Kryzys i co dalej?
fot. Liubov Gorobiuk

48 minut czytania

/ Sztuka

Kryzys i co dalej?

Rozmowa z Jarosławem Suchanem, Anetą Szyłak i Waldemarem Tatarczukiem

Ostatnie lata są trudne, polityka rządzących sprawia, że ważnym instytucjom grożą regres i marginalizacja, pojawia się autocenzura, rośnie marazm, nie sądzę jednak, by doszło do jakiejś nieodwracalnej zapaści  – rozmowa ze zwolnionymi dyrektorami Muzeum Sztuki, NOMUS-a i przywróconym dyrektorem Labiryntu

Jeszcze 12 minut czytania

ADAM MAZUR: Chciałbym, żebyśmy zaczęli tę dyskusję od waszej aktualnej sytuacji życiowej i zawodowej. Kim teraz jesteście?
JAROSŁAW SUCHAN (były dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi): Na razie nie myślę o żadnym stałym zajęciu, a tym bardziej o takim, które wiązałoby się z zarządzaniem. Pracuję nad wystawami, piszę, prowadzę badania, czyli w zasadzie robię to co dotychczas, z wyjątkiem zarządzania. Tym, szczerze powiedziawszy, po ponad 20 latach byłem już trochę zmęczony. To jest jednak niewdzięczne zajęcie. Znam się na tym, wydaje mi się, że potrafię to dość dobrze robić, nigdy jednak nie myślałem o sobie jako o menadżerze. Jestem z wykształcenia historykiem sztuki i czymkolwiek bym się zajmował, to przede wszystkim określa moją zawodową tożsamość. W pewnym sensie odczuwam ulgę związaną z zakończeniem tego etapu mojego życia. Tym bardziej, że w ostatnich latach, ze względu na politykę władz wobec muzeum, ta praca stawała się coraz bardziej frustrująca. Inna sprawa, że odejście wyobrażałem sobie inaczej.

Pomimo odejścia z Muzeum jesteś zaangażowany w dyskurs instytucjonalny, w Polsce i nie tylko.
Jarosław Suchan: Kultura nie może się rozwijać bez swobodnie działających instytucji publicznych. A z tym nie jest najlepiej. Nie tylko dzięki obecnie rządzącym. Tak naprawdę dzisiejsze patologie są pochodną działań i zaniechań poprzedników, które wzięły się albo z braku dobrej woli, albo z braku wyobraźni. Mam tu na myśli przede wszystkim zaniedbanie formalno-prawnego dookreślenia relacji między instytucją i władzą publiczną, a także selektywne podejście tej ostatniej do swoich ustawowych obowiązków i uprawnień. Nie stworzono dostatecznych zabezpieczeń przed arbitralnością władzy, a ponadto ustanowiono niebezpieczne precedensy, z których PiS skwapliwie dzisiaj korzysta, twierdząc, że nie robi niczego, czego by nie robiono wcześniej.
Przez ostatnie dwa lata jako przedstawiciel ICOM (Międzynarodowa Rada Muzeów) byłem zaangażowany w międzynarodowy projekt, który miał na celu zdiagnozowanie, jak wygląda ta sfera w naszej części Europy. Wykazał on, że nieprawidłowości pojawiają się, a nawet w ostatnich latach nasilają, niemal we wszystkich badanych krajach. Nagminne są ingerencje polityków w programy instytucji, cięcia budżetowe traktowane jako narzędzie cenzury czy obsadzanie dyrektorskich stanowisk z politycznego klucza. To pokazuje, że w krajach postkomunistycznych, jeśli chodzi o zarządzanie publiczne, ciągle nie mogą się utrwalić demokratyczne standardy.

Aneta, może teraz ty opowiesz o tym, w jakim momencie obecnie jesteś.
ANETA SZYŁAK (była dyrektorka Nowego Muzeum Sztuki w Gdańsku): Muszę przyznać, że jestem w momencie wielkiego wydechu, bo jednak praca w instytucji, którą nie zarządzasz samodzielnie, daje małe poczucie sprawczości. Dla mnie to jest też moment nabrania dystansu, bo mam nadzieję, że los NOMUS-a (Nowe Muzeum Sztuki) z czasem się polepszy. To była od początku bardzo skomplikowana formuła. NOMUS został powołany w strukturach instytucji (Muzeum Narodowego w Gdańsku), która nie jest właścicielem ani jego kolekcji, ani budynku, za to ma wiele oddziałów o różnorodnym profilu, z których większość powinna zostać odrębnymi muzeami ze względu na specyfikę zbiorów. Jestem zdania, że muzea sztuki współczesnej powinny być niezależne od wielooddziałowych molochów. Poza tym jestem znowu niezależną kuratorką, więc to oczywiście też – poza problemami ekonomicznymi – moment wielkiego przywileju. Wróciłam również do doktoratu. Mam wolną głowę, bo jednak praca instytucjonalna nie sprzyja skupieniu i pisaniu. Angażujesz się w instytucję, a czas na pracę naukową przelatuje ci między palcami.

Aneta Szyłak / fot. A. ŻemojdzinAneta Szyłak / fot. A. Żemojdzin

Definitywnie rozstałaś się z Muzeum Narodowym w Gdańsku?
Aneta Szyłak: Zostałam szantażem wmanipulowana w sytuację przejścia na emeryturę. Moja zgoda na to była niezbędna, abym mogła doprowadzić do otwarcia NOMUS-a, realizacji wystawy kolekcji, której byłam kuratorką, i wydania katalogu. Czyli projekt, któremu poświęciłam ponad sześć lat życia, zostałby mi odebrany przed otwarciem. Presja psychiczna wywierana na mój zespół i mnie samą, pogarda i brak szacunku dla naszej pracy, odbieranie wpływu na kluczowe decyzje, psucie relacji sponsorskich były na porządku dziennym.

Będąc już poza instytucją, nie odpuszczasz, obserwujesz to, co tam się dzieje?
Aneta Szyłak: Planem, który trzeba brać pod uwagę w przyszłości, jest oderwanie NOMUS-a od Muzeum Narodowego i uczynienie go instytucją albo wyłącznie miejską, albo miejsko-marszałkowską, bo akurat tu, na Pomorzu, samorządy mają do tego narzędzia, a czasem także niezbędną determinację. Liczę na nią. Ten temat powraca w naszych rozmowach środowiskowych, powstała już nawet petycja do marszałka województwa. Nie ma woli ze strony dyrekcji Muzeum Narodowego, żeby ten projekt naprawdę się rozwijał. To, co widzimy teraz, to zamknięte miejsce po katastrofalnej implozji.

Aneta Szyłak

Kuratorka, autorka tekstów, teoretyczka i twórczyni instytucji. W latach 2015–2021 pracowała jako pełnomocniczka ds. powstania, a następnie kierowniczka działu NOMUS Nowego Muzeum Sztuki w Muzeum Narodowym w Gdańsku, który powstał według jej autorskiej koncepcji. Uprzednio założyła i prowadziła Fundację Alternativa (od 2014), Instytut Sztuki „Wyspa” (2004–2014), Festiwal Alternativa (2009–2016) i Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia” (1998–2001).

