowania. Jest coś, parafrazując Roberta Frosta, co nienawidzi kobiecego myślenia: dziś głównie to mnie boli.
*
Od samego początku – od dziecinnego patrzenia z ukosa na samą siebie i otaczające mnie istoty, odkrywałam z zaciekawieniem, że ludzkie ciało jest ciałem mówiącym. Nie tylko ludzkie, rzecz jasna, ale akurat ludzkie najlepiej znam z autopsji. Ciało jest materialne, ma określony skład chemiczny, zawiera organy, jest powleczone skórą, wyrzeźbione przez grawitację i inne siły i procesy zachodzące na Ziemi. Ale to nie wszystko, bo ciało również znaczy, musi się opowiedzieć, wyśpiewać. Mówiąc albo wołając, śpiewając, płacząc, człowiek zawsze do kogoś się zwraca – nawet jeśli nikogo w pobliżu nie ma. Milczące ludzkie ciało także mówi. Nie da się oderwać materii od znaczenia. Poezja wybija na pierwszy plan materialność języka, jego muzyczną i cielesną stronę, jak i ów fakt, że zawsze zwraca się do kogoś. Chciałam pisać przede wszystkim pięknie – albo żeby chociaż zdarzały się piękne momenty, jak w „Pieśniach” Pounda:
Zamęt, źródło wszelkiej odnowy;
Żółte skrzydło, blade w promieniu księżyca,
Zielone skrzydło, blade w promieniu księżyca
Owoc granatu, blady w promieniu księżyca,
Biały róg, blady w promieniu księżyca, i Tytania
Przy dole z wodą,
stopnie cięte w bazalcie
(„Pieśń XXI”, tłum. Andrzej Szuba)
Chciałam upewniać siebie i innych, że piękno istnieje.
*
Myślę, że literatura jest rozmową – z żywymi i zmarłymi. Nikt nie pisze w próżni – z pewnością nie ja. Każda z moich książek jest zapisem rozmowy. Czasem jest to rozmowa z konkretnym tekstem. Tak było w przypadku powieści „Pod słońcem”, której konstrukcja opiera się w całości na Księdze Koheleta. Tytuły poszczególnych rozdziałów odnoszą się do fraz zaczerpniętych z odpowiadających im rozdziałów biblijnej księgi. Studiując, z pomocą, starohebrajski tekst, szukałam dziwności, która w znanych przekładach Biblii już się zatarła. Próbowałam wprowadzić tę dziwność do polszczyzny, pozwalałam jej wpływać na przebieg fabuły. Podobnie pracowałam wcześniej nad „Psalmami”, choć wtedy zależało mi przede wszystkim na brzmieniu, dlatego uczyłam się śpiewać, żeby stare pieśni przeszły przez moje ciało, żeby stały się częścią mojego pojedynczego śpiewania/lamentu. Śpiewając z tego tu oto brzucha, staję się jedną z szeregu śpiewaczek i śpiewaków, jakąś ja współtworzącą tę ogromną pieśń – to jedna z wielkich radości życia. Lubię wielojęzyczność, uczenie się nowych języków sprawia mi przyjemność jednocześnie intelektualną i zmysłową, a kiedy udaje się w nowym języku coś zrozumieć lub wyrazić, czuję się jak skwaterka, która wbiła ze swoimi gratami do cudzego mieszkania, do którego nie ma żadnych praw, ale nikt inny też ich nie ma. Wprowadzając inne języki i dykcje do polszczyzny, próbuję odkrywać nowe brzmienia. W tym sensie moje pisanie, jak to się często zdarza, przypomina komponowanie muzyki. Nie mam ulubionych dźwięków. Lubię wszystkie rejestry i wszystkich potrzebuję: czułych, dosadnych, subtelnych, wulgarnych, donośnych i cichych.
Niektóre moje książki rozmawiają z wieloma innymi tekstami. Najbardziej rozgadanym eksperymentem był zbiór wierszy pod tytułem „Tlen”. Chciałam, żeby angielska poezja romantyczna, którą wtedy intensywnie czytałam, „rozmawiała” ze współczesną nauką. Tytuł – polska nazwa najbardziej „towarzyskiego” pierwiastka na planecie – miał metaforycznie opisywać patchworkową poetykę tej książki. Z kolei moja pierwsza powieść, „Biała Ofelia”, była w znacznym stopniu upleciona z piosenek Bowiego. Opowiadała, rzecz jasna, o miłości.
*
Książka, której pierwszą, surową wersję udało mi się domknąć dosłownie kilka dni temu, była moją jak dotąd najdziwniejszą przygodą w osobliwym z natury kraju zwanym literaturą. Przygoda ta zmusiła mnie i nadal zmusza do przemyślenia jeszcze raz od nowa relacji między fikcją literacką a realnym światem. Długo szukałam adekwatnej formy, wiele razy zaczynając pisanie jeszcze raz, od nowa, długo gromadziłam rozrastającą się dokumentację, szyłam i prułam i szyłam od nowa.