Pamiętam, że gdy gruchnęła wiadomość o twoim przejściu na emeryturę, Muzeum proponowało ci stałą współpracę.
Aneta Szyłak: Oczywiście, kiedy odchodziłam, obiecywano mi szeroką współpracę merytoryczną – nikt tego słowa nie dotrzymał.

Czy twoim zdaniem to, co dzieje się w Gdańsku i w Polsce, jest specyficzne, czy też widzisz to w szerszym kontekście?
Aneta Szyłak:
Zgadzam się z tym, co powiedział Jarek. Zajmująca się sprawami godnego traktowania instytucji sztuki sekcja CIMAM-u (Międzynarodowe Stowarzyszenie Muzeów i Kolekcji Sztuki Nowoczesnej) ma pełne ręce roboty. Bez przerwy coś się dzieje i osoby cenione w środowisku usuwane są ze stanowisk. Ma to miejsce na całym świecie. Dzieje się to z różnych powodów, choć głównie przyczyną jest zwrot populistyczny w polityce.

Na czym ten zwrot twoim zdaniem polega?
Aneta Szyłak: Zwrot populistyczny identyfikuje sztukę współczesną z czymś elitarnym i zarazem czymś, co łatwo pozbawić legitymacji, ośmieszyć. Sztuka i jej instytucje to idealny kozioł ofiarny. Ponadto wiele instytucji wspiera postawy emancypacyjne, równościowe, ekologiczne, wspólnotowe, oparte na otwartych zasadach i wspólnym dobru, a nie na abstrakcyjnych ideach rodem z XIX stulecia. To prawej stronie polityki przeszkadza w realizowaniu swoich celów, którymi są betonowanie tradycyjnych, nieprzystających do współczesnego życia wizji narodu zamiast społeczeństwa, polityka dzielenia i rządzenia, straszenie innym i kumulacja kapitału ponad przyzwoitość. To nie ułatwia nam wszystkim zadania, żeby formułę instytucji sztuki współczesnej, którą wypracowaliśmy przez ostatnie dwadzieścia pięć, trzydzieści lat, nie tylko obronić, ale też rozwinąć.

Wa dWaldemar Tatarczuk 

Waldek, ty też przeszedłeś z Labiryntem gehennę. Gdzie teraz jesteś?
WALDEMAR TATARCZUK (dyrektor Labiryntu w Lublinie): Dobrze to określiłeś. Ja z kolei nazywam to maratonem, który jeszcze się nie skończył, ciągle jestem przed metą. Labirynt trudno porównać z Muzeum Sztuki czy z NOMUS-em. Nie jestem pisarzem, badaczem ani kuratorem, tylko artystą. W mojej sytuacji istotne były ostre i nasilające się z każdym miesiącem ataki przeróżnych polityków i polityczek, aktywistów i aktywistek prawicowych czy nawet ultraprawicowych na mnie i na galerię. Na przykład fundacja Kai Godek zbierała podpisy pod petycją o wstrzymanie finansowania, czyli likwidację Galerii Labirynt. Petycja była procedowana przez Radę Miasta. 28 lutego 2021 roku skończyła się moja pięcioletnia kadencja. Prezydent zaproponował pełnienie obowiązków przez kolejny rok. Pełniłem te obowiązki i na początku 2022 roku odbył się konkurs. 17 lutego dostałem informację, że przegrywam konkurs, a 24 Rosja zaatakowała Ukrainę. To była dla mnie o wiele bardziej istotna i bolesna informacja niż przegrany konkurs.

Od lat współpracujesz bardzo blisko ze środowiskami ukraińskimi.
Waldemar Tatarczuk: Mówię o tym dlatego, że przez kilka miesięcy od początku pełnoskalowej wojny – to podkreślam, bo wojna trwa już osiem lat – myślałem, w jaki sposób można wspierać środowiska artystyczne Ukrainy. Słyszałem od różnych osób z Ukrainy, że dziwią się, że Waldek nie robi żadnej wystawy. Właściwie powstał hype na wystawy ukraińskie robione naprędce. Z jednej strony nie miałem już wpływu na program Labiryntu, a z drugiej miałem z tą nagłą modą problem. Nie widziałem w tej sytuacji miejsca na sztukę, bo koncentrowałem się na tym, że giną ludzie i potrzebują konkretnego wsparcia. Pomyślałem, że sam nie jestem w stanie nic zrobić, będąc freelancerem, więc zwróciłem się do polskich instytucji publicznych, galerii i muzeów. Około dziesięciu instytucji zadeklarowało wsparcie projektu, który najpierw będzie projektem internetowym z potencjałem prezentowania go w realu. Ja to nazwałem na razie roboczo „The Sky Is Open. Voices from Ukraine”. To projekt, do którego zapraszam artystów i artystki przebywających w Ukrainie, prosząc o pokazanie prac, które powstały po 24 lutego.

Waldemar Tatarczuk

artysta, założyciel i kurator Ośrodka Sztuki Performance,  1.03.2010 - 28.2.2021 – dyrektor Galerii Labirynt, 1.3.2021-28.2.2022 – p.o. dyrektora Galerii Labirynt, od 1.11.2022 – dyrektor Galerii Labirynt

Mówisz o projekcie, o reakcji na wojnę, ale przecież znalazłeś się w sytuacji krytycznej, na swój sposób prekaryjnej. Dorobek wielu lat twojej pracy był podważany, a ty znalazłeś się w instytucjonalnej próżni. Jak to przeżyłeś?
Waldemar Tatarczuk
: Cały marzec i do połowy kwietnia chorowałem. Miałem poważną depresję. To było związane z sytuacją z Labiryntem i z wojną w Ukrainie, gdzie miałem wielu przyjaciół. Rozstania z Labiryntem mogłem spodziewać się przez rok, więc i tak byłem jakoś na to przygotowany. Ten rok bycia pełniącym obowiązki to był trochę czyściec. W przeciwieństwie do Jarka, kiedy zostałem dyrektorem Labiryntu, bardzo się skoncentrowałem na budowaniu instytucji. To była moja główna aktywność, nie kuratorstwo, nie badania, nie moja własna sztuka, która zeszła na drugi albo trzeci plan, ale właśnie praca nad instytucją. Gdy zostałem szefem Labiryntu, to sobie w praktyce uświadomiłem, o co chodziło Piotrowi Piotrowskiemu. Dużo myślałem o tym, na czym polega zaproponowane przez niego muzeum krytyczne. Na czym polega instytucja. Jaka jest jej funkcja. Jej społeczna rola. Na nowo zrozumiałem i chyba to wprowadzałem w życie, że instytucja sztuki to nie jest wyłącznie miejsce, w którym się robi wystawy i zależy nam, żeby te wystawy były jak najlepsze i odkrywały „nowe horyzonty sztuki”. Troszkę tu sobie kpię, ale moim zdaniem właśnie instytucja dysponuje gigantycznym potencjałem, który może być wykorzystany do autentycznego dialogu z ludźmi. To miejsce spotkań, ale też miejsce wspierające. Dużym przeżyciem była dla mnie wystawa „Jesteśmy ludźmi”.

To była wystawa interwencyjna spowodowana homofobicznymi wypowiedziami prezydenta Dudy?
Waldemar Tatarczuk: Tak, w pierwszym momencie to był rodzaj demonstracji sprzeciwu. Dla mnie w tym projekcie ważne było testowanie innego sposobu tworzenia wystawy. Wystawa została otwarta z dwudziestoma paroma artystami i artystkami. Później dołożyliśmy następne dwadzieścia prac. Potem następne i następne. W sumie było kilka otwarć i wystawa rozwijała się w czasie. Pamiętam, jak koleżanka kuratorka zadała mi modne pytanie o skuteczność sztuki. „Co ta wystawa zmieniła? Czy ona coś w ogóle wniosła?”, zapytała. Nie potrafiłem odpowiedzieć na to pytanie, dopóki podczas któregoś z kolejnych otwarć nie zobaczyłem wielu par jednej płci trzymających się za ręce. To mi pokazało, że galeria, miejsce publiczne może być bezpiecznym miejscem dla osób, które po mieście niekoniecznie mogłyby w ten sposób chodzić…

Przez ostatnie lata rozwijałeś Labirynt w bardzo autorski sposób, poświęcając wiele dla instytucji, a na koniec też musiałeś zapłacić za te wszystkie działania wysoką cenę osobistą.
Waldemar Tatarczuk: Kwiecień był dla mnie momentem kluczowym – gdy czekałem na ogłoszenie drugiego konkursu. Tak się szczęśliwie złożyło, że pojechałem na staż do Aten do EMST (Muzeum Sztuki Współczesnej ). To odcięcie się od galerii, od Lublina, od Polski dało mi niesamowitą przestrzeń w głowie. Mogłem zacząć się zastanawiać, o co mi w ogóle chodzi, czy jestem tak bardzo przywiązany do Labiryntu, w którym byłem przez dwanaście lat? Wtedy zacząłem sobie uświadamiać, że jestem jednak prekariuszem, który znikąd nie ma propozycji pracy, nie ma bogatej żony czy męża ani spadku i może – co zresztą zrobiłem – jedynie zagrać w Lotto. Niestety, nic nie wygrałem. W Atenach pojawiło mi się na horyzoncie mnóstwo różnych scenariuszy działania: artystycznych, kuratorskich, biznesowych. To było fajne. Poczułem totalną wolność.

Pamiętam, Jarku, jak po równie skandalicznym procesie odwołania cię ze stanowiska byłeś w bardzo podobnej sytuacji. Proces rozstania z instytucją był rozciągniętym w czasie przeczołgiwaniem.
Jarosław Suchan: Rzeczywiście, rozstanie odbyło się w niezbyt cywilizowanych warunkach. To jasne, że instytucje wymagają zmiany kierownictwa od czasu do czasu i że złym obyczajem jest utrzymywanie na dyrektorskim stanowisku jednej osoby przez dekady. Ale zmiana powinna się dokonywać wtedy, gdy służy instytucji, a nie pogorszeniu jej stanu. Jakieś bezpieczeństwo zwalnianych, tak jak każdego pracownika, też powinno być brane pod uwagę. Wspominałeś wcześniej o prekaryjnym statusie takich osób – to brzmi paradoksalnie, mówimy przecież o osobach, które miały stałe zatrudnienie i, nie ukrywajmy, zarabiały więcej niż większość działających w polu sztuki. Ale prawda jest taka, że bardzo łatwo z takiej pozycji wylądować w limbo. Zwłaszcza gdy odwołanie ze stanowiska następuje z dnia na dzień. Tak jak w moim przypadku. Mimo że dyrektora powinno się poinformować na cztery miesiące przed upływem jego kadencji o tym, czy zamierza się go powołać ponownie czy nie, mnie utrzymywano w niepewności prawie do samego końca. Stan niepewności został tylko przedłużony, gdy zostałem mianowany pełniącym obowiązki. Miałem nim być do czasu powołania następcy, zarazem dawano mi do zrozumienia, że nastąpi to nie wcześniej niż za rok, a być może w ogóle mój kontrakt nie zostanie odnowiony. Po czym, po kilku miesiącach, bez zapowiedzi i bez podania przyczyny, wręczono mi wypowiedzenie, informując, że od tej chwili muzeum ma nowego p.o. dyrektora. Jednego p.o. zamieniono na drugiego. Absurd.

Jarosław SuchanJarosław Suchan

Brak procedur i podstawowych standardów naraża nie tylko osoby prowadzące, ale też wystawia na ryzyko instytucje wraz z zespołem.
Jarosław Suchan: Takie postępowanie utrudnia planowanie i wprowadza stan prowizorki. Nie wiadomo, co zostanie zaakceptowane przez następcę, a co odrzucone. Jest to szczególnie niebezpieczne w przypadku projektów realizowanych wspólnie z innymi partnerami. Trudno się do czegokolwiek zobowiązać, bo a nuż projekt okaże się nie po linii nowego dyrektora i trzeba będzie się rakiem ze współpracy wycofywać. To grozi instytucji utratą zaufania i prestiżu, a te buduje się przez lata. W przypadku Muzeum Sztuki zmiana nastąpiła w momencie, gdy dzięki takim wieloletnim wysiłkom, dzięki zbudowaniu sieci międzynarodowych kontaktów zaczęły się otwierać naprawdę niezwykłe możliwości współpracy. To zostało z dnia na dzień – obawiam się – zaprzepaszczone.

Czy sytuacja z instytucją wpływała na ciebie i twoje życie?
Jarosław Suchan: Od jakiegoś czasu rosła we mnie frustracja, a głównym tego powodem były trudne relacje z władzami, zwłaszcza z urzędem marszałkowskim. Sprawiały, że zarządzanie muzeum stawało się prawdziwą drogą przez mękę. W pewnym momencie doszedłem do wniosku, że dalsze tkwienie w tej sytuacji nie ma większego sensu. Chciałem odejść z muzeum, jednak wspólnie z zespołem uznaliśmy, że nie jest to najlepszy moment na zmianę, że w obecnym układzie politycznym zmiana niosłaby ze sobą zbyt duże ryzyko. Dlatego postanowiłem zawalczyć o kolejną kadencję. Jak się skończyło, wiadomo.

Jarosław Suchan

Historyk sztuki, w latach 2006–2022 dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi. Kurator wielu wystaw, m.in. w Centre Pompidou w Paryżu, Museo Reina Sofia w Madrycie, Fundação Serralves w Porto, Gemeentemuseum w Hadze. Autor tekstów poświęconych awangardzie, modernizmowi, sztuce współczesnej i muzeologii; redaktor wydawnictw o twórczości Władysława Strzemińskiego, Tadeusza Kantora, polsko-żydowskiej awangardy i awangardowego muzealnictwa.

Jak zespół znosił to zawieszenie?
Jarosław Suchan: Źle, chociaż starałem się minimalizować negatywne skutki. Ale taka niepewność jutra działa demotywująco i pozbawia energii. W naszym muzeum pracuje wiele osób spoza Łodzi, niektóre z nich specjalnie się z tego powodu tutaj przeprowadziły. Zmiana na stanowisku dyrektora potencjalnie łączy się dla nich z niebezpieczeństwem utraty pracy, a co za tym idzie, z koniecznością przeorganizowania swojego życia po raz kolejny.