A zaczęło się od miłości do Puszczy Białowieskiej – i od ludzkiej miłości. Zaczęło się od utraty. Od pojedynczej utraty i takiej, której wszyscy doświadczamy, kiedy żywe istoty, towarzyszące nam na tej planecie przez większość naszej ewolucyjnej historii, wymierają. Zaczęło się więc od żałoby po tym, co już utracone, i po tym, co teraz, na naszych oczach, odchodzi. Chciałam napisać o tym, że Puszcza, choć poddawana antropopresji, nadal jest miejscem, które leczy. Miałam pomysł na opowieść nawiązującą nieco ironicznie do pastoralnych baśni w stylu „Into the Wild”. Chciałam dużo wędrować, a nawet spać w lesie, pokonując opór przed dyskomfortem i strach przed nocą. Kiedy jednak przyjechałam do Świnorojów na przełomie października i listopada 2021 roku (bardzo dziękuję Dworkowi Rousseau za udzielenie mi gościny) – surowy, zamglony, cichy las był już pułapką dla dziesiątek uchodźców przedostających się na tę stronę – do Europy – z Białorusi. Wszyscy moi puszczańscy znajomi byli na różne sposoby zaangażowani w pomoc humanitarną, zaś po sąsiedzku mieszkali Medycy na Granicy. Puszcza nie była już tylko pięknym, dzikim lasem, z bogactwem porostów i pismem kory, było w niej widać, jak pod mikroskopem, wszystkie problemy planety: zmianę klimatu, wojny, migracje. Kiedy wychodziłam na spacer, zabierałam ze sobą w plecaku zestaw ratunkowy. Często znajdowałam po drodze pogubione rzeczy: rękawiczki, czapkę, pewnego razu śpiwór rozciągnięty wzdłuż drogi. Te przedmioty sprawiały wrażenie, jakby wpadły do mojego świata – do lasu, który trochę już znałam – z innego wymiaru: z przyszłości, która już tu była, choć nie chcieliśmy nic o niej wiedzieć.
Podczas tamtego pierwszego pobytu nie napisałam nic, ani słowa, były pilniejsze rzeczy do zrobienia. Potem, bardzo powoli, zaczęłam pisać o ruchu, o planetarnym metabolizmie ciał i towarów, wpisując w ten ruch historię, którą mam do opowiedzenia.
Wracałam do Puszczy wiele razy, w różnych momentach kryzysu, którego bynajmniej nie rozwiązało postawienie muru na granicy polsko-białoruskiej. Jednym z jego uderzających elementów jest obecność technologii: ludzie w lesie porozumiewają się między sobą przez media społecznościowe – jak wszędzie, gdzie migranci muszą przeprawić się przez szczególnie niebezpieczny teren (na przykład przez przesmyk Darién, między Kolumbią a Panamą, gdzie wielu traci życie). Najcenniejszym przedmiotem, jaki ma przy sobie uchodźca, jest telefon. Telefon to GPS, to możliwość wezwania pomocy. To także zdjęcia i wspomnienia. Jednocześnie, jak dobrze wiemy, każdy smartfon zawiera „krwawe minerały” wydobywane w kopalniach – na przykład w Kongo – gdzie ludzie nadal żyją czasem jak niewolnicy. Wiemy, w jaki sposób paliwa kopalne napędzają kapitałocen i związaną z nim destrukcję, ale minerały ziem rzadkich, takie jak kobalt czy lit, dają chyba jeszcze mroczniejszy wgląd w logikę ekstrakcji, w której wszyscy, czy tego chcemy czy nie, każdego dnia uczestniczymy.
Zmiana klimatu wymusza, moim zdaniem, zmianę sposobów mówienia o relacjach między ludźmi a Ziemią. Nie da się dziś napisać pastoralnej baśni. Migracje, które będą jednym z najważniejszych elementów rzeczywistości tego aktualnego wieku, wymuszają zmianę sposobu myślenia o tożsamości i granicach. Rzeczywistość kapitałocenu odsłania nowe wymiary naszych wzajemnych powiązań – te bolesne, jak i najczulsze: intymne splątania ludzi, zwierząt, roślin, kamieni, substancji, towarów. W tych nowych warunkach chciałam opowiedzieć o najprostszych sprawach – o miłości i śmierci. Nie można było tego zrobić, zachowując zupełnie realistyczną formułę, dlatego wyszła mi opowieść trochę fantastyczna – i trochę gotycka.
Nazwałam tę książkę „Dom Oriona”, niech tytuł pozostanie tajemniczy. Pisałam ją, zrywami, przez cały trudny rok 2022, wyszarpując godziny między pracą akademicką, życiem rodzinnym a nowymi sprawami, które mieliśmy nagle na głowie w związku z wojną za progiem. Coś z tej szarpaniny zostało, ale to nie jest moment gładkich, wypolerowanych form.
Może kiedyś będzie czas na polerowanie.
Tekst powstał we współpracy z miastem stołecznym Warszawą, fundatorem i organizatorem Nagrody Literackiej m.st. Warszawy.