Aneta, gdybyś teraz ty opowiedziała, jak przeżyłaś swój czyściec.
Aneta Szyłak: Myślę, że ja na początku kompletnie nie rozpoznałam tego, że jestem de facto zwolniona, dążyłam przecież do sukcesu, do otwarcia. Po prostu nie mieściło mi się w głowie, że ktoś świadomie chce doprowadzić do mojego odejścia. Dopiero później się dowiedziałam, że byłam w „pakiecie offsetowym”, że się tak wyrażę. Trzeba było się mnie pozbyć.

Po tym wszystkim, co przeszłaś, nadal jesteś idealistką?
Aneta Szyłak: Gdybym była osobą pragmatyczną, nigdy nie powstałoby ani Centrum Sztuki Współczesnej „Łaźnia”, ani Instytut Sztuki „Wyspa”, Alternativa, ani też NOMUS. To wszystko było na wariackich zasadach – pracowałam miesiącami, czasami latami, nie tylko jako freelancer, również jako wolontariuszka. Utrzymywałam się z czegoś innego, robiłam wystawy w świecie, miałam stypendia – chciałam zrealizować coś, co wydawało mi się w danym momencie właściwym formatem instytucjonalnym. Nie żebym uważała, że tak być powinno, że to rekomendowana praktyka.
Mnie bardzo interesuje zakładanie instytucji i konceptualizowanie ich, zastanawianie się, jaki rodzaj wspólnoty powstaje i w instytucji, i poza instytucją. Oczywiście, to się udaje lub nie udaje, zwłaszcza że najczęściej nie decydujemy o tym samodzielnie.

*

Mamy za sobą już prawie dekadę rządów PiS-u. Wcześniej była dekada rządów PO. Chciałem was zapytać, co wydarzyło się w ostatnich latach i było złe, a nawet fatalne, a co jednak miało sens?
Jarosław Suchan: Bilans ostatnich dekad jest dodatni. Jesteśmy w dużo lepszym miejscu niż byliśmy 20–30 lat temu. Jest tendencja do krytycznego oceniania naszego pola sztuki – sam, Adamie, pisałeś w tym tonie – ja jednak uważam, że udało się zrobić naprawdę dużo. Także w instytucjach, które na ogół poddaje się najmocniejszej krytyce. Instytucje są teraz lepiej pomyślane, mają bardziej kompetentne zespoły, znacznie ciekawszy program, lepiej pracują ze swoimi publicznościami i coraz śmielej poruszają się w międzynarodowych obiegach.
Przypomnijmy sobie, z jakiego punktu startowaliśmy po 1990 roku. Nie chcę powiedzieć, że PRL nic wartościowego po sobie nie pozostawił. Można tu wspomnieć chociażby o sieci galerii BWA, która do tej pory jest podstawą artystycznej infrastruktury. Cóż z tego jednak, że te galerie istniały, skoro w większości z nich w latach 90. nie działo się nic i jeżeli ktoś nie miał szczęścia mieszkać wówczas w Warszawie, gdzie rozkręcały się Zamek Ujazdowski i Zachęta, to na wartościowe wydarzenie mógł liczyć od wielkiego dzwonu. Chyba że sam je sobie zorganizował, co zresztą staraliśmy się robić. Ostatnie lata są trudne, polityka rządzących sprawia, że ważnym instytucjom grozi regres i marginalizacja, pojawia się autocenzura, rośnie marazm, nie sądzę jednak, by doszło do jakiejś nieodwracalnej zapaści. Czy zatem po PiS-ie wszystko powinniśmy zburzyć i zbudować świat sztuki na nowo? Myślę, że bardziej potrzebujemy mądrej przebudowy tego, co istnieje, a nie burzenia. Może nie brzmi to specjalnie awangardowo, ale w naszej historii zbyt często trzeba było zaczynać od zera, przez co różne wartościowe praktyki i instytucje życia społecznego nie zdążyły się u nas dostatecznie dobrze ukorzenić. Dzisiejszy kryzys jest zresztą właśnie tego efektem.

Waldemar Tatarczuk: Na pewno do tego, co Jarek powiedział i z czym się zgadzam, dodałbym przerwany po roku eksperyment Piotra Piotrowskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie. Okazało się, że instytucja może być aktywnym komentatorem i uczestnikiem życia społecznego. To zmiana – i myślę, że w mniejszym lub większym stopniu w programach różnych instytucji takie myślenie o „instytucji krytycznej” zaczęło się pojawiać.
Dla mnie ważny był w ostatnich latach powszechny w środowisku opór przeciwko działaniom PiS-u. To pokazuje, że wspólny wróg i wspólne zagrożenie może jednoczyć środowisko. Problem polega na braku narzędzi pozwalających wykorzystać siłę, którą mamy. Pamiętam spotkanie pod hasłem „DE-MO-KRA-CJA” w Labiryncie pół roku po wygranych przez PiS wyborach w 2015 roku. Byliśmy wtedy bezradni. Z drugiej strony naiwnie przekonani, że przecież jesteśmy wielkim europejskim krajem należącym do Unii Europejskiej i nic złego nam się stać nie może. Dominowała nadzieja, że to wszystko rozejdzie się po kościach. Wtedy byłem Pytią, która mówiła, że będzie gorzej, i jeszcze gorzej, i jeszcze gorzej.
Na pewno dużym problemem jest w Polsce legislacja. Konkursy dyrektorskie – okej, mamy kadencje, które trudno jest przerwać, ale sama konstrukcja komisji konkursowej powoduje, że organizator ma dużo do powiedzenia, bo on komponuje komisję. Jeśli organizator i minister są dogadani, wiadomo, że konkurs pójdzie po ich myśli, bo mają pięć głosów na dziewięć. Komisje konkursowe są niemerytoryczne, za to są polityczne. Oczywiście, organizator i minister mogą wprowadzić do komisji osoby, które znają się na sztuce, ale zazwyczaj tego nie robią. Właściwie z merytorycznego klucza w komisji są dwie osoby, reprezentujące związki twórcze, ale to też zależy od tego, kogo się zaprosi, bo można zaprosić anachroniczny związek plastyków i związek fotografików i będzie pozamiatane…

Jako osoba, której instytucja podlega władzy lokalnej, miejskiej, jak oceniasz pracę i wsparcie ze strony samorządów?
Waldemar Tatarczuk: Samorządy mają w tej chwili ogromne możliwości obrony instytucji i zapewnienia im wolności i swobody działania. Nie zawsze, niestety, to wykorzystują. Przykładem ochrony instytucji przed zagrożeniem z zewnątrz przez samorządy jest Lublin. Labirynt wielokrotnie był atakowany przez siły skrajnie konserwatywne, w postaci różnej proweniencji patoprawicowych działaczy i polityków. Zaczęło się to już w 2011 roku, gdy galeria przyłączyła się do współorganizacji festiwalu Transeuropa i kontynuowała to do ostatnich miesięcy sprawowania przeze mnie funkcji dyrektora na początku 2022 roku. Atakowani byliśmy za wydarzenia i wystawy – również jeszcze przed ich otwarciem – próbowano wywierać presję na prezydentów, aby ingerowali w program galerii. Ale nigdy do tego nie doszło. W każdej z tych sytuacji prezydenci, najpierw Adam Wasilewski, a następnie Krzysztof Żuk, stawali po stronie prawa i bronili niezależności programowej galerii. Groźną sytuacją była petycja, która z inicjatywy skrajnej prawicy została skierowana do Rady Miasta. Jej celem było wstrzymanie finansowania Galerii Labirynt – co de facto oznaczałoby likwidację instytucji, która finansowana jest z budżetu miasta. Petycja została odrzucona głosami radnych z klubu obecnie urzędującego prezydenta. Podobny stosunek do miejskich galerii mają, jak mi się wydaje, prezydenci Poznania i Białegostoku.

To bardzo pozytywna diagnoza sytuacji.
Waldemar Tatarczuk: Są też cienie. Sztuka współczesna nie należy do priorytetów polityki kulturalnej Lublina, nie wiem, czy jakiegokolwiek miasta – po odcięciu galerii od środków ministerialnych przez Glińskiego nie nastąpiło podniesienie dotacji ze strony organizatora. Dostrzegam jednak coraz więcej zrozumienia ze strony miasta dla mojej wizji galerii – świadczyć o tym może chociażby akceptacja przez prezydenta programu, który zaproponowałem na najbliższe trzy lata. Są w nim działania, które nie idą w parze z linią partii rządzącej – m.in. skierowane do społeczności LGBTQ+, osób uchodźczych, mieszkających w Lublinie osób niebiałych.

Jarosław Suchan: Nie zgadzam się z opinią Waldka. Sądzę, że nie ma istotnej różnicy między władzą państwową a samorządową, ponieważ ich formalna relacja do podległych instytucji jest taka sama. Ostatecznie wszystko zależy od tego, jaka siła polityczna rządzi. Waldek przywołał przykłady miast zarządzanych przez – nazwijmy to – szeroko pojęte liberalne formacje polityczne. To dlatego mogło w nich dojść do takich mianowań. Mogę nawet powiedzieć, że paradoksalnie pod pewnymi względami – w sensie strukturalnym, nie mówię o obecnej sytuacji – lepszym partnerem jest resort, bo pracują tam w większości urzędnicy, którzy posiadają właściwe kompetencje i doświadczenie. W samorządach natomiast bywa z tym różnie.

Aneta, jak to wygląda z twojej perspektywy?
Aneta Szyłak: Policzyłam w głowie, że bardzo dużo nowych instytucji sztuki powstało od zera. Powstało Muzeum Współczesne i Pawilon Czterech Kopuł we Wrocławiu, w Krakowie powstał MOCAK, w Radomiu powstała Elektrownia, a w Toruniu CSW Znaki Czasu, więc muszę powiedzieć, że poza istniejącą strukturą BWA, która została przejęta przez młodsze pokolenie i w większości przypadków jest bardzo udanie zarządzana, powstały też instytucje nowe. W znacznym stopniu były to inicjatywy samorządowe, a nie oddolne. Na przykład NOMUS był inicjatywą prezydenta Pawła Adamowicza, co też pokazało, jak samorządowcy rozwinęli się przez te wszystkie lata i zaczęli doceniać kulturę współczesną. Wprawdzie poświęcił moją głowę, kiedy było to dla niego politycznie konieczne. Po latach nie tylko mnie przeprosił, ale przede wszystkim powierzył mi pracę nad utworzeniem muzeum sztuki. Powiedział, że dopiero teraz zrozumiał, jak ważna jest sztuka współczesna, i że trzeba cenić ludzi, którzy tą sztuką się zajmują na naszym własnym podwórku.

Jak oceniasz zmianę, która dokonała się po 1989 roku w zakresie trzeciego sektora?
Aneta Szyłak: Na początku było wspaniale, bo nagle okazało się, że możemy zdobywać środki publiczne na własną działalność, że to już nie jest kultura zrzuty, tylko jesteśmy aktorami publicznego życia kulturalnego. Pieniądze zdobywało się łatwo. Wystarczyło mieć pomysł i napisać do ministerstwa czy sponsorów i zawsze się coś dostało. To się potem zmieniło. Z jednej strony to dobrze, bo cały system grantowy stał się bardziej demokratyczny i transparentny. Z drugiej strony pojawiły się zapędy cenzorskie. Poprzez powoływane z klucza politycznego komisje grantowe pojawiła się możliwość kierowania środków publicznych na „właściwe” cele i okazało się, że ostatnimi laty bardzo wartościowe inicjatywy nie dostają żadnych pieniędzy. Obserwujemy to od dłuższego czasu. Oczywiście, część instytucji dostaje dofinansowanie na dobre projekty, ale bardzo dużo dobrych rzeczy przepada, pomimo tego, że aplikujący jest bardzo wiarygodną instytucją czy organizacją. Fatalne jest już to, że minister ma ostateczny głos i może zburzyć wyniki i robi to, choćby nie wiem, jak dobre było jury, które wybiera projekty spośród zgłoszonych do realizacji.

Jarosław Suchan: To prawda, że sektor NGO-sów nie odgrywa dziś takiej roli w polu sztuki współczesnej, jakiej byśmy chcieli, niemniej nie jest bez znaczenia. Pewnie w latach 90. ta rola była większa ze względu na konserwatyzm i inercję większości publicznych instytucji zmuszające do poszukiwania alternatyw. Od tego czasu wiele się w instytucjach zmieniło, otworzyły się na działania, które kiedyś były w nich nie do pomyślenia. To, co kiedyś robiły NGO-sy, teraz można robić w instytucjach. Nie oznacza to jednak, że pozarządowe organizacje utraciły rację bytu. Przeciwnie, stanowią one absolutnie niezbędny element społecznej otoczki, w której funkcjonują instytucje. Bez nich system nie działa. To moje doświadczenie z Łodzi. Muzeum zawsze miało bliskie relacje z lokalnymi NGO-sami; nie były to jakieś wielkie organizacje, ale to bardziej z nimi udawało się wspólnie robić ważne projekty niż z tutejszymi dużymi instytucjami.

Waldemar Tatarczuk: NGO-sy mają do odegrania rolę, ale raczej nie w obszarze sztuki współczesnej. Jest wiele organizacji, które zajmują się prawami człowieka, pomagają osobom LGBTQ+, osobom uchodźczym, walczą o prawa kobiet, dzieci, wskazują na problemy mniejszości. Coraz częściej drogi tych organizacji działających w Lublinie trafiają do Labiryntu. Ich działalność stała się szczególnie ważna w ostatnich latach. Powody są oczywiste. Zajmują się tym, co zwalcza PiS. Jeśli chodzi o organizacje zajmujące się sztuką, to ich największym problemem jest zapewnienie środków na stałe funkcjonowanie. Granty zapewniają jedynie możliwość realizacji projektów. Chyba jedynym wyjątkiem jest WRO, któremu miasto Wrocław zapewnia budżet na prowadzenie instytucji. Duże nadzieje obudził program Znaki Czasu, który został powołany przez ministra Dąbrowskiego. Miały powstawać nowe instytucje, tzw. Centra Nowoczesności. Jedyne, co po nim pozostało, to regionalne kolekcje w kilkunastu miastach i problemy lokalnych Zachęt, już nawet nie z prowadzeniem jakiejkolwiek działalności, lecz nawet zapewnieniem warunków do przechowywania dzieł. Część stowarzyszeń rozwiązało się i przekazało kolekcje instytucjom.

Mam wrażenie, że zalety ograniczają się do czasów przed PiS-em. To trochę przewrotne, ale czy widzicie jakieś plusy ostatnich ośmiu lat polityki kulturalnej Prawa i Sprawiedliwości?
Jarosław Suchan:
Pierwszy jest taki, że ten rząd przeznacza na kulturę znacznie więcej środków niż poprzednie. Nie chcę skłamać, ale zdaje się, że budżet Ministerstwa Kultury wzrósł dwukrotnie. To pokazuje, że z superperyferyjnej pozycji, jaką zajmowała w polityce poprzedników, kultura przesunęła się nieco bliżej centrum. Oczywiście, inna sprawa, na co środki są wydawane. Tworzy się kolejne nowe instytucje, podczas gdy już istniejące skazuje na wegetację. Ponadto nacisk zostaje położony na to wszystko, co wiąże się z upamiętnianiem przeszłości. Kultura, jako coś żywego, związanego z teraźniejszością, a nie historią, zostaje zepchnięta na margines. Faworyzuje się poza tym uznane wielkości, mainstream, kosztem eksperymentu i poszukiwań. Wszystko to służy konserwowaniu już istniejących i ugruntowanych wartości, a nie tworzeniu nowych.

Aneta, widzisz jakieś plusy tej dekady rządów PiS-u?
Aneta Szyłak: Zgadzam się z Jarkiem, ale życzyłabym sobie, żeby te pieniądze były dzielone inaczej, w sposób merytoryczny. Jako środowisku nie udało nam się wypracować powstania Instytutu np. Sztuk Wizualnych, który dzieliłby pieniądze na projekty tylko w naszej dziedzinie. Inne środowiska się zorganizowały wcześniej lub później – mówię nie tylko o okresie rządów PiS-u. Nie jesteśmy wystarczająco silni. Może dlatego, że świat sztuki jest mniej uspołeczniony niż na przykład muzyki, filmu czy teatru, gdzie praca grupowa stanowi warunek konieczny. Nie mamy mechanizmu, który by pozwalał na mądre dzielenie pieniędzy.

W momencie utworzenia takim ciałem miało być Obywatelskie Forum Sztuki Współczesnej, ale później ta energia środowiska uległa rozproszeniu. Co jeszcze byś widziała jako błąd systemowy?
Aneta Szyłak:
Sytuacja w muzeum i wokół NOMUS-a uświadomiła mi, jakim błędem jest brak transparentności. Mówi się jedno, a robi się drugie. Ustala się budżet, potem się rzuca: „Ale przecież ten budżet już dawno się zmienił!”. Coś się obiecuje, ale nie pisze się na ten temat maila albo nie wydaje się rozporządzenia, co powoduje, że ze wszystkiego można się wycofać. To są patologie instytucjonalne. Brak szacunku dla pracownika, dla kompetencji ludzi, których się zatrudnia. To ludzi boli. To jest problem instytucjonalny.

Z tego, co mówisz i czego doświadczyłaś, wynika, że w świecie instytucji i w polu sztuki nadal obowiązuje wolna amerykanka.
Aneta Szyłak: Reguł nie ma, bo one się nieustająco zmieniają. Gdyby były reguły, których możemy się wszyscy trzymać, byłoby oczywiste, że pewne zachowania są niedopuszczalne. Co z tego, że jest program antymobbingowy, kiedy nie jest on stosowany? A dyrekcja, która mobbinguje, mówi, że jeśli ktoś się czuje mobbingowany, ma zgłosić się do dyrekcji. Nie może być tak, że osoba, która cię mobbinguje, jest osobą, która rozstrzyga, czy nastąpił mobbing. W opisach różnych konkursów na dyrektorów poza Polską umiejętności interpersonalne są jedną z najważniejszych cech przyszłego lidera. I to się sprawdza! Kiedyś byłam zaproszona do jakiegoś konkursu przez firmę headhunterską i miałam rozmowę z psychologiem, który sprawdzał, jaki mam stosunek do ludzi, jak bym rozwiązywała określone sytuacje kryzysowe. Bardzo mi się to podobało. Nie chodzi o deklaracje, tylko o sprawdzenie, czy ta osoba rzeczywiście jest otwarta, chętna do współpracy, szanuje współpracowników. My to wszystko w Muzeum Narodowym słyszeliśmy – nic z tego nie zostało zrealizowane.

W poprzedniej rozmowie z kuratorami opublikowanej w „Dwutygodniku” światu sztuki zarzucono hipokryzję…
Jarosław Suchan: Nie sądzę, by instytucje sztuki jakoś szczególnie różniły się pod tym względem od innych środowisk pracy. Nadużycia zdarzają się wszędzie, w korporacjach, na uczelniach, w administracji publicznej, w NGO-sach – gazety co i rusz przynoszą informacje na ten temat. Ważne, kogo obsadza się na kierowniczych stanowiskach i jakie proceduralne bezpieczniki istnieją wewnątrz organizacji. Poza tym chcę powiedzieć, że mobbingują, wykorzystują, manipulują innymi również kuratorzy i sami artyści. Z niektórymi z nich muzeum współpracowało i zespół ponosił tego wysokie koszty. Dlatego w pewnym momencie uznaliśmy, że będziemy unikać zapraszania takich osób. Może i ominą nas jakieś wspaniałe projekty, ale zespół nie zostanie narażony na toksyczne relacje. Oczywiście, nie zawsze to się udaje.

Aneta Szyłak: Pamiętam sytuację, gdy wyrzucono mnie z Łaźni. Oczywiście, były akcje podpisywania listów protestacyjnych i tak dalej. W którymś momencie mi powiedziano: „Ale słuchaj, Aneta, musimy bronić instytucji. Najważniejsze, żeby instytucja przetrwała, bo mamy ich za mało”. To było dla mnie ważne zdarzenie z zakresu wiedzy o środowisku. Wiesz, że ponad twoją własną historią, zasługami jest jeszcze chęć przetrwania środowiska, trochę jak stado, które musi bronić zasobów. To bardzo pragmatyczne.

Waldemar Tatarczuk: Jeśli mam postawić na szali instytucję i osobę, która nią kieruje, to na mojej wadze instytucja przeważy. Sam zastanawiałem się po przegraniu pierwszego konkursu, czy powinienem startować w kolejnym. A może inna osoba powinna tego spróbować, może mój czas w tych warunkach się skończył. Takie pytanie zadawało mi kilka osób ze środowiska sztuki. Czy widzę na horyzoncie kogoś, kto nie budziłby takich kontrowersji jak moja osoba ergo miał szanse na akceptację ministra. I nie uważam tego za hipokryzję, a za pragmatyzm.

*

Co jeszcze uważacie za problem świata sztuki, który należałoby poprawić i ewentualnie jak?
Jarosław Suchan:
Zacząłbym od sprawy bardzo ogólnej, ale w moim przekonaniu zasadniczej, zwłaszcza teraz, gdy podważeniu ulega umowa społeczna oparta na liberalno-demokratycznym konsensusie. Chodzi o brak regulacji określających granicę między prawem pochodzącej z wyboru władzy do realizowania własnej polityki kulturalnej a prawem instytucji do zachowania programowej autonomii.

Aneta Szyłak: To jest zapisane w ustawie o zakładaniu i prowadzeniu instytucji kultury. Dyrektor kształtuje program.

Jarosław Suchan: Tak, ale z drugiej strony uznaje się, że władza publiczna ma demokratyczny mandat do tego, by zarządzać w imieniu społeczeństwa różnymi sferami życia publicznego, w tym kulturą. I że instytucje mają jej do tego służyć. Problem, który tu się pojawia, dotyczy kwestii zasadniczej, czyli tego, jak rozumiemy demokrację, a także prawa i obowiązki wybieranej przez społeczeństwo władzy. Wydaje się, że obecnie rządząca ekipa rozumie to bardzo prosto: społeczeństwo wybrało jej program, a to daje jej prawo do wykorzystania całego państwowego aparatu do jego realizacji. Zwyciężyła konserwatywna, populistyczna wizja kultury, więc państwo ją właśnie będzie promować, a wszystkim, którzy jej nie podzielają, pozostaje czekać do następnych wyborów. Na żaden kulturalny pluralizm miejsca nie ma, a na pewno nie za państwowe pieniądze. To jest, oczywiście, błędna interpretacja demokratycznego mandatu, prowadząca do postrzegania państwa jako trofeum, które przechodzi z rąk jednej części społeczeństwa do drugiej. Wcześniej, mimo że dochodziło do różnych nadużyć, mam wrażenie, że nie było takiego myślenia. Zawsze, jak widać, może się jednak pojawić, dlatego potrzebna jest dyskusja, która pozwoliłaby dookreślić, jaką rolę w polityce kulturalnej ma do odegrania władza, a jaką instytucje. 

To też dotyczy Instytutu Sztuk Wizualnych czy ciał eksperckich.
Jarosław Suchan:
Jak najbardziej. Takie dookreślenie powinno być punktem wyjścia do stworzenia odpowiednich uregulowań formalnoprawnych. Jednym z rozwiązań, które należałoby wprowadzić, byłby obligatoryjny obowiązek powoływania ciał pośredniczących między polityczną władzą a instytucją. Takie ciała istnieją w systemach bardzo wielu krajów na świecie, mamy więc wzorce, na których można się oprzeć. W Polsce mogłyby przybrać formę rad powierniczych, ale na pewno nie takich, jakich tworzenie umożliwia obecnie polskie ustawodawstwo. Te są bublem prawnym. Mnie chodzi o ciała, które byłyby wyposażone w realną władzę – to one określałyby misję instytucji, powoływały i odwoływały dyrektora, negocjowały z nim program i warunki finansowe i rozliczały go z realizacji planów. W ten sposób odsunęłoby się partyjną politykę od bezpośredniego wpływu na instytucję. W takich radach – tak jak w radach nadzorczych – zasiadałyby osoby posiadające odpowiednie kompetencje, a zarazem reprezentujące różnych interesariuszy, dla dobra których instytucja publiczna działa. Te osoby wraz z dyrektorem ponosiłyby odpowiedzialność za instytucję i tak jak on byłyby rozliczane ze swoich decyzji. Nie mam złudzeń, że ustanowienie takich rad rozwiąże wszystkie problemy, ale na pewno uodporni instytucje na polityczne zawirowania, da im większe bezpieczeństwo i niezależność. Nasze środowisko już teraz powinno rozmawiać z opozycją i przekonywać do tego pomysłu – i w ogóle do stworzenia lepszych ram prawnych dla kultury.

Dla ciebie, Aneto, co jest takim najważniejszym punktem do zmiany?
Aneta Szyłak:
Myślę też o jednej rzeczy, do której zawsze wracam, czyli edukacji, edukacji do kultury, która jest niezwykle zaniedbana. Brakuje bliskiej współpracy między Ministerstwem Edukacji i Ministerstwem Kultury, żeby te sprawy odkręcić, żeby znowu nauczano sztuki w szkołach, ale też żeby uczestnictwo w kulturze było częścią procesu dydaktycznego.  

Jarosław Suchan: Poprzedni rząd wprowadził, chociaż dopiero pod koniec swojej kadencji, świetny program, Bardzo Młoda Kultura. Został on opracowany pod kierunkiem Marka Krajewskiego i był odpowiedzią na postulaty ruchu Obywateli Kultury. Program miał na celu upowszechnienie i unowocześnienie edukacji kulturowej, a przede wszystkim – przełamanie „silosowości”, która utrudnia współpracę sektora kultury z sektorem edukacji powszechnej. Przykro mi to powiedzieć, ale odpowiedź naszego środowiska na tę propozycję była słaba. Muzeum Sztuki było jedyną instytucją sztuki współczesnej, która zdecydowała się wziąć na siebie rolę regionalnego operatora Bardzo Młodej Kultury. Program zresztą po trzech latach został przez PiS przeprofilowany, a potem wygaszony. Istnieje jednak jako gotowa matryca, do której można się odnieść po to, by zreformować system. Bo nawet największe zaangażowanie i determinacja ze strony jednej czy drugiej instytucji, jednej czy drugiej szkoły nie wystarczą, by dokonała się społeczna zmiana w skali, o jakiej myślimy. Bardzo ważna w tym kontekście jest też reforma mediów publicznych, gdyż to one co najmniej na równi ze szkołami kształtują kulturalne potrzeby i kompetencje społeczeństwa. Wiemy, jak to teraz wygląda – i nie chodzi tylko o zideologizowanie przekazu, ale także o to, jak i jaką kulturę się pokazuje. Fajnie, że jest TVP Kultura, ale mam wrażenie, że kanał ten istnieje tylko po to, by usprawiedliwić brak ambitniejszej kultury w głównych kanałach telewizji publicznej. A to one mają największe zasięgi. I co można w nich zobaczyć? Discopolowe koncerty, przaśne kabarety, tańce z gwiazdami i pseudopatriotyczne gnioty. Oglądanie takich programów raczej nie przygotowuje do kontaktu ze sztuką współczesną, czy w ogóle z żywą, ambitną kulturą. Dlatego media publiczne muszą się zmienić. Był projekt Obywateli Kultury, który miał doprowadzić do uspołecznienia mediów i do wzmocnienia ich misyjnego charakteru. Niestety rządząca wówczas PO nie była nim zainteresowana, zwyciężył partyjny partykularyzm. A nowa władza skwapliwie z tego zaniechania skorzystała.

Czy widzielibyście miejsce na zmianę w kondycji artystów?
Jarosław Suchan:
Tu należałoby zapisać po stronie obecnej władzy mały plus, bo w ogóle ten temat został przez nią podjęty. Problem jednak w tym, że na kształt ustawy, która ma socjalnie zabezpieczyć artystę, wpływ ma głównie ZPAP (Związek Polskich Artystów Plastyków). Istnieją więc obawy, że to ZPAP będzie teraz decydował, kto artystą jest, kto nie jest, komu zatem przysługuje wsparcie państwa, komu nie. A spora i bardzo ważna część środowiska od dawna nie identyfikuje się z tą organizacją. Trzeba uważnie przyglądać się pracom nad tą ustawą i jeżeli się okaże, że zostanie uchwalona w kształcie, który dyskryminuje niektórych artystów, trzeba będzie zawalczyć o jej zmianę. Nie można odpuścić tej sprawy. Już teraz jednak instytucje mogą bardziej zatroszczyć się o sytuację bytową artystów, chociażby płacąc im za wystawianie prac. W 2014 roku kilka instytucji, w tym Muzeum Sztuki, podpisało z Obywatelskim Forum Sztuki Współczesnej porozumienie, w którym zobowiązało się do wypłacania honorariów za udział w wystawie. Od tego czasu także inne galerie i muzea przyjęły taką praktykę, ale ciągle nie jest ona powszechna. A powinna. 

Została nam kwestia polityki zagranicznej – podrzucam, ale nie wiem, czy chcecie się jeszcze do tego odnieść, bo to właściwie kopanie leżącego…
Aneta Szyłak:
Politykę zagraniczną trzeba od zera zbudować. Ona całkowicie zanikła. Już niewiele możemy się spodziewać i po IAM-ie, i po Instytutach Polskich czy Instytutach Kultury Polskiej za granicą. Trochę w tym obszarze robią samorządy. To jedna możliwość – rozproszenie finansowania.

Jarosław Suchan: Myślę, że decydenci odpowiadający za dyplomację kulturalną są mocno zagubieni. Odrzucono dorobek i rozwiązania wypracowane przez poprzednie ekipy, równocześnie nie zaproponowano niczego nowego. Na pewno poprzednicy PiS-u sprawniej uprawiali dyplomację kulturalną, co nie znaczy, że wszystko było super. Wystarczy wspomnieć chroniczne niedofinansowanie Instytutów Polskich, małą aktywność większości z nich, czy też słabą współpracę między nimi a Instytutem Adama Mickiewicza. Dodałbym też do tego problematyczną ideę sezonów polskich. Moim zdaniem jest ona kosztowna, a przy tym mało efektywna. Powinno się wspierać finansowo przede wszystkim te projekty, które są wynikiem współpracy z poważnymi zagranicznymi instytucjami i które dzięki odpowiedniemu umiejscowieniu mają szansę trafić do właściwej publiczności i zyskać medialny rezonans. Mniej też powinniśmy mówić o promocji polskiej kultury – traktując ją trochę jak towar eksportowy, który się sprzedaje – a bardziej o budowaniu trwałych międzynarodowych powiązań kulturalnych, o udrażnianiu kanałów, którymi mogłyby płynąć w obie strony artystyczne i intelektualne impulsy. Kładłbym nacisk przede wszystkim na te inicjatywy, które pozwalają usieciowić polskie instytucje, włączać w światowy obieg polskich twórców, kuratorów, aktywistów kulturalnych, badaczy. Mniej będzie spektakularnych fajerwerków, ale jestem pewien, że w dłuższej perspektywie przełoży się to na bardziej znaczącą i nieincydentalną obecność naszej kultury w świecie.

Waldemar Tatarczuk: Pomijam tu główny, ale oczywisty problem polegający na podporządkowaniu wszelkich działań ideologii partii rządzącej. Kolejny problem to brak zaufania instytucji zajmujących się dyplomacją kulturalną, takich jak IAM czy instytuty polskie, do osób pracujących w obszarze kultury i sztuki. No i ambicja, aby realizować niemal wyłącznie własne działania wymyślone w gabinetach na Mokotowskiej. Najbardziej aktualny przykład to Ukraina. Co robi państwo polskie dla osób artystycznych i instytucji sztuki w Ukrainie? Jak wspiera współpracę polskich środowisk artystycznych z ukraińskimi? Dlaczego nie korzysta z doświadczenia osób, które od lat prowadzą współpracę z tymi środowiskami i mają dobre rozpoznanie? Wśród 32 programów ministra kultury na 2023 rok nie ma ani jednego poświęconego ukraińskiej kulturze i sztuce, nie dopatrzyłem się również, aby w programie „Sztuki wizualne” pojawiła się sztuka ukraińska jako przynajmniej jeden z priorytetów. To samo dotyczy programu „Promocja kultury polskiej za granicą” – dla ministra Glińskiego szczególne znaczenie mają działania w Chinach i Wietnamie, o Ukrainie nie ma tu mowy. Instytut Polski w Kijowie, który właśnie teraz powinien być najbardziej aktywny, zwinął manatki i znikł. Nawet Nagroda im. Malewicza, którą 14 lat temu zainaugurował Jerzy Onuch (dla artystów ukraińskich do 40 roku życia), w tym roku prawdopodobnie nie zostanie przyznana. Znamienne jest ostatnie wydarzenie Instytutu, które można znaleźć na jego stronie internetowej pod datą 24 lutego. Nosi tytuł „Nieobecny”. 

Na koniec wróciłbym do Lublina. Waldku, w końcu wygrałeś konkurs. Jaką instytucją będzie nowy Labirynt, którym będziesz – mimo wszystkich perypetii – zarządzał?
Waldemar Tatarczuk
: Po moim odejściu w Labiryncie nastąpiła bardzo ciekawa zmiana. Dominika Żurawska, która została p.o. dyrektorką, wprowadziła bardzo kolektywny sposób pracy nad programem instytucji. Przyglądałem się temu z dużym zainteresowaniem. Wcześniej mówiliśmy o relacjach z zespołem, to bardzo ważne. Zawsze podkreślałem rolę zespołu, z którym pracowałem. To, co udało się zrealizować w Labiryncie, zawdzięczam osobom, z którymi pracowałem. Ale gdy teraz zobaczyłem, jak Labirynt działa, uświadomiłem sobie, że instytucję można bardziej zdemokratyzować. Dominika jako dyrektorka nie decyduje o programie, robi to cały zespół. Cały zespół merytoryczny, łącznie z promocją i produkcją, zbiera się i dyskutuje, co i jak robić. Decyzje są wspólne. Jest to niewątpliwie możliwe również z tego powodu, że większość osób pracujących w galerii, również w dziale technicznym czy PR, ma wykształcenie związane ze sztuką. Ostatnią wystawę zorganizował zespół Labiryntu, a ja zostałem zaproszony do współpracy jako jeden z członków kolektywu kuratorskiego.

Chcesz nam powiedzieć, że to nie ty teraz decydujesz, jaki będzie Labirynt, tylko Labirynt zdecyduje, kim ty będziesz?
Waldemar Tatarczuk:
Pamiętam aferę wywołaną przez Artura Żmijewskiego i Winter Holiday Camp w Zamku Ujazdowskim, podczas gdy dyrektorem był Fabio Cavalucci. Wtedy postulowano demokratycznie zarządzaną instytucję, a ja się pukałem w głowę, że sorry, dyrektor odpowiada za całość i jest jednoosobowa odpowiedzialność – tak mówi ustawa. Teraz zastanawiam się, jak instytucja może się demokratyzować. To jest dla mnie bardzo interesujące wyzwanie. Zależy mi na tym, aby zespół miał jak największy wpływ na program instytucji. Odpowiadając na twoje pytanie – nie chcę, aby Labirynt decydował, kim będę ja albo ktokolwiek z zespołu. Chcę natomiast, aby każda osoba z zespołu mogła zdecydować, jaki będzie Labirynt. Ale to dopiero początek. Następnym krokiem będzie maksymalne otwarcie na otoczenie. Chciałbym, aby każda osoba zainteresowana współpracą z galerią i podzielająca nasze wartości, miała wpływ na to, jaki będzie Labirynt